Gdybym musiał się ograniczyć do słuchania polskich płyt tylko z jednego gatunku, wybrałbym jazz. Wcale nie dlatego, że co do zasady wolę go od rocka, hip-hopu czy muzyki elektronicznej. Po pierwsze podjąłbym taką decyzję dlatego, że w ten sposób w najmniejszym stopniu ograniczyłbym sobie pole manewru. Słuchając EABS, miałbym kontakt z rapem, sięgając po Lonker See – z ciężkim, psychodelicznym rockiem, a taki Termomix Algorhythmu przypominałby mi chociażby o glitchach i pętlach rodem z klasyki muzyki ambient czy IDM. Ta wszechstronność nie byłaby jednak jedynym powodem, dla którego dziś postawiony pod ścianą, powiedziałbym: „jazz!” Mam po prostu wrażenie, że na tym odcinku dzieje się ostatnio w polskiej muzyce najwięcej dobrego. A może w ogóle „w Polsce”?
Do słusznie chwalonej wrocławskiej grupy EABS czy polecanych przeze mnie polsko-skandynawskich składów Pimpono Ensemble i Love doszlusował trójmiejski konkurent – kwartet Algorhythm. Jego trzecia płyta Termomix z ujmującą lekkością wprowadza jazzowe tematy w środowisko elektronicznych pętli, przetworzonych sampli i dźwięków Mooga. Proporcje żywych instrumentów i gier studyjnych są przy tym tak wyważone, że ani przez moment nie mam wątpliwości, z czym mam tu ostatecznie do czynienia. To buzujący kreatywnością jazz, który wykorzystuje współczesne narzędzia, by prowadzić owocny dialog ze słuchaczem. Sama esencja tej muzyki pozostaje jednak bliska jej pierwotnej naturze.
Na poziomie tytułów, ale także konkretnych utworów Algorhythm sięga po sprawdzoną paralelę pomiędzy komponowaniem a gotowaniem. Kompozycje takie, jak The Recipe czy (jednak trochę zbyt długie) Antipasti Suite podążają za poleceniami samplowanego szefa kuchni. Sam pomysł, ale również – w ogólniejszym sensie – komunikatywność muzyki kwartetu przypomina mi o koncercie gitarzysty Macieja Śledzieckiego, który wraz ze swoim trio improwizował przed laty do przepisów z książki Futurist Cookbook Marinettiego. Kurator tego wydarzenia Michał Libera tłumaczył mi wówczas, że kompozytorzy powinni uczyć się od kucharzy, jak budować narrację. Podczas gdy w muzyce improwizowanej i eksperymentalnej często pojawia się problem z komunikacją, w gotowaniu wszystko wydaje się przejrzyste, służące jasno określonemu celowi.
Podobna przejrzystość jest zachowana na albumie Termomix, któremu daleko do szablonowości, a jednak ma on relatywnie niski próg wejścia. Oniryczna pętla prowadzi nas pomału przez Lemon Zest, oddając pole nieśmiałym dialogom trąbki Emila Miszka i chętnie wtapiającego się w tło saksofonu Piotra Chęckiego. Grające unisono dęte w Baba Ganoush osadzone na trochę jungle’owej, breakbeatowej sekcji spodobają się fanom EABS. Wygrywana na Moogu melodia w Hakuna Chakula pachnie cytatem z jakiejś klasycznej płyty spod znaku ambient-IDM (ze wskazaniem na Boards of Canada), ale systematycznie chowa się pod naporem dętych. Na te ostatnie napisano tu zresztą wiele wpadających w ucho, porywających tematów z moim ulubionym w utworze Transgroove, który brzmi jakby Mikrokolektyw w wersji do tańca.
Pomimo swojej lekkości i komunikatywności Termomix zdaje się zawierać dość rozrzuconych na drugim planie drobiazgów, by – wróćmy do świata gastronomii – nie przejeść się po miesiącu. Obecnie nie mogę tego jeszcze zagwarantować, ale mam nadzieję, że będzie ku temu okazja podczas podsumowywania roku.