Czy jazz się skończył? A może stał się klasyką, którą należy odgrywać nuta po nucie? O tym, co zostało z muzycznej rewolucji, mówi Piotr Jagielski, autor książki Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie (wyd. Czarne).
Jan Błaszczak: Nowy Orlean, Chicago, Nowy Jork. Swing, bebop i wreszcie free jazz. W swojej książce Święta tradycja, własny głos opisujesz 70 lat ewolucji jazzu. Twoja opowieść urywa się w latach 70. Czy to oznacza, że jazz skończył się pół wieku temu?
Piotr Jagielski: Mam nadzieję, że nie. Choć rzeczywiście trudno porównywać współczesne albumy z dokonaniami mistrzów lat 60. Obecnie, poza wąską grupą fanów, nikt nie wyczekuje z napięciem na nowy album Ambrose’a Akinmusire’a. A przecież to świetny trębacz.
Ostatnim bohaterem mojej książki jest Dave Liebman, który dołączył do zespołu Milesa Davisa, kiedy ten rzekomo zdradził jazz na rzecz muzyki rozrywkowej. W ten sposób chciałem zamknąć swoją opowieść klamrą. Bo pierwszym bohaterem jest Kalaparusha Maurice McIntyre, którego wielkim momentem było przesłuchanie przed Davisem. Przegrane. Gdyby ta sesja potoczyła się inaczej, McIntyre zastąpiłby właśnie Liebmana.
Inna sprawa, że koniec lat 70. był faktycznie niełatwym czasem dla jazzu. Najwięksi mistrzowie albo już nie żyli, albo nie tworzyli już tak ważnych dzieł. Następców