Podkuliłam nogi, brodę wsparłam na kolanach, a plecy wcisnęłam w chłód kamiennej ściany. Chciałam w nią wniknąć, zniknąć i móc choć przez chwilę być z tą kamienną budowlą sama. Poczuć coś, doznać wzruszenia, tej ulotnej chwili, w której spotkanie z emanacją piękna pozwala uwierzyć, że przynależę do większego dobra. I że jako człowiek jestem jedną z istot, którym czasem udaje się osiągać wspaniałość.
Ale Błękitny Meczet był pełen ludzi. Skulona pod chłodną ścianą starałam się patrzeć jak najwyżej, na zdobione sklepienie. Byle nie widzieć innych, setek zadzieranych także w górę głów, wyciąganych wysoko rąk trzymających telefony. Zamykałam oczy, próbowałam nie słyszeć gwaru rozmów, powierzchownych i zdawkowych, pokrywających budowlę, jej historię, nas wszystkich gęstym syropem banału i powtarzalności.
Wcześniej, żeby w ogóle wejść do środka, odstałam w kolejce – wśród chińskich wycieczek, indyjskich rodzin i europejskich par – dobrą godzinę. Spędziłam ją, gapiąc się na rusztowania (remont elewacji ciągnie się, a choć zabytek można oglądać jedynie w połowie, bilety nie staniały). Popyt na zaliczenie jednego z najsłynniejszych monumentów Stambułu rósł zgodnie z obowiązującym modelem gospodarczym. Turecka metropolia, tak jak Barcelona, Kraków, Rzym, tonęła w nadmiarze. Wystawiona na pokaz i nadużywana ciekawskimi spojrzeniami nieznajomych, egzotyzowana i trywializowana przez coraz liczniejsze przelotne znajomości stawała się miejscem nie do życia.
W Hagii Sophii podobnie – człowiek na człowieku, zadarte albo potakujące głowy, rozmowy wyrażające zachwyt, uśmiechy pozowane na potrzeby fotograficznych dowodów wysyłanych w świat, tych trofeów napędzających kolejnych zdobywców szczytów architektury i cywilizacji, niekoniecznie starożytnej, bo dziś to już właściwie wszystko jedno. Mało kto zapamiętuje opowieści przewodników czy daty wybudowania tych wspaniałości. Liczy się, żeby zaliczyć. Żeby było zwiedzone. Żeby nie ściskało w dołku tym ciągłym poczuciem niedosytu, bo przecież cały świat jest na walizkach, a kto w bezruchu, ten frajer. No więc w drogę!
I tak stoją w upale tłumy do rejsów po Bosforze, rzeka pieszych zmierza ku mostowi na Galatę, kolejki wiją się do term i do łaźni. Tłok w pałacu Topkapi i w towarzyszącej mu kafejce nad cieśniną – za kawę i oblane czekoladowym sosem ptysie płaci się poczwórnie, ceny odstraszają część chętnych, a najhojniejsi dostają w bonusie piękne widoki.
Siedząc wtedy na ławeczce jednego z pałacowych dziedzińców, próbowałam sobie przypomnieć poprzednią wizytę w mieście, jakieś 20 lat temu. To było moje pierwsze doświadczenie Wschodu. Spacer z plecakiem z dworca autobusowego przed świtem, głosy muezzinów, puste ulice. W Błękitnym Meczecie siedziałam wtedy pośrodku wzorzystego dywanu, zagadywana przez ożywionych wieczorną modlitwą mężczyzn w spodniach w kant i burobrązowych skarpetach. Żadnego pośpiechu, żadnego tłumu. W Hagii Sophii, tuż po wejściu, aż przykucnęłam z wrażenia i zostałam tam, pośrodku posadzki, bardzo długo. Nikt nie zasłaniał mi widoku, nie przegonił mnie żaden napierający tłum.
Ale to było dawno, w czasach, gdy możliwość wejścia na pokład samolotu znajdowała się w sferze przywileju, nie tylko dlatego, że lot był kosztowny, ale ponieważ obowiązywało jeszcze postrzeganie podróży jako aktu wyjątkowego i romantycznego. Latało się intencjonalnie, a choć wiele szlaków już wtedy mocno się wytarło i spowszedniało, podróż nie była jeszcze aktywnością wpisaną w konsumpcyjne odruchy stadne. Dopiero globalna turystyka masowa, która eksplodowała w nowym stuleciu, przyniosła transgraniczny trend bezrefleksyjnego transportowania ciał tam i z powrotem, bez żadnego – poza ekonomicznym – skutku. Do średniozamożnych Europejczyków pragnących dotknąć aury kolonialnej przeszłości, zwiedzających świat jak niegdysiejsze posiadłości pradziadów dołączyła nowa fala: wzbogaceni Azjaci wykorzystujący wizyty na Zachodzie jako okazję odwrotną – do zatriumfowania nad długo przypisywanym im losem wykluczonych i imigrantów – oraz do zweryfikowania mitycznych wyobrażeń o lepszym świecie, ku któremu ich kraje i kultury dążą. Wymiana ciał i stereotypów z roku na rok przybierała na sile i wydawało się, że trzeba będzie katastrofy, żeby ten obłęd zatrzymać.
Jak wielu podróżujących – miałam dość. Odechciewało mi się. Bycie gdzie indziej ma rację bytu, jeśli jest doznaniem Innego. A kiedy geograficzne przeniesienie okazuje się jedynie odtworzeniem, plemiennym rytuałem tego samego, okazuje się niepodróżą. Niszczy różnorodność świata i uderza w sam sens bycia w drodze.
W gruncie rzeczy nic już nie miało znaczenia: czy się jest w Uffizi, czy pod tajlandzką palmą, w barze na dachu w Cape Town czy wioseczce nad deltą Gangesu. Wszędzie wpadałam w koleinę utworzoną przez wcześniej wizytujących i pogłębiałam ją przed przybyciem kolejnych. Ten, kto wyruszał w podróż z nadzieją kochania i podziwiania świata, musiał czuć coraz dotkliwiej, że każdym swoim ruchem działa na jego szkodę: umacnia sekwencje zysku, zostawia ślad węglowy i ekonomiczny, żłobi nierówności.
Moja ostatnia podróż przed zamknięciem granic z powodu pandemii COVID-19 była niedługa – godzinny lot do Wiednia. Premierowy wieczór w operze pełnej leciwych arystokratek zdobiących swoje dekolty i dłonie diamentami z Kongo albo Sierra Leone. Drink Long Island Tea w małym barze udającym Manhattan, na ścianach pełno czarno-białych zdjęć Nowego Jorku: Sinatry i Marilyn Monroe, barmani w białych koszulach i szelkach. A w zatłoczonej restauracji obok królestwo wieprzowych sznycli – pieśń przeszłości grana tym głośniej, im wyraźniej rozbrzmiewa nowa melodia zielonej etyki jutra.
W tym ultraeuropejskim mieście czułam się jak Malinowski wśród niezbadanych plemion. Obserwowałam operowe rytuały, restauracyjne konwenanse i przytłaczających rozmiarów pałace obsiadane, niby skamieniałe olbrzymy, przez pieszych i turystów. Odnosiłam wrażenie, że właśnie doszłam do ściany. Że każdy kolejny wyjazd – w Himalaje, do Amsterdamu czy Sri Lanki – niczego istotnego już nie zmieni. Ani we mnie, ani w świecie. Że podróże już nie mogą kształcić, ponieważ stały się narzędziem unifikacji i pauperyzacji.
Tymczasem od czterech miesięcy jeżdżę po Polsce. Żółtymi drogami, nieśpiesznie. Robię niewiele zdjęć i rzadko je komuś pokazuję, bo stawy pod Zwierzyńcem, leśne szlaki rowerowe i nadbałtyckie wydmy nie są towarem chodliwym ani prestiżowym. Chadzam wąskimi ścieżkami bez szczególnych pokus. Bywa, że największą atrakcją dnia jest przydrożna kapliczka. Poza tym patrzę na krajobraz znany, niepoddający się urynkowieniu: słońce migocze na jeziorze, pękają kwiaty lipy, mały kot siedzi w zbożu.
Wzruszam się często, zasypiam szybko – przepełniona obrazami, z nagłą dostawą tlenu do płuc, z opalonymi policzkami. Rano wstaję wcześniej, chcę jeszcze.
Nie tęsknię za lotniskami. Tęsknię za przyjaciółmi w Indiach, ale nie jest mi przykro, że katarskie linie lotnicze – po siedmiu zmianach godziny wylotu – wreszcie same anulowały moją podróż do Delhi. Może kiedy indziej, a może już nigdy. Nie wiem, co będzie. Wiem, że świat nie jest na wyciągnięcie ręki i nie jest bez granic. Jedyną faktyczną utratą jest pożegnanie tej trywialnej iluzji. Umiejętność bycia w drodze nie zależy od przemierzanego krajobrazu. Podróżni sobie poradzą. A swobodny przepływ ciał i usług na wartości nie straci, nigdy jej przecież nie miał.
Może któryś z mieszkańców Stambułu właśnie odwiedza Błękitny Meczet, aktualnie nieszturmowany przez turystów? Może przytula plecy do chłodnej ściany i odnajduje swój zachwyt, zamiast wyczekiwać go w kolejce do Luwru?
Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ