Rok 2020: do polskich kin w odstępie miesiąca wchodzą nowe ekranizacje dwóch klasyków literatury – powiedzmy – „kobiecej”. Jedną z książek wydano po raz pierwszy w 1815 r., drugą – w 1868. Co jednak ciekawe, Emmę. Autumn de Wilde i Małe kobietki Grety Gerwig – bo o nich tu mowa – więcej chyba dzieli, niż łączy. Gerwig w swojej rewelacyjnej adaptacji stawia na emocjonalny realizm i obyczajowy rewizjonizm: pozwala wczuć się w emocje sprzed półtora wieku, ale też opatruje je czytelnym komentarzem, zmieniając trącący myszką klasyk w rzecz absolutnie aktualną. De Wilde w zasadzie robi coś dokładnie przeciwnego: wybiera sztuczność, nie komentuje. Żeby było śmieszniej – również z sukcesem.
Emma. programowo nie wchodzi bowiem w otwartą dysputę ze współczesnością, jak robią to Małe kobietki. Czy właśnie to ma nam powiedzieć ów zagadkowy znak przestankowy w tytule filmu? „Nie bawimy się w przypisy, nie czytamy Emmy przez pryzmat piętnastej fali feminizmu czy Marksa, oto Jane Austen – i kropka”. Otóż to, reżyserka debiutantka (wcześniej fotografka i autorka wideoklipów) oraz scenarzystka (Eleanor Catton, laureatka Nagrody Bookera) nie próbują „uaktualnić” pierwowzoru czy go „usprawiedliwić”. Ich kluczem do Austen jest inscenizacyjno-narracyjna ekwilibrystyka podkręcona do groteskowego stężenia. O „formie” epoki opowiada tu forma wystudiowanych kadrów oraz precyzyjnego scenarioaktorstwa.
Wystarczy spojrzeć, jak ten film wygląda: wszystko jest pudrowo-pastelowe, przez ekran suną zastępy fantazyjnych fryzur, a bohaterowie wydają się spętani przez warstwy gorsetów, koronek i kołnierzyków. De Wilde filmuje to w serii statycznych kadrów, akcentując fakt, że wszystkich gniotą okowy konwenansów, że cały ten spektakl rozgrywa się jakby pod czujnym okiem jakiegoś niewidzialnego, surowego obserwatora. Ktoś powie pewnie, że ta barokowa sztuczność Emmy. jest byle ornamentem, spektaklem dla spektaklu, ćwiczeniem z kiczu. Nie przymierzając – kolejnym teledyskiem od reżyserki teledysków. Byłbym jednak ostrożny z zarzutem powierzchowności oraz wytykaniem braku komentarza. Bo za komentarz służy tu sama forma. A może nawet Forma.
De Wilde stawia zatem kropkę po Austen, ale bierze też Austen w cudzysłów. I wyciska z niej tony niemalże Gombrowiczowskie. Albo – żeby pozostać w sferze kinowych odniesień – Lanthimosowskie. Oczywiście, Emma. nie jest w żadnym wypadku tak drapieżna jak Lobster czy Faworyta. Zdystansowany punkt widzenia de Wilde ma jednak coś wspólnego z tym, jak na społeczną grę (z akcentem na „grę”) patrzy grecki reżyser. Nic dziwnego, że fabularny trzon, czyli romantyczne perypetie beztrosko bawiącej się w swatkę tytułowej panny Woodhouse (Anya Taylor-Joy) są tu w zasadzie sprawą drugorzędną.
Ważniejsza w oku kamery de Wilde okazuje się roszada na socjalnej szachownicy. Wszystkie te subtelne przepychanki (kto siedzi w pierwszym rzędzie w kościele, kto tańczy z kim pierwszy taniec na balu, kto powinien kogo poprosić o rękę), za kulisami których subtelnie czyha beton (kto musi stawić się na czyjeś skinienie, by spełnić najabsurdalniejszą zachciankę). Nic dziwnego, że momentem fabularnego przełomu jest tu nie tyle scena flirtu, ile zgrzyt towarzyskiego faux pas. Nic dziwnego, że tak kluczowe są tu aktorskie niuanse: aktorzy grają przecież ludzi, którzy bez przerwy… grają (zwłaszcza Taylor-Joy jest w tym świetna).
Pewnie dlatego Austen nie potrzebuje tu szczególnego komentarza. Na przykładzie rozbuchanej etykiety XIX-wiecznej Anglii widać przecież doskonale, że „społeczeństwo” to po prostu scenariusz z zestawem rozdanych arbitralnie ról. Wystarczy ten aspekt wydobyć, a de Wilde robi to brawurowo. Dla porównania: mniej udanej Emmie z lat 90. umykały podobne subtelności. Gwyneth Paltrow jako panna Woodhouse niby dziarsko strzelała tam z łuku, ale tylko w ramach matrymonialnej zabawy, a nie, dajmy na to, próby emancypacji. Tamten film chętnie (a może po prostu naiwnie) grał według zasad komedii romantycznej: sednem historii były strzały z łuku Kupidyna.
Emma. de Wilde tymczasem dystansuje się od tej całej roszady, pokazuje jej absurd. Wciąga nas w rozgrywkę, pozwala przeżyć kolejne wzloty i upadki, ale też demaskuje jej bezwzględną naturę. To nie żadna niewinna towarzyska partyjka, nawet jeśli film ogląda się łatwo i przyjemnie, pękając ze śmiechu przy komediowych wyczynach Billa Nighy’ego (w roli ojca Emmy). Perypetie panny Woodhouse bawią nas, choć to de facto ślepa szamotanina dziewczyny, która myśli, że kontroluje grę, i aż prosi się, by gra utarła jej nosa. Ot, leciutki filmik. Ot, o pokorze i o upokorzeniu.