Jazz od kuchni
Przemyślenia

Jazz od kuchni

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

Gdybym musiał się ograniczyć do słuchania polskich płyt tylko z jednego gatunku, wybrałbym jazz. Wcale nie dlatego, że co do zasady wolę go od rocka, hip-hopu czy muzyki elektronicznej. Po pierwsze podjąłbym taką decyzję dlatego, że w ten sposób w najmniejszym stopniu ograniczyłbym sobie pole manewru. Słuchając EABS, miałbym kontakt z rapem, sięgając po Lonker See – z ciężkim, psychodelicznym rockiem, a taki Termomix Algorhythmu przypominałby mi chociażby o glitchach i pętlach rodem z klasyki muzyki ambient czy IDM. Ta wszechstronność nie byłaby jednak jedynym powodem, dla którego dziś postawiony pod ścianą, powiedziałbym: „jazz!” Mam po prostu wrażenie, że na tym odcinku dzieje się ostatnio w polskiej muzyce najwięcej dobrego. A może w ogóle „w Polsce”?

Do słusznie chwalonej wrocławskiej grupy EABS czy polecanych przeze mnie polsko-skandynawskich składów Pimpono Ensemble i Love doszlusował trójmiejski konkurent – kwartet Algorhythm. Jego trzecia płyta Termomix z ujmującą lekkością wprowadza jazzowe tematy w środowisko elektronicznych pętli, przetworzonych sampli i dźwięków Mooga. Proporcje żywych instrumentów i gier studyjnych są przy tym tak wyważone, że ani przez moment nie mam wątpliwości, z czym mam tu ostatecznie do czynienia. To buzujący kreatywnością jazz, który wykorzystuje współczesne narzędzia, by prowadzić owocny dialog ze słuchaczem. Sama esencja tej muzyki pozostaje jednak bliska jej pierwotnej naturze.

Na poziomie tytułów, ale także konkretnych utworów Algorhythm sięga po sprawdzoną paralelę pomiędzy komponowaniem a gotowaniem. Kompozycje takie, jak The Recipe czy (jednak trochę zbyt długie) Antipasti Suite podążają za poleceniami samplowanego szefa kuchni. Sam pomysł, ale również – w ogólniejszym sensie – komunikatywność muzyki kwartetu przypomina mi o koncercie gitarzysty Macieja Śledzieckiego, który wraz ze swoim trio improwizował przed laty do przepisów z książki Futurist Cookbook Marinettiego. Kurator tego wydarzenia Michał Libera tłumaczył mi wówczas, że kompozytorzy powinni uczyć się od kucharzy, jak budować narrację. Podczas gdy w muzyce improwizowanej i eksperymentalnej często pojawia się problem z komunikacją, w gotowaniu wszystko wydaje się przejrzyste, służące jasno określonemu celowi.

Podobna przejrzystość jest zachowana na albumie Termomix, któremu daleko do szablonowości, a jednak ma on relatywnie niski próg wejścia. Oniryczna pętla prowadzi nas pomału przez Lemon Zest, oddając pole nieśmiałym dialogom trąbki Emila Miszka i chętnie wtapiającego się w tło saksofonu Piotra Chęckiego. Grające unisono dęte w Baba Ganoush osadzone na trochę jungle’owej, breakbeatowej sekcji spodobają się fanom EABS. Wygrywana na Moogu melodia w Hakuna Chakula pachnie cytatem z jakiejś klasycznej płyty spod znaku ambient-IDM (ze wskazaniem na Boards of Canada), ale systematycznie chowa się pod naporem dętych. Na te ostatnie napisano tu zresztą wiele wpadających w ucho, porywających tematów z moim ulubionym w utworze Transgroove, który brzmi jakby Mikrokolektyw w wersji do tańca.

Pomimo swojej lekkości i komunikatywności Termomix zdaje się zawierać dość rozrzuconych na drugim planie drobiazgów, by – wróćmy do świata gastronomii – nie przejeść się po miesiącu. Obecnie nie mogę tego jeszcze zagwarantować, ale mam nadzieję, że będzie ku temu okazja podczas podsumowywania roku.
 

Czytaj również:

Emocjonalne przyłożenie
Przemyślenia

Emocjonalne przyłożenie

Jan Błaszczak

Niewiele jest zespołów, których nazwa byłaby tak myląca. No bo z czym kojarzy się futbol amerykański? Ze zderzającymi się notorycznie olbrzymami. Z łomotem uderzających o siebie kasków i ochraniaczy. Z przepychem, rozmachem i wielkimi pieniędzmi inwestowanymi w ulubiony sport Amerykanów. Pochodzący z Illinois zespół American Football nie mógłby znajdować się dalej od tego świata. Grupa Mike’a Kinselli to reprezentanci emo z okresu, kiedy gatunek ten stanowił rozwinięcie post hardcore’u i math rocka i nie kusił jeszcze głównego nurtu. Melancholijne teksty o zagubieniu we współczesnym świecie oplatały misternie skomponowane partie gitar, klawiszy i trąbki. American Football nie mieli żadnych szans na występ w przerwie Super Bowl.

American Football zajmuje dość osobliwe miejsce w historii sceny emo. Gatunek ten zrodził się w latach 80. w Waszyngtonie, zderzając hardcore’ową estetykę z bardzo osobistymi, dramatycznymi wręcz, tekstami i sporą melodyjnością. Styl forsowany przez takie zespoły, jak Rites of Spring ewoluował na początku lat 90. Druga fala emo wygładziła brzmienie, odebrała parę decybeli i zbliżyła tę muzykę do rosnącego w siłę indie rocka. Zaczęło się jak zwykle na wybrzeżach, za sprawą kultowych dziś zespołów Sunny Day Real Estate (Seatle) czy Jawbreaker (Nowy Jork). Po paru latach moda dotarła na Środkowy Zachód, gdzie karierę rozpoczął jeden z najciekawszych reprezentantów gatunku – Cap’n Jazz. Obdarzeni charyzmą i absurdalnym poczuciem humoru bracia Tim i Mike Kinsellowie odnajdowali się świetnie zarówno w połamanych, cięższych utworach bliższych początkom sceny emo, jak i melancholijnych balladach, kiedy rockowe instrumentarium wzbogacały dźwięki tamburynu czy waltorni. Mimo pochlebnych recenzji zespół dość szybko się rozpadł, a bracia poszli swoimi drogami. W 1999 r., czyli na moment przed tym, jak Jimmy Eat World wprowadzili emo na salony, a zaraz za nimi wtargnęły potworki pokroju My Chemical Romance i Fall Out Boy, ukazała się debiutancka płyta nowego tria Mike’a Kinselli. Pierwszą płytę American Football wypełniała pieczołowicie skonstruowana, minimalistyczna, odcinająca się od punkowych korzeni muzyka. Jej twórcy chętniej niż na Rites of Spring powoływali się na Steve’a Reicha. Co z tego, skoro rok później zespół kończy działalność.

Czytaj dalej