Fajerwerki próżności
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Fajerwerki próżności

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

„Jaki jest pana stosunek do ojczyzny?” – słyszy Jan, główny bohater Najlepszych fajerwerków ever, nieoczekiwanie wezwany przed kryzysową komisję wojskową. Kinomanom zaraz skojarzy się to pewnie z Rysopisem Jerzego Skolimowskiego, w którym podobny hamletyzujący obibok stawał przed taką kapitułą oficerów. Sytuacja jest jednak zgoła inna, reżyserka Aleksandra Terpińska wrzuca nas bowiem w sytuację bardzo-bardzo-niedalekiej przyszłości, w której pokolenie współczesnych 30-latków zaczyna dusić się pod naciskiem państwowego buta. Nie pytaj, co ojczyzna może zrobić dla ciebie, pytaj co ojczyzna może zrobić… tobie? Niekoniecznie.

Na pierwszy rzut oka Najpiękniejsze fajerwerki ever wydają się jednak wpisywać w fatalistyczną czarno-białą narrację o złych „onych”, którzy chcą odebrać dobrym „nam” naszą wolność. Terpińska straszy nas powtórką z historii, która miała się już nie powtórzyć: godzina policyjna, czołgi na ulicach, generalnie opresyjny klimat. Mamy tu jaskrawą opozycję: z jednej strony beztroscy hipsterzy z placu Zbawiciela, z drugiej – groźne kordony policjantów. Ale Najpiękniejsze fajerwerki ever nie są opowieścią o tym, że idzie konserwa i zamknie nam imprezę. A przynajmniej nie tylko.

Terpińska mówi oczywiście o własnym pokoleniu, portretując życie swoich rówieśników bardzo wiarygodnie i czule, w zaledwie kilku zgrabnych narracyjnych gestach (w końcu to film krótkometrażowy). Zamiast jakiegoś pochwalnego generacyjnego manifestu autorka wyraża jednak raczej poczucie zagubienia, może nawet dyskretne mea culpa. Trójka bohaterów reprezentuje trzy postawy wobec politycznych realiów: Anna (Malwina Buss) pędzi na barykady, Ju (Justyna Wasilewska) zachowuje cyniczną neutralność, a Jan (Piotr Polak) jest w tych okolicznościach bezwolnym popychadłem. Wszyscy jednak spotykają się w końcu na jednej imprezie, próbując zagłuszyć agresywną rzeczywistość głośną muzyką i dragami. Nie ma tu czarnych charakterów, „zaplutych karłów reakcji” czy zaślepionych rewolucjonistów.

Jest za to przewrotna gra z perspektywą: Anna, Ju i Jan są uczłowieczeni, to im kibicujemy, to ich zaczynamy lubić, rozumieć. Wszelka opresja przychodzi natomiast z zewnątrz, jest tak wszechobecna, że aż anonimowa. Niby wszystko jasne: My kontra Oni. A jednak jedyny jawny akt agresji, jaki łapie kamera Terpińskiej, to atak „naszych” protestantów na przewożący rekrutów autobus. Kiedy świeżo upieczeni żołnierze dostają łupnia od lewicowych aktywistów, wygląda to niemalże jak wcielony ideał konserwatywnej propagandy: patrzcie, jak ci źli wegetarianie/skłotersi/rowerzyści (a fe!) „butują” dzielnych patriotów. Ale nie o to chodzi.

Najpiękniejsze fajerwerki ever próbują uciec właśnie od poetyki agitki z jej wulgarną polityczną interesownością. Wymykają się z oków łatwej optyki fatalizmu, martyrologii, kazania. Terpińska proponuje zdrowy gest autorefleksji. Jej obserwacja, że Tamci się mnożą i działają, a My tymczasem gramy w gierki, szamoczemy się w agresywnych zrywach albo po prostu umywamy ręce, nie ma protekcjonalnego, moralizatorskiego posmaku. Skłania raczej do spojrzenia w lustro, do zastanowienia się, jakie są polityczne konsekwencje naszych codziennych wyborów, tych małych i dużych. Paradoks: w swojej niechęci postawienia politycznej kropki nad i, w swoim skupieniu na prywatności Terpińska realizuje właśnie maksymę o tym, że prywatne jest polityczne. Cenne: film bez odpowiedzi, za to z pytaniami.

(Najpiękniejsze fajerwerki ever można zobaczyć w polskich kinach w ramach zestawu „Najlepsze polskie 30” razem z tytułami 60 kilo niczego Piotra Domalewskiego i Amerykański sen Marka Skrzecza).

Czytaj również:

Era Wodnika
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Era Wodnika

Jakub Popielecki

W kącie pokoju stoi komódka. Jesteśmy w Brazylii, są wczesne lata 80., ciocia Lucia obchodzi 70. urodziny, na przyjęcie zjechała się cała rodzina. Dzieci składają solenizantce życzenia, podsumowując jej bogaty życiorys – jak mówią – godny filmu. Lucia, otoczona przez bliskich, znajdująca się w centrum uwagi, ucieka jednak wzrokiem ku komódce, a myślami – ku przeszłości. Przypomina sobie, jak kiedyś, dawno temu, uprawiała na mebelku seks z kochankiem. Wspomnienie jest jasne, żywe, żywsze niż teraźniejszość. Jeszcze moment, a i ta chwila przeminie. Zaraz przeniesiemy się bowiem w przyszłość, do czasów współczesnych. Mieszkanie opustoszeje, zostanie w nim tylko jego właścicielka, Clara (grana przez Sonię Bragę), krewna Lucii – jedną dojrzałą kobietę wspominającą szaloną młodość zastąpi druga. W kącie mieszkania pozostanie stara komódka.

„Aquarius” Klebera Mendonçy Filho to nie opowieść o Lucii i jej komódce, tylko o Clarze i jej mieszkaniu. Ale w przechodzeniu od jednej bohaterki do drugiej, w skupieniu na łączącym generacje przedmiocie, tkwi sedno filmu. Filho opowiada o przemijaniu, o przekazywanym z pokolenia na pokolenie dziedzictwie, o kołowrocie młodości i starości. Kamera swobodnie przekracza tu granice czasu, ale ogranicza się do jednej przestrzeni. Jazdy i panoramy korytarzami mieszkania Clary są niezwykle zmysłowe, płynne, obiektyw „pożera” wnętrze, stara się złowić jego ducha. Szuka aury, tej, o której pisał Walter Benjamin. „Aquarius” opowiada przecież o analogowej kobiecie żyjącej w cyfrowych czasach, o kochającej winyle dziennikarce muzycznej w epoce empetrójek i streamingu, o właścicielce zabytkowego mieszkania zagrożonej przez agresywną gentryfikację.

Czytaj dalej