Nowy album Davida Bermana stanowi być może największe muzyczne zaskoczenie 2019 roku. Przez lata amerykański artysta robił bowiem wiele, aby do takiej premiery nie doszło. Mało tego, ekslider zespołu Silver Jews kilkakrotnie próbował sprawić, abyśmy dziś pisali o nim w czasie przeszłym. Trudno ocenić, gdzie rozpoczął się ten trwający latami proces autodestrukcji, ale z pewnością ważne miejsce zajmowała w nim nienawiść do ojca – lobbysty jak z filmu Michaela Moore’a, który atakował ekologów, związkowców, wspierając m.in. firmy produkujące broń czy alkohol. Dopiero 10 lat temu, kiedy niespodziewanie rozwiązał zespół Silver Jews, Berman zdecydował się zdradzić swoje pochodzenie. Wyjawić swój – jak sam to opisał – najmroczniejszy sekret. Mroczniejszy niż uzależnienie od cracku i próby samobójcze. Ciężar przeciwności i problemów, z jakimi zmagał się Berman, musiał być szokujący dla wielu fanów grupy, której lider słynął z doskonałego poczucia humoru. Dowcip ten – jak się okazuje – nie opuścił Bermana podczas chudych lat.
Słodko-gorzka autoironia nie wystarczyłaby jednak, bym nazwał tegoroczne Purple Mountains najmocniejszym tekstowo zestawem piosenek roku. W utworach doświadczonego przez los artysty humor filtruje, pudruje gorycz i bezpośredniość. Berman świetnie porusza się po tej granicy, zestawiając ponure teksty z pogodnymi melodiami, a swoje życiowe problemy zamieniając w kalambury. W singlowym All My Happiness Is Gone bawi się słowem:
„[…] lately, I tend to make strangers wherever I go”.
Niewesołej konstatacji towarzyszy słodka partia smyczków, która przywołuje utwory The Flaming Lips z popowego okresu Yoshimi Battles the Pink Robots. Poprzedzające wyżej wymienioną piosenkę That’s Just The Way That I Feel to indie rock z bluesowym zacięciem, który mógłby wyjść spod ręki wieloletniego współpracownika Bermana – Stephena Malkmusa (Pavement). Oczywiście z wyłączeniem tekstu, w którym muzyk relacjonuje swoje życiowe porażki, beztrosko przekładając literki: „I met failure in Australia/I fell ill in Illinois”.
O sile Purple Mountains nie świadczą jednak ani sama elokwencja Bermana, ani towarzyszące jej sprawne folkrockowe aranżacje współpracującej z nim grupy Woods. W moim przekonaniu stanowią o niej te momenty, kiedy artyście brakuje już sił na ironię i spektakularną błyskotliwość. Kiedy Berman nie zgrywa już przed nami Beckowskiego Losera, tylko wykłada kawę na ławę. Jak w Night’s That Won’t Happen – przejmującym utworze o odchodzeniu, którego spodziewałbym się raczej na płycie Leonarda Cohena. Berman porównuje w nim śmierć do czarnego wielbłąda, który klęka, by łatwiej było się na niego wdrapać i odjechać w nieznane. Choć po cichu na to liczymy, artysta nie puszcza tu do nas oka. Nie uspokaja, że to tylko zgrywa. Nieodległy w swoich tekstach od twórczości The Magnetic Fields przypomina mi o pamiętnej puencie Stephina Merritta z płyty i: „Wszystko to czerń i biel. Minus biel".