Jazzowa historia Stanów Jazzowa historia Stanów
i
Sonny Rollins, fot. Krzysztof Machownia
Opowieści

Jazzowa historia Stanów

Rozmowa z Piotrem Jagielskim
Jan Błaszczak
Czyta się 10 minut

Czy jazz się skończył? A może stał się klasyką, którą należy odgrywać nuta po nucie? O tym, co zostało z muzycznej rewolucji, mówi Piotr Jagielski, autor książki Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie (wyd. Czarne).

Jan Błaszczak: Nowy Orlean, Chicago, Nowy Jork. Swing, bebop i wreszcie free jazz. W swojej książce Święta tradycja, własny głos opisujesz 70 lat ewolucji jazzu. Twoja opowieść urywa się w latach 70. Czy to oznacza, że jazz skończył się pół wieku temu?

Piotr Jagielski: Mam nadzieję, że nie. Choć rzeczywiście trudno porównywać współczesne albumy z dokonaniami mistrzów lat 60. Obecnie, poza wąską grupą fanów, nikt nie wyczekuje z napięciem na nowy album Ambrose’a Akinmusire’a. A przecież to świetny trębacz.

Ostatnim bohaterem mojej książki jest Dave Liebman, który dołączył do zespołu Milesa Davisa, kiedy ten rzekomo zdradził jazz na rzecz muzyki rozrywkowej. W ten sposób chciałem zamknąć swoją opowieść klamrą. Bo pierwszym bohaterem jest Kalaparusha Maurice McIntyre, którego wielkim momentem było przesłuchanie przed Davisem. Przegrane. Gdyby ta sesja potoczyła się inaczej, McIntyre zastąpiłby właśnie Liebmana.

Inna sprawa, że koniec lat 70. był faktycznie niełatwym czasem dla jazzu. Najwięksi mistrzowie albo już nie żyli, albo nie tworzyli już tak ważnych dzieł. Następców

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Kto przyjmie jazzmana? Kto przyjmie jazzmana?
i
fot. Sławek Przerwa/ archiwum NFM
Przemyślenia

Kto przyjmie jazzmana?

Jan Błaszczak

Jazztopad angażuje swoją publiczność w stopniu wyjątkowym. Od pięciu lat część organizowanych podczas tego festiwalu koncertów odbywa się w prywatnych mieszkaniach. Wystarczy zgłosić swoją gotowość i mieć trochę szczęścia, bo chętnych na przyjęcie zespołu nie brakuje. W ubiegłym roku organizatorzy wybierali z osiemnastu lokali, w tym – z niemal czterdziestu. Dlatego w 2018 roku koncertów w mieszkaniach będzie więcej. Tym bardziej, że taka formuła odpowiada mieszkańcom, ale także muzykom i samym pomysłodawcom festiwalu. – Te koncerty mają bardzo luźną formułę, tu nie ma scenariusza – tłumaczy dyrektor Jazztopadu, Piotr Turkiewicz. – Bywa i tak, że do samego końca nie wiadomo, kto z kim zagra. Liczy się moment. Wszystko toczy się swoim tempem. Bardzo to lubię.

Od strony organizacyjnej koncerty w mieszkaniach nie wymagają wiele. Dwa, trzy miesiące przed festiwalem zbierane są zgłoszenia. Organizatorzy chcieliby dać szansę każdemu właścicielowi domu czy mieszkania, ale mają też ulubione miejsca, do których chętnie wracają. Choć Turkiewicz twierdzi, że na tym poziomie nie istnieją żadne formalne ograniczenia, wiadomym jest, że kwintet z perkusją i pianinem nie wystąpi w kawalerce. Tym bardziej, że na każdy z występów przychodzi publiczność. W tym roku organizatorzy rozdali trzydzieści darmowych biletów na każdy z koncertów. Rozeszły się w dwadzieścia minut. Kiedy do grona szczęśliwców dodamy muzyków, obsługę i grupę znajomych gospodarzy, okaże się, że lokum musi pomieścić sześćdziesiąt-siedemdziesiąt osób. W tym roku należało do nich doliczyć dziennikarza „Przekroju”.

Czytaj dalej