Nie tak odległe są światy, w których z polskim kinem wygrywa disco polo. Przepaść kulturowa się pogłębia. 43. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni udowodnił, że kino mamy na światowym, coraz doskonalszym poziomie.
Impreza stała się wydarzeniem nie tylko branżowym. Publiczność zdecydowała, że na przegląd nowych polskich filmów warto się wybrać w równym stopniu, co na letnie artystyczne festiwale z wybitnymi dziełami mistrzów światowego kina. Sale wypełniały się po brzegi, miejsca znikały błyskawicznie. Zwykłych widzów najbardziej ciekawi to, co dla jurorów okazało się „specjalne” (i to na tyle, że tylko przy okazji przyznanej podwójnie Nagrody Specjalnej jury przedstawiło ze sceny uzasadnienie). Dodatkowe seanse, ze względu na olbrzymie zainteresowanie, zorganizowano 7 uczuciom Marka Koterskiego i Klerowi Wojciecha Smarzowskiego.
Koterski wraca do formy z czasów Dnia świra i urządza Adasiowi Miauczyńskiemu, a przy okazji kilku pokoleniom Polaków, kinową sesję terapeutyczną. Psychoterapia wprost, bez owijania w filmową konfekcję. Z głosem Krystyny Czubówny jako terapeutki. I z monologiem od Soni Bohosiewicz na podsumowanie, który wprowadza widza w ten rodzaj dyskomfortu, co zbiorowe recytacje na terapiach grupowych. Pomysł na 7 uczuć zasadza się na obsadzeniu dojrzałych aktorów w rolach dzieci. Koterski, bestia inteligentna, nie wrzuca widza w taką konwencję od razu, stopniowo wprowadza nas w świat, w którym prezentuje dzieciństwo bohatera. Adasiem Miauczyńskim jest jego syn z poprzednich filmowych wcieleń i syn reżysera: Michał Koterski. W dziecięcych histeriach, tupaniu, wtulaniu się w mamę, w wytrzymaniu próby ognia i gry u boku plejady gwiazd polskiego kina, udowadnia od pierwszej części, że był jedynym wyborem. Gdyby jury było twórcze, dałoby 7 uczuciom nagrodę dla obsady. To aktorskie tour de force. Znani i lubiani grają subtelnie i autoironicznie, ale wyraziście. Sala kinowa trzęsie się ze śmiechu. Aż do zwyczajowego u Koterskiego momentu, w którym ta wspólna radość zmienia się w zbiorową refleksję. Przeżyliśmy tyle lat bez 7 uczuć, a tuż po seansie wydaje się on od razu filmem niezbędnym. Autoterapeutyczne spojrzenie przyda się w społeczeństwie, które za najwłaściwsze uważa wychowanie stresowe. Winę za stan świata zwala od pokoleń na „rozwydrzoną młodzież” i w efekcie zmusza nas do nieustannego obcowania z jednostkami sfrustrowanymi, pełnymi lęków, kompleksów. Zdolnymi jedynie do budowania relacji opartych na władzy czy przemocy. Specjalna nagroda została przyznana za „autorską wizję świata”. Zachęcam, by zderzyć ją z tym, który zobaczycie po wyjściu z kina.
Nie trzeba do tego zachęcać w przypadku nowego dzieła Wojciecha Smarzowskiego. To kolejny przykład filmu tak potrzebnego, że można jedynie dziękować, iż nie musimy dłużej czekać. Kler nie tylko, jak chciało jedno jury, „porusza ważny problem społeczny”, ale jest także, co zauważyło jury festiwali polskich filmów za granicą, opowieścią o grzechu „wirtuozersko opowiedzianą, mądrą i wyważoną, głęboko chrześcijańską i sprawiedliwą”. Kler to w ogóle jest trochę „polski film za granicą”, bo powstawał w Czechach. Dzięki nagrodzonej w Gdyni za scenografię Jagnie Janickiej pozostaje to niedostrzegalne. Wszystko inne, co związane z nowym filmem twórcy Domu złego i Wołynia, rzucało się w Gdyni w oczy na każdym kroku. Dyskutowano o Klerze wytrwale i nieustannie, pytanie „czy już widziałeś” zastępowało powitania. Gremialnie się filmem zachwycano. Lista zarzutów od niechętnych filmowi była podobnych rozmiarów, co katalog przewin bohaterów filmu. Tymczasem ostrość dowcipu tworzy u Smarzowskiego nie plakatową karykaturę, a rodzaj podkładu, na którym dzieje grzechów nie zdają się groteskowe. Kler, wbrew oczekiwaniom części publiczności, nie jest antyklerykalnym manifestem. Każdy bohater dostaje swoją szansę na odkupienie, a widz przestrzeń, by współczuć i zrozumieć.
„Chciałbym, żeby finanse Kościoła były przezroczyste, a pedofile w sutannach zostali ukarani, to oczywiste sprawy – mówił w Gdyni Smarzowski. – W żadnym kraju Kościół nie oczyścił się sam z siebie. Bez pomocy państwa i świeckich organizacji. To się samo nie wydarzy” – dodał.
W Klerze podążamy za trójką księży i uzyskujemy społeczną panoramę, ale przede wszystkim mamy zrozumieć i poczuć, jak trudno jest się przeciwstawić. Na jaką samotność, bezradność i desperację skazuje się wciąż każda jednostka, która występuje przeciw systemowi. Machina budowana jest nie na wierze, a na korzyściach. Dlatego nie ma u Smarzowskiego rozważań religijnych. Jest Kler obrazem świadomie areligijnym, by nie mieszać porządków. To rzecz o duchownych, nie o duchowości. Najgłębsze rozważania innej natury można snuć dzięki kontrastowi między łamiącym celibat proboszczem alkoholikiem w kreacji Roberta Więckiewicza a żyjącym w zbytkach księdzem intrygantem i karierowiczem zagranym aż złowieszczo atrakcyjnie przez Jacka Braciaka. Względem tego aktora zgrzeszył notabene sam festiwal. Największym błędem 43. FPFF było nieprzyjęcie do konkursu Córki trenera, która daje do myślenia m.in. nad ceną płaconą za wybór określonych aspiracji.
Z ceny za realizację Kleru zdawała sobie sprawę cała ekipa.
„Od samego początku wiedzieliśmy, że może być różnie z konsekwencjami, ale jak trzeba, to trzeba – mówił współscenarzysta Wojciech Rzechak. Zwracał też uwagę, że w dwa lata wykonano ogromną dokumentację. – Pokazaliśmy dużo wydarzeń, które miały miejsce, chociaż niekoniecznie tak wyglądały” – dodał.
„Gdybym się nie zgadzał z wymową filmu i poruszonymi w nim problemami, tobym Wojtkowi odmówił. Mój akces do jakiegoś projektu jest opowiedzeniem się po jego stronie, jest też »wyznaniem wiary«” – mówił Robert Więckiewicz.
„Po Wołyniu trafiliśmy na sztandary strony prawej, teraz weźmie nas na barykady strona lewa. A ja chcę iść pośrodku” – opowiadał w Gdyni odtwórca trzeciej z głównych ról, Arkadiusz Jakubik, wrzucony w jednej ze scen w kadr rodem z Wołynia.
Aktor przyznał, że tabu wokół pedofilii w Kościele dotknęło go kiedyś osobiście.
„Kilka lat temu powiedziałem w jednym z wywiadów, że mam problem z systemowym zamiataniem pedofilii pod dywan przez Jana Pawła II. Moi synowie, kilkunastoletni wtedy, przyszli do mnie i powiedzieli: »Tato, wiesz jak się naprawdę nazywamy? Goldstein, tato. Ty jesteś Aaron Goldstein, a nasza mama to Salcia Goldstein«. Znaleźli mnie na jednym z ultraprawicowych portali na liście »niebezpiecznych Żydów w Polsce«” – wspominał Jakubik.
Kler nie jest pierwszym w historii polskiego kina filmem o zderzeniu z systemem Kościoła. Trudno sobie za to wyobrazić, by został zapomniany tak jak Urząd Janusza Majewskiego. O jego istnieniu przypomniał mi w Gdyni jeden z poprzednich szefów festiwalu – Michał Chaciński. W filmie z 1969 r. bohater Ignacego Gogolewskiego szukał sprawiedliwości w Watykanie i poległ w starciu z biurokracją i środowiskiem. Klerowi bardziej od trafienia w niebyt można wróżyć pobicie osiągnięć frekwencyjnych Botoksu – filmu oskarżycielskiego wobec środowiska lekarskiego. A przy okazji jest Kler wszystkim tym, czym potworek Patryka Vegi nie był. Tym razem nie zobaczycie w telewizji reżysera wieszczącego, że został do napisania scenariusza natchniony, a jego film jest objawieniem. W tej telewizji to w zasadzie nie zobaczycie reżysera prawie wcale, bo Wojciecha Smarzowskiego cenzurowano już w puszczonej z poślizgiem w TVP Kultura transmisji gdyńskiej gali. Wypadły słowa uhonorowanego Nagrodą Specjalną Jury reżysera, który „w swej pysze myślał, że tym razem nagrodę wręczy mu prezes TVP”.
Smarzowski nawiązał do sytuacji z Wołyniem, gdy próbowano wręczyć mu pozaregulaminową nagrodę poza galą, na schodach. W tym roku napięcia nie wytrzymał prezes Radia Gdańsk, od lat honorującego w Gdyni filmy oklaskiwane najdłużej. W tym roku Złotego Klakiera postanowiono nie przyznawać ze względu na problemy z pomiarem czasu. Tradycji nie pomógł zwyczajowy chaos organizacyjny. Innowacja w sposobie przedstawiania ekipy przerywała oklaski, ale nikt nie zdołał tego przewidzieć. Gdy sytuacja stała się jasna, po pokazanym na otwarcie Kamerdynerze, zabrakło odwagi, by coś z problemem zrobić od razu. Decyzję ogłoszono, gdy najdłużej oklaskiwany był Kler, wywołując burzę wokół pobocznej nagrody. Wystarczyło poczekać godzinę i przewidzieć, że samo pojawienie się na scenie Igi Cembrzyńskiej sprawi, że Klakier należeć się będzie filmowi Jak pies z kotem. Podobnie było, gdy rok temu do braw wyszedł Jerzy Górski, pierwowzór bohatera w filmie Najlepszy. De facto z przyznawania Klakiera zgodnie z jakimikolwiek sensownymi regułami zrezygnowano już w czasie ustalania programu imprezy. Nagroda wręczana była co roku podczas Młodej Gali, rozpoczynającej się w piątek o 19.00. A galowy seans ostatniego filmu z konkursu głównego dobiegał w tym roku końca w piątek po 20.00.
Zdumienie festiwalowymi decyzjami nie opuszczało widzów aż do końca. Adam Woronowicz był zaskoczony nagrodą za główną rolę męską. „Mimo przecieku”, co podkreślił na scenie, bo myślał, jak chyba wszyscy oprócz jurorów, że zagrał rolę drugoplanową. Być może pragnienia, by obecny właśnie w kinach Kamerdyner Filipa Bajona – kaszubska saga z melodramatem na historycznym tle – zdobył w Gdyni najwięcej nagród (cztery: Srebrne Lwy, główna rola męska, charakteryzacja, muzyka) szukać należy w wizji samego festiwalu. Dyrektor Leszek Kopeć jest zdania, że powinny być na nim prezentowane „filmy wartościowe, ale zarazem takie, które nie przysporzą kłopotów w percepcji przeciętnemu widzowi […] awangardowe czy nieszablonowe pomysły są dobre jako pewna wartość dodana, podnosząca poziom dzieła, ale nie mogą górować nad mainstreamem”.
Ciekawi też status filmów, które do Gdyni przyjeżdżają z bagażem nagród albo są znane polskim kinomanom, kilka miesięcy po premierze kinowej. Trudno dyskutować z werdyktem i Złotymi Lwami dla Zimnej wojny. Film Pawła Pawlikowskiego jest dziełem wybitnym i spełnionym. Ale widzowie wiedzieli to już od czerwca. W Gdyni o Joannie Kulig dyskutowali nie w kontekście Zuli i „nowej Jeanne Moreau”, ale nucąc „Yes sir, I can boogie”, bo taki refren śpiewa aktorka w reklamie jednej z sieci odzieżowych, pokazywanej na FPFF przed każdym seansem. Byłoby jednak niesprawiedliwe, gdyby data premiery kinowej pozbawiała obraz doceniony w Cannes większej liczby nagród w Gdyni (poza Złotymi Lwami Zimną wojnę nagrodzono za dźwięk i montaż). Istotniejsza informacja przyszła dla aktorów i ekipy dwa dni po festiwalu: ich film to polski kandydat do Oscara.
Zimna wojna miała też pecha do nerwowej atmosfery na gali. Zamiast święta była kuriozalna sytuacja, która podbiła znaczenie jednego z fragmentów filmu. Złote Lwy odebrała producentka Ewa Puszczyńska. Prowadzący Małgorzata Kożuchowska i Marek Bukowski chcieli już podsumować wieczór, zebrać laureatów do pamiątkowej fotografii. Zza kurtyny pomachała tajemnicza ręka. Kożuchowska zapowiedziała fragment filmu i pobiegła „sprawdzić, o co chodzi”. Puszczono moment, w którym Borys Szyc jako towarzysz Lech Kaczmarek przekonuje Agatę Kuleszę i Tomasza Kota, że Mazurek pieśnią ludową powinien sławić Polskę Ludową. Światła znów się zapaliły i do mikrofonu zaproszono wiceministra kultury, bo „jest taka wielka ochota”. Paweł Lewandowski próbował zaprzeczyć, ale prowadzący przypomnieli, że „ręka kazała”. Ochota okazała się tak spontaniczna, że przemówienie trzeba było wygłosić z tabletu. Brzmiało ono jak coroczne okolicznościowe przemówienie laurka, jak powidok z apelu szkolnego, z wizji świata z 7 uczuć. W zaistniałym kontekście i wobec żenujących żartów, które wcześniej wpisano w scenariusz samej gali, słowa o filmowej stolicy Polski, która zgromadziła nas przez tydzień nie tylko na seansach, ale i spotkaniach, i imprezach towarzyszących, stały się beczką śmiechu. Minister Lewandowski wykazał się autoironicznym talentem komicznym i odczytał formułki do końca. Prowadzący i minister uśmiechali się do widzów porozumiewawczo, jak aktorzy z farsy. W tej konkretnej farsie publiczność zdaje sobie sprawę, kto czeka za zatrzaskiwanymi drzwiami, kto może je otworzyć.
Ostatecznie postanowiono je przymknąć, przynajmniej w TVP 2, gdzie zamiast retransmisji gali wybrano powtórkę dyskotekowej fiesty Roztańczony Narodowy. Problem z brakiem wiedzy, że pewne zabiegi propagandowe mogą zadziałać przeciwskutecznie rymuje się z innym niezrozumieniem. Zabawa Zabawa Kingi Dębskiej o wysoko funkcjonujących alkoholiczkach, z finałowym przesłaniem pro-life, została w TVP Kultura skrytykowana przez Wojciecha Klatę za to, że na trzy główne bohaterki dwiema, prokuratorem i chirurgiem, mogliby być, bez istotnych zmian w scenariuszu, mężczyźni. Tak jakby kobiety nie miały prawa kreować uniwersalnych postaci. Na szczęście była w Gdyni szybka kinowa lekcja w odpowiedzi. Nina Olgi Chajdas triumfowała w sekcji Inne Spojrzenie. Trójkąt miłosny, w którym autorkę interesują nie różnice w płci czy orientacji, a ludzie i dynamika ich relacji, to wciąż w polskim kinie odmienny rodzaj patrzenia. Czy to się zmieni? W Konkursie Filmów Krótkometrażowych zdecydowana większość dzieł zrealizowana została przez kobiety i miała w większości uniwersalne bohaterki.
„Dziewczyny są wściekłe i ich głos zaczyna wybrzmiewać – ocenia Maria Sadowska, przewodnicząca jury krótkiego metrażu i jedyna w ostatnich latach reżyserka, której powierzono duży budżet. – Trzeba jednak poczekać, czy rzeczywiście przerwą tamę. Filmy krótkie czy dokumenty od lat realizowało sporo kobiet. Problem z dysproporcjami zaczyna się od pełnometrażowych fabuł”.
Słowa Sadowskiej potwierdziło najistotniejsze z tegorocznych gdyńskich spotkań. Na panelu „Kobiety filmu 50:50 w 2020” zaprezentowano szereg ciekawych danych. Wokół filmów w Polsce pracuje bardzo wiele kobiet. Ale im bliżej kluczowych, najbardziej decyzyjnych i najlepiej płatnych pozycji, tym ich udział w stanowiskach staje się coraz mniejszy. Maciupki. Pocieszyć ma podpisanie deklaracji dotyczącej wdrażania równości płci w branży filmowej. Przygotowane zostaną harmonogram i tryb wprowadzania zmian zrównujących płcie we wszystkich ciałach decyzyjnych Festiwalu. Oby nie skończyło się jak z wpisaniem charakteryzatorów na listę twórczych zawodów filmowych, czyli na samych deklaracjach. Wtedy już na zawsze na gdyńskich bankietach przydatny będzie monolog Dominiki Gnatek, głównej bohaterki filmu Zwykłe losy Zofii, który wygrał Konkurs Filmów Krótkometrażowych. Karolina Czarnecka gra ofiarę przemocy psychicznej ze strony byłego chłopaka, w pracy molestowaną werbalnie. Tłamszona i odzierana z pewności siebie już od dziecka Zofia wobec partnera jest bezradna, ale szefowi, za którymś razem jest w stanie wygarnąć. Mówi, że jego seksistowskie żarty sprawiają, że czuje się zła, smutna, bezsilna i upokorzona. Chce umrzeć i jego też chce zabić. „W twojej głowie pewnie tak czują się jedynie kobiety, ale życzę ci, byś, jak już trafisz do więzienia za swoje zachowanie, za molestowanie, też się tak poczuł, jak ja teraz”.
Jednym słowem z opresji świata męskiej władzy wyzwala się bohaterka innego krótkiego filmu – Saszka Katarzyny Lesisz. Pytana, czy to dziecko jej zmarłego męża, odpowiada, że nie.
„– A czyje?”
„– Moje”.
Oczy tytułowej bohaterki, wyłaniający się uśmiech, to jedno z najpiękniejszych zbliżeń tegorocznego festiwalu i jedno z tych zakończeń, które zmieniają nasze spojrzenie na cały film. Podobnie stara się odwrócić wrażenia widza inny z wyróżnionych krótkich metraży – Users Jakuba Piątka o sylwestrowym spotkaniu na internetowym czacie. To też przykład filmu, który bohaterów traktuje uniwersalnie i równoprawnie, bez względu na płeć. Satysfakcja z wymierzonej męskiemu porządkowi zemsty unosiła się zaś nad widownią krótkometrażowego Fascinatrix Justyny Mytnik. Kobieta uwięziona jako czarownica dosłownie wyzwala się tu z kajdan. Tłem do kostiumowo-baśniowego świata są w tej opowieści dolnośląskie plenery, które na tegorocznym festiwalu często się dublowały. Ekipy Wilkołaka i Krwi Boga wchodziły po sobie między Błędne Skały. W wizji Bartosza Konopki z Gór Stołowych widać morze. Nieokreślona wyspa jest areną starcia między chrześcijańskimi misjonarzami a innowiercami. Krew Boga to wizualny majstersztyk, większość gdyńskiej publiczności nie mogła wyjść z podziwu, że taki film powstał w Polsce, a nasza kinematografia jest w stanie wyprodukować imponujący obraz, tętniący malarską wizją zdjęć (nagrodzonych), kostiumów, charakteryzacji, choreografii, muzyki i dźwięku. Metaforyczna opowieść w nim zawarta ciekawie koresponduje z porządkiem, który stara się zachwiać Klerem Smarzowski.
Metaforycznym filmem jest też Wilkołak. Nagrodzony za reżyserię Adrian Panek opowiada o grupie dzieci ocalałych z obozu koncentracyjnego. Finał drugiej wojny światowej nie staje się końcem ich koszmaru. W poniemieckim pałacu, prowizorycznym sierocińcu, barykadują się przed innymi wyzwolonymi z Gross-Rosen – psami, których obozowi oprawcy używali do potęgowania grozy. Film działa gatunkiem na emocje, a metaforą na refleksje. Tak spełnionego horroru polskie kino jeszcze nie widziało. Spośród filmów, które w Gdyni obejrzałem po raz pierwszy, żaden nie podobał mi się tak bardzo. I żaden tak mocno nie oddziaływał na moje emocje. Osobnym dobrem jest sam pomysł, by poprzez pomieszanie podgatunkowych wariacji na temat „potwora w domu” i „ataku na posterunek” opowiedzieć o życiu, które powraca w wynaturzone miejsce. Adrian Panek żartował sobie w Gdyni, że nagrodę otrzymał, bo poradził sobie na planie z dziećmi i zwierzętami, przed czym w filmówce profesorowie ostrzegają. Już na poważnie najbardziej zadowolony był z tego, jak udało się podołać w realizacji wymaganiom, jakie stawia praca nad thrillerami czy horrorami.
„Jeśli udało się zrobić to skutecznie, to możemy się cieszyć, że osiągnęliśmy coś, co było najtrudniejsze” – mówił po gali.
Wilkołak, nagrodzony też za muzykę (Antoniego Komasę-Łazarkiewicza, najwspanialszego krasomówcę gdyńskich konferencji prasowych i gal wyróżniono jednocześnie za ilustrację do Kamerdynera), powinien też dostać trzecią nagrodę. W werdykcie jurorów zabrakło jednak w tym roku wyróżnienia za odkrycie aktorskie. Oprócz Małgorzaty Gorol ze znanej już kinomanom Twarzy, najpoważniejszą kandydatką do takiej nagrody powinna być w tym roku Sonia Mietielica z Wilkołaka. Jeśli o Panku, ze względu na umiejętne odnajdowanie się w różnych epokach i stylach filmowego opowiadania, powiedzieć „polski Kubrick”, to Mietielica może być co najmniej Keirą Knightley. Ale to tylko skojarzenie modowe, bo zielona sukienka, w której aktorka przyszła na konferencję prasową, mogłaby się równać z pamiętną kreacją z Pokuty. Tak naprawdę dla oryginalności wyrazu studentki Akademii Teatralnej brakuje skali, podobnie jak dla talentu jej reżysera z Wilkołaka. Adrian Panek winien jest widzom tylko jedno: sprawić, by na jego kolejny film nie czekali aż siedem lat. Tyle minęło między Daas a Wilkołakiem. Golem 74 też zapowiada się interesująco. Scenariusz jest inspirowany donosem złożonym przez Philipa K. Dicka w FBI: Stanisław Lem nie istnieje, jest komunistycznym spiskiem.
Panek może i zbliża się do współczesności, ale dalej będzie poruszał się w czasach, nad którymi mocno wisi powojenne widmo. O tym, że do dziś wydłubujemy powojenne pociski – dosłownie i w przenośni – opowiedział w Gdyni Jan Jakub Kolski. Ułaskawienie to jego najlepszy film od lat. Poprowadzony w dwóch wymiarach do Popielaw. Do dzieciństwa, które odcisnęło piętno. Do losu babci i dziadka, który reżyser i nagrodzona w Gdyni za najlepszą główną rolę kobiecą Grażyna Błęcka-Kolska podzielili i zrozumieli po latach. Są doświadczenia, których inaczej pojąć się nie da. Bohaterowie Ułaskawienia przemierzają Polskę na jej powojenny kres, by pochować syna. Dziecko zabił im konfident UB, którego w dobrej wierze wpuścili do domu i zawieźli do lasu. Wujek reżysera był żołnierzem wyklętym. W historii opowiedzianej przez Kolskiego piorunujący efekt, poza płynnością opowieści, wyciszonym aktorstwem (powraca także Jan Jankowski) i szczerością osobistego dramatu, próbą znalezienia sensu w dalszym postępowaniu, przynosi także pójście w poprzek stereotypom. Kolski nie mitologizuje, nie oskarża, interesuje go człowiek i jego zachowania. Z Gdyni wyjechał z nagrodą za scenariusz (sam film wyróżniono jeszcze za kostiumy), który przygotowywał przez lata. Ostateczna wersja powstała po dokumentacji w IPN. Dzięki niej Kolski wyrysował sobie mapę i wyruszył na poszukiwanie miejsca, w którym zginął jego wuj. I tam właśnie wydłubał jeden z pocisków, którym trafiono Wacława „Odrowąża” Szewczyka.
Do zasypywania podziałów i rozmowy w poprzek namawiali też w Gdyni twórcy Jak pies z kotem – kolejnego nadzwyczaj osobistego filmu w konkursie głównym. Janusz Kondratiuk opowiada o ostatnich latach życia swojego brata Andrzeja i opiece nad nim. Aleksandrę Konieczną i Olgierda Łukaszewicza nagrodzono za role Igi Cembrzyńskiej i Andrzeja Kondratiuka. Janusza Kondratiuka zagrał Robert Więckiewicz. Dość telewizyjny w formie film jest niezwykle szczery i przez to przedziera się do widza, potrafi nim wstrząsnąć. Magiczna jest scena, w której Konieczna ogląda na laptopie Cembrzyńską śpiewającą „Bo ja mam swój intymny, mały świat”.
Jak pies z kotem zapisał kolejny rozdział w autorskiej historii kina, krążąc i wokół dzieł obu twórców, i wokół klasyki. Może dotknąć też jako rodzaj braterskiego wyznania. Działa również w przenośni, jak rodzaj społecznej nauki.
„Żyjemy jak pies z kotem, a powinniśmy kochać się jak bracia” – mówił Łukaszewicz.
Obraz Kondratiuka to też kolejny film, w którym do pamięci powracał los nierozerwalnie związany ze zmianami, jakie zaszły wskutek wojen, zsyłek, powrotów.
Są tacy, którzy twierdzą, że nadal trwa tzw. Wielka Wojna, czyli pierwsza wojna światowa. Cytował ich w Gdyni Krzysztof Zanussi.
„Przeorała Europę, położyła kres nadziejom kontynentu, który do tego czasu rósł bez granic. Wydawało się, że Europa jest coraz świetniejsza, ma coraz bardziej jasną przyszłość. Była najbardziej zaawansowanym kontynentem. To się z wybuchem pierwszej wojny załamało. Dziś już nie mamy takiej wiary w siebie, jaką mieliśmy wtedy” – mówił po premierze filmu Eter. Opowiedział w nim historię rozegraną w przededniu Wielkiej Wojny. Do pokazania losów doktora, eksperymentującego z tytułowym gazem, wykorzystał mit Fausta.
„Lubię go za to, że jest ściśle związany z kulturą europejską. Nie znajdziemy go w Indiach, Chinach, nie funkcjonuje w świecie arabskim” – tłumaczył swój wybór.
W dosłownym ukazaniu diabła Zanussi widzi metafizykę i widzom, którzy uważają pewne sceny za niepotrzebne, dosłowne i źle zrealizowane, zarzuca brak głębszych potrzeb w kontakcie z dziełem sztuki filmowej. Można wzruszyć ramionami i pozostać przy swoim zdaniu, można uznać, że dzisiaj Zanussiego lepiej się słucha, niż ogląda jego filmy, a można też potraktować Eter jako punkt w szerszej dyskusji nad związkami nauki i wiary.
W wydanym w sierpniu zbiorze esejów Zadie Smith Widzi mi się można przeczytać jej felieton o książce Johna Graya The Immortalization Commission: Science and the Strange Quest to Cheat Death (Komisja Nieśmiertelności. Nauka i osobliwy pęd do oszukania śmierci). Smith nazywa ją dwoma portretami ludzkiej pychy. „W pierwszym ukazano krąg »badaczy zjawisk parapsychologicznych« w dziewiętnastowiecznej Anglii, w drugim zaś pstrą zbieraninę bolszewickich »bogotwórców« dążących do przemodelowania życia na Ziemi. Tym, co według Graya łączy te ruchy, jest dążenie do »pokonania śmierci«. To nauka, pod postacią darwinizmu, odsłoniła przed Brytyjczykami i Rosjanami nieznośną prawdę o zagładzie ludzkości, lecz z braku godnej zaufania wiary religijnej i jedni, i drudzy »zwrócili się do nauki, szukając ucieczki przed światem, jaki ukazała nauka«. Gray wysuwa subtelną ideę, że kiedy nauka zostaje użyta w taki sposób przeciwko sobie samej, staje się »nośnikiem magii«” – pisze Smith. Koresponduje to blisko z przypadkiem Eteru, gdzie doktor (Jacek Poniedziałek) prowadzi eksperymenty w pruskiej twierdzy za zgodą komendanta (Andrzej Chyra). Główny bohater to najbardziej antypatyczna postać filmowych światów przedstawionych na gdyńskim festiwalu. Nawet księżom pedofilom nadano bardziej ludzkie rysy.
Dominowały zaś postaci, które przechodzą klasyczną przemianę. Albo takie, na które zaczynamy patrzeć z innej perspektywy, za sprawą dopuszczenia nas przez autora do kolejnego kręgu świadomości. Idealny przykład stanowi Monument Jagody Szelc (Nagroda Specjalna konkursu Inne Spojrzenie), często przywoływany jako argument, że to był „festiwal filmów drugich”. Rzadziej zestawiało się film dyplomowy studentów aktorstwa z Łodzi, przeobrażonych na ekranie w praktykantów hotelarstwa, z Klerem, a przecież Szelc również opowiada o tym, co robi z nami system, jak i dlaczego przestajemy być sobą, z czego odziera jednostkę zbiorowość. Co ona sama robi poszczególnym jednostkom na planie? Wydaje się, że dobro. Jak wzbogacająca może być dla aktorów praca z nagrodzoną drugi rok z rzędu reżyserką, widz może sobie uświadomić, odnajdując wśród dyplomantów znajome twarze i porównując z filmami, w których już mu mignęły. Racja, znany choćby z Belfra Mateusz Więcławek jest jeszcze bardziej nie do poznania jako wokalistka w Saszce, ale już Magdalena Wieczorek ma szansę w Monumencie zdobyć się na taki rodzaj bliskości z publicznością, na jaki w Kamieniach na szaniec liczyć nie mogła. Za dobrym odbiorem Monumentu idzie jednak dla aktorów memento – Szelc pójdzie dalej, jak burza. W Gdyni mogła mnie przekonywać słowami „muszę odpocząć, bo mam już częstotliwość Vegi”, ale przecież wiem, że odpoczęła przed festiwalem. Nieznanym aktorom za ciosem iść trudniej. Obsypywana przed rokiem komplementami obsada filmu Wieża. Jasny dzień na dobrą sprawę nie dostała jeszcze okazji do potwierdzenia skali swojego talentu. W Monumencie naprzeciwko całego rocznika studentów staje Dorota Kwietniewska i potwierdza, że obsada Wieży pełna była diamentów, gotowych, by błyszczeć jeszcze przy wielu okazjach.
Klejnotem tegorocznej Gdyni była dla mnie Fuga. O filmie Agnieszki Smoczyńskiej pisałem już w relacji z Nowych Horyzontów: tutaj. W kontekście gdyńskiego festiwalu Fuga, nagrodzona za zdjęcia Jakuba Kijowskiego oraz statuetką dla Smoczyńskiej w kategorii „debiut reżyserski lub drugi film”, wybrzmiała mocniej jako dzieło o wolności. Mniej rozmawialiśmy o jej związkach z pamięcią i tożsamością. W końcu to tu laureat Platynowych Lwów (a pamiętacie jakąś laureatkę tej nagrody?) Jerzy Skolimowski zawołał ze sceny: „Niech żyje wolność w polskim kinie”. Fuga jest ucieleśnieniem tej wolności. Film powstał po latach pracy nad scenariuszem Gabrieli Muskały, który ulegał przeobrażeniom i pozwolił głównej bohaterce stracić pamięć, ale zyskać wybór. Muskała zagrała też główną rolę, w sposób przenikający do podświadomości widza. Jej kreacja jest cicha, ale oddziałuje na zmysły jak krzyk. Ta moc powstała w połączeniu z precyzyjnie wyreżyserowaną resztą obsady. Ze scenografią osadzoną w emocjach, a nie w miejscu i czasie. Z podkreślającymi przemianę kostiumami. Z przenikającymi do wnętrza – i bohaterów, i natury – zdjęciami. Z montażem wprowadzającym wizyjne wstawki, dbającym o zachowanie rytmu, pogłębienie przestrzeni i choreografię. Z nierozerwalnym zespoleniem dźwięku i muzyki, które pomagają wczuć się w przedstawioną historię.
Fuga jako najlepszy film w gdyńskim zestawie mówi mi jeszcze: może i wciąż nie doszliśmy do siebie po ostatniej wojnie, może nie potrzebujemy następnej, by systemowo niszczyć ludzi, ale powoli zaczynamy rozumieć, że w imię przyjętych konwencji nie musimy się godzić na wszystko. Matka Polka też ma wolność. Aktorka nie jest skazana na powielanie swoich najcudowniejszych ról, może też napisać wybitny scenariusz. Reżyserka z Polski potrafi zrobić film, którego mogą jej zazdrościć najwięksi wizjonerzy kina ostatnich dekad. Pokażcie Fugę Davidowi Lynchowi, niech tęskni.