Pika, pika
Opowieści

Pika, pika

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Tuż przed światową premierą Detektywa Pikachu doszło do „wycieku” jego „pirackiej wersji” na YouTubie. Wydawało się, że mamy do czynienia z promocyjnym koszmarem – w rzeczywistości był to promocyjny majstersztyk. Widzów, którzy rzucili się obejrzeć „film” przedpremierowo, czekał 100-minutowy zapis tego, jak tytułowy Pikachu… tańczy. Specom od marketingu udało się nie tylko zareklamować film i zagrać na nosie niecierpliwym fanom, ale też uchwycić sedno pokemonowego fenomenu. Bo przecież koniec końców chodzi tu właśnie o wdzięczące się do kamery kolorowe stworki; jakieś intrygi, jakieś fabuły to sprawy drugorzędne.

Tym ciekawsze zatem, że Pokémon: Detektyw Pikachu jest naprawdę dobrym filmem.

Wiadomo, marka Pokémon to przede wszystkim… marka. Nieprzypadkowo jej naczelny slogan („Czy już wszystkie masz?”) jest po prostu jawną zachętą do kupowania więcej, więcej, więcej. Nieprzypadkowo każdy z pokemonów porozumiewa się ze światem, powtarzając w nieskończoność własne imię. Pikachu mantrujący „pika, pika, pikachu” jest, wypisz wymaluj, chodzącym, skaczącym, tańczącym banerem reklamowym siebie samego. Reżyser Rob Letterman nie podchodzi jednak do sprawy cynicznie, ma do pokemonów trzeźwy stosunek. Bierze temat absolutnie na poważnie, ale pozwala sobie też na przebłyski zdrowego dystansu. I jakimś cudem zamiast poczucia zgniłego kompromisu daje to efekt z charakterem.

Trochę przestrzelę, ale nie aż tak bardzo: kilka pierwszych sekwencji Detektywa Pikachu skojarzyło mi się z… Blade Runnerem. Letterman podpina się tu pod podobny nastrój wielkomiejskiej, futurystycznej, neonowej samotności. Z tą różnicą, że ulicami jego metropolis biegają nie androidy, tylko pokemony: tu znerwicowany kaczor Psyduck, tam sympatyczny smoczek Charmander, gdzieś jeszcze charakterny żółwik Squirtle i całe legiony im podobnych istotek. Reżyser nie stara się nadać im pozorów wiarygodności, bierze je z całym dobrodziejstwem – czasem absurdalnego – inwentarza. Wrzuca je jednak w namacalną, absolutnie przekonującą przestrzeń tętniącego życiem, miejscami mrocznego (!) miasta. I to działa.

Pomaga oczywiście konwencja kryminału noir, odsyłająca tyleż do Blade Runnera, co disnejowskiego Zwierzogrodu. To prosty narracyjny trik, który nie pozwala zagubić się w odmętach fantastycznej fauny. Znamy szablon na wylot – detektyw, zagadka, śledztwo – dlatego nie trzeba mieć doktoratu z pokemonologii, by dać się wciągnąć. Ktoś może powiedzieć, że Letterman korzysta z tego schematu zbyt wiernie, że „jakieś intrygi” to rzeczywiście sprawy drugorzędne. Ale to nic nie szkodzi.

Tym bardziej, że fabuła skonstruowana na zasadzie „nowa lokacja–nowe zadanie” oraz „awatarowy”, ciut pozbawiony właściwości bohater wydają mi się świadomymi ukłonami w stronę growego rodowodu franczyzy. W tym sensie pokemony rzeczywiście są tu ważniejsze od fabuły: istotą widzowskiego doświadczenia jest zagłębienie się w ich świecie, interakcja z jak największą ilością gatunków. Przecież niemal każda kolejna scena pomyślana jest tu tak, by funkcjonalizować jakoś charakter i umiejętności kolejnego stworka. Nic dziwnego w filmie mającym w tytule słowo „Pokémon”.

Tytułowe istotki nie służą tu jednak tylko za dressing, za znieczulające nas swoją urokliwością filmowe słodycze. Detektyw Pikachu opowiada przecież o chłopcu, który, chcąc odnaleźć swojego ojca, musi zaprzyjaźnić się z jego pokemonem. Tym samym cała klasyczna, terapeutyczna maszyneria hollywoodzkiej fabuły zostaje wprawiona w ruch właśnie przez malutkiego, słodziutkiego futrzaczka. A fakt, że Pikachu – wyjątkowo – przemawia w filmie ludzkim głosem (Ryan Reynolds, do usług), tylko ułatwia sprawę.

Reynolds zapewnia bowiem wspomniany przebłysk zdrowego dystansu. Jego ciepła ironia rozbraja absurd pokemonowej konwencji, pozwala odciąć się od wszystkiego, co sceptyczny widz nazwie dziecinnym, głupim albo, nie wiem, perfidnie kapitalistycznym. Najśmieszniejsze jednak, że to dekonstrukcja pozorna, sprytny retoryczny trik. Proste: czasem trzeba coś strywializować, by móc się tym cieszyć. „Ten cukierek jest strasznie niezdrowy” – mówisz, po czym go zjadasz i to ratuje ci życie.

 

Czytaj również:

Nic. Nie ma. Nuda.
i
"Film o niczym", zdjęcie: materiały prasowe Millennium Docs Against Gravity Film Festival
Opowieści

Nic. Nie ma. Nuda.

Jan Pelczar

Nic stało się wszechobecne. Otoczeni bodźcami z każdej strony, najsilniej czujemy brak. I nawet nuda nie wyparowała z deszczem, w czasie którego miała doskwierać dzieciom. Kiedy zaczynałem rozmowy z twórcami trzech projektów dotykających tego, co niemierzalne i niewyobrażalne, myślałem inaczej. Doświadczenie każdej z trzech perspektyw kazało mi wywrócić moje myślenie do góry nogami. 

Film o niczym

Dwa lata temu serbski reżyser Boris Mitić pokazał światu Film o niczym (w oryginale Slatko od Ništa, czyli słodko od niczego). Rok temu dzieło to, współtworzone przez 60 autorów – operatorów i mistrzów kina dokumentalnego, otworzyło w Polsce festiwal Millennium Docs Against Gravity. Mitić opowiadał mi wtedy, że oryginalny tytuł filmu miał być pochwałą niczego, nawiązaniem do Erazma z Rotterdamu i jego Pochwały głupoty, w której głupiec próbuje przekonać ludzi na całym świecie, że lepiej być ignorantem, niż cokolwiek wiedzieć.

Czytaj dalej