Miałem przyjemność oglądać King Krule podczas jego ostatniej trasy promującej świetne The Ooz. Archy Marshall wypadł wówczas aż za dobrze, uwypuklając przepaść dzielącą go od towarzyszących mu na scenie muzyków. Wiadomo, głos – Joe Strummer po lekcjach śpiewu u Toma Waitsa. Ale nie tylko. Również ekspresja, świadomość sceniczna – każde słowo i każdy gest nie pozostawiało złudzeń, że oto mamy do czynienia z gwiazdą. Artystą, który ma już status kultowego, ale może się wspiąć jeszcze wyżej. Znacznie wyżej. Man Alive! w tej wspinaczce mu jednak nie pomoże.
Wydany właśnie trzeci album King Krule boleśnie przypomina, że wykonawstwo to tylko część muzycznego fachu. Nie zajedzie się na nim jednak daleko, jeśli brakuje dobrych piosenek. A już po pierwszym odsłuchu Man Alive! nie mam wątpliwości, że na poziomie kompozycji mamy tu do czynienia ze sporą obniżką formy. Wśród nowych 14 piosenek nie znajdziemy przeboju pokroju Half Man Half Shark czy Biscuit Town, nie wspominając nawet o hitowym Dum Surfer. Zresztą, nie chodzi nawet o potencjalne single i wyniki radiowe. Zaraźliwość tamtych utworów sprawiała, że The Ooz słuchałem od początku do końca, nie mając problemu z licznymi stylistycznymi woltami i może nazbyt czytelnymi inspiracjami Marshalla. W lepieniu utworów z funku i jazzu, punk-rocka i hip-hopu King Krule jawił się sprawnym spadkobiercą postpunkowych erudytów. W roztaczaniu niepokojącej atmosfery i w szorstkim brzmieniu oferował nam natomiast utowarowione, wydestylowane z patologii echa no-wave’owego nihilizmu. I bardzo mi to odpowiadało.
Nie potrafię rozsądzić czy to dlatego, że piosenki z nowego albumu są mniej zajmujące, widzę wyraźniej te wszystkie stylistyczne szwy, czy po prostu ten eklektyzm szyty jest grubszymi nićmi. Grunt, że patrzę na spis utworów i pamiętam je przez pryzmat zapożyczeń: tu Lee „Scratch” Perry, tam John Lurie czy Odd Future. Ten autorski stempel trochę tu wyblakł. Do obciążonej wyrazistymi nawiązaniami i dużą gatunkową amplitudą pierwszej części albumu i tak wracam z pewną przyjemnością. Choć zamieszczone tu piosenki nie są nawet w połowie tak oryginalne i chwytliwe, jak ich poprzedniczki z The Ooz, to wciąż ciekawie grają z postpunkową tradycją i wykonuje je zdolny, nieszablonowy wokalista. Gorzej wygląda to w drugiej połowie Man Alive!, która sprawia, że tytuł trzeciego albumu King Krule zaczynam odbierać jako ironię. Umiejętnie rozrzucone po The Ooz liryczno-knajpiane ballady pięknie kontrowały ochrypły głos Marshalla i szorstkie brzmienie jego utworów. Tutaj snują się jedna za drugą, prowokując pytanie: czy to bardziej jazz, czy ASMR? I zamulają, rozleniwiają tak bardzo, że przykro mi bardzo, prędzej zasnę, niż wymyślę tu jakąś błyskotliwą puentę.