Godzilla, czyli posthumanizm
Przemyślenia

Godzilla, czyli posthumanizm

Jakub Popielecki
Czyta się 2 minuty

Trudna sprawa z tym Godzillą. Idziemy do kina, żeby zobaczyć, jak majestatycznie wyłania się z morza, by nonszalancko podeptać jakieś miasto i zionąć atomowym oddechem w kierunku innego wielkiego potwora. Niestety, na naszej drodze do wielkiego jaszczura stoi zazwyczaj fabularna zapora z ludzi. Wiadomo: ktoś musi wyjaśnić nam, czemu tym razem Godzilla postanowił wyjść na brzeg, ktoś musi podprowadzić konflikt, ktoś musi dać widzowi perspektywę, z którą można się utożsamić. Nie mówiąc już o tym, że aktorzy rozmawiający w pomieszczeniach o potworze równającym z ziemią metropolie są dużo tańsi niż potwór równający wspomniane metropolie z ziemią. Sęk w tym, że ci ludzie ani trochę nas nie obchodzą, bo przecież przyszliśmy do kina zobaczyć, jak Godzilla majestatycznie wyłania się z morza.

Cóż, taka karma. Ktoś powie „schemat”, ktoś inny „tradycja”. Nie zapominajmy jednak, że Godzilla pochodzi z Japonii, gdzie gest artystycznego powtórzenia ma raczej wydźwięk twórczego szacunku niż twórczego lenistwa. Nic zatem dziwnego, że sięgająca 1954 r. filmografia potwora jest ciągiem powtórzeń przepisu: „Przeczekajmy ludzi, by dostać Godzillę”. Taki był również Godzilla (2014) Garetha Edwardsa, gdzie ani Bryan Cranston, ani Juliette Binoche nie zdołali oszukać nikogo, że chodzi tam o coś więcej niż o wielkiego jaszczura. Taki jest i sequel Godzilla II: Król potworów.

Teoretycznie są tu jakieś fabuła i postacie. Znany z ról ojców Kyle Chandler wciela się w kolejnego ojca, gbura w typie Harrisona Forda, który musi po Spielbergowsku połatać swoją rozbitą rodzinę. Znana z roli Eleven w serialu Stranger Things Millie Bobby Brown wciela się w jego córkę, która podobnie jak Eleven niewiele mówi i smutno patrzy. Znany z roli Tywina Lannistera w serialu Gra o tron Charles Dance wciela się w złego ekoterrorystę, który podobnie jak Tywin Lannister emanuje chłodem i autorytetem. Na tym z grubsza kończy się charakterystyka bohaterów. Aktorzy są tu po to, by w kulminacyjnym momencie rozdziawić usta i spojrzeć w górę – to na Godzillę, to na inne monstrum. 

Jedynym człowiekiem, który budzi w widzu jakiekolwiek emocje, jest grany przez Kena Watanabe doktor Ishiro Serizawa. Ma to sens: japoński naukowiec jest przecież figurą fana, pasjonatem Godzilli, idealnym widzem filmu, w którym sam się pojawia. Kiedy w poprzedniej części wypowiadał pięknie skrojoną pod zwiastuny kwestię: „let them fight”, brzmiał jak dzieciak, który szykuje się do zderzenia swoich figurek. Stąd nasza sympatia do Serizawy. Trudno nie lubić faceta, który – podobnie jak my – nie może doczekać się, aż ci wszyscy ludzie skończą gadać i Godzilla wreszcie coś rozwali.

Tu trzeba oddać honor Dougherty’emu. Choć reżyser nie potrafi tchnąć życia w człowieka, to dobrze wie, czego potrzebuje monstrum. Król potworów najlepszy jest bowiem w momentach, kiedy porzuca pseudonaukowy absurd scenariusza i akceptuje mityczny absurd spektaklu: oto gigantyczne bestie walczące o panowanie nad Ziemią, oto National Geographic na apokaliptyczną skalę. Reżyser rozumie pierwotną potęgę obrazów, na których jakieś gigantyczne potwory robią to, co potwory robią najlepiej. I daje nam takie obrazy, z niemalże malarskim rozmachem.

Tu wielka ćma Mothra przepoczwarzająca się w swojej fluorescencyjnej krasie. Tam olbrzymi pterozaur Rodan budzący się z drzemki we wnętrzu wulkanu. Gdzieś jeszcze tytaniczny trójgłowy smok Ghidorah górujący nad światem niczym zły bóg. Nie znajdziemy tu wiele dobrego kina, ale frajda doświadczania tych obrazów jest bezsprzeczna. To uczucie niemal fizyczne, niemal sadomasochistyczne, bo oddajemy się we władzę ekranu i mówimy mu: ty rządzisz, zrób z nami, co chcesz.

Czyżby znak czasów? Ekologiczne wyrzuty sumienia coraz większe, prognozy na jutro coraz bardziej ponure, do tego wszyscy oglądamy serial Czarnobyl. Nie jest dobrze. Co tu dużo mówić: czujemy się bezradni wobec nagłego przyśpieszenia spodziewanego terminu końca świata. Uciekamy więc od odpowiedzialności w film o Godzilli, który pozwala nam przyjąć rolę dzieci bawiących się w zderzanie figurek. Dorosłym niechaj będzie Godzilla! Chętnie oddamy odpowiedzialność za ważne sprawy jakiemuś wielkiemu potworowi, który przyjdzie i zrobi za nas porządek. A czy to metafora raczej polityczna, czy też psychoanalityczna – czy w ogóle jakakolwiek – to już niech każdy zdecyduje sobie sam.

Ważne, że mamy tu niezwykle ciekawy zwrot akcji. Kiedyś Godzilla był metaforą atomowego zagrożenia, pozwalał przepracować nuklearną traumę Japonii i stanowił przestrogę na przyszłość. Król potworów też niby niesie przestrogę, a od przepracowywanych traum aż tu gęsto. Zwróćmy jednak uwagę, że urazy odczarowuje się w filmie gestami cokolwiek samobójczymi. Dość powiedzieć, że kulminacyjnym momentem jest akt odpalenia bomby atomowej przez przedstawiciela narodu potwornie przez atom doświadczonego. W tym kontekście odbiorcza reakcja, jaką prowokuje film („ludzie – nuda, dajcie potwory”), brzmi niczym jakiś posthumanistyczny manifest. Człowiek miał swój czas, Godzilla królem potworów, Polski i świata.

 

Czytaj również:

Pika, pika
Opowieści

Pika, pika

Jakub Popielecki

Tuż przed światową premierą Detektywa Pikachu doszło do „wycieku” jego „pirackiej wersji” na YouTubie. Wydawało się, że mamy do czynienia z promocyjnym koszmarem – w rzeczywistości był to promocyjny majstersztyk. Widzów, którzy rzucili się obejrzeć „film” przedpremierowo, czekał 100-minutowy zapis tego, jak tytułowy Pikachu… tańczy. Specom od marketingu udało się nie tylko zareklamować film i zagrać na nosie niecierpliwym fanom, ale też uchwycić sedno pokemonowego fenomenu. Bo przecież koniec końców chodzi tu właśnie o wdzięczące się do kamery kolorowe stworki; jakieś intrygi, jakieś fabuły to sprawy drugorzędne.

Tym ciekawsze zatem, że Pokémon: Detektyw Pikachu jest naprawdę dobrym filmem.

Czytaj dalej