Konfitury Konfitury
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Doznania

Konfitury

Amor Towles
Czyta się 5 minut

Robienie niepotrzebnych rzeczy wydaje się takie niedorzeczne! Rozsądni ludzie nie trwonią na nie czasu, bo szczęśliwym trafem w ich życiu wszystkie te nieistotne drobiazgi dzieją się same. W ubiegłą niedzielę na mszy wielebny Pike przeczytał przypowieść z Nowego Testamentu, w której Jezus i Jego uczniowie, dotarłszy do wioski, zostali zaproszeni do domu jakiejś kobiety. Marta, ta kobieta, wycofuje się do kuchni, by przygotować im coś do jedzenia. A podczas gdy ona gotuje i ogólnie rzecz biorąc, dba o zaspokojenie potrzeb gości, napełniając puste szklanki i serwując dokładki, jej siostra Maria siedzi u stóp Jezusa. W końcu Marta ma tego dość i daje wyraz swojemu niezadowoleniu. Panie – mówi – nie widzisz, że moja leniwa siostra zostawiła całą pracę na mojej głowie? Dlaczego nie każesz jej pomóc? Albo coś w tym guście. A Jezus odpowiada: Marto, przejmujesz się zbyt wieloma sprawami, gdy niezbędna jest tylko jedna. I to Maria wybrała lepszą drogę. No cóż, wybaczcie. Ale jeśli kiedykolwiek potrzebowaliście dowodu na to, że Biblię napisał mężczyzna, oto i wasz dowód. Jestem dobrą chrześcijanką. Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi. Wierzę, że Jezus Chrystus, Jego jednorodzony Syn, urodził się z Maryi Dziewicy i cierpiał pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion, trzeciego dnia zmartwychwstał. Wierzę, że wstąpiwszy do nieba, przyjdzie powtórnie sądzić żywych i umarłych. Wierzę, że Noe zbudował arkę i zapędził na nią dwójkami po trapie wszystkie żywe stworzenia, a potem padało przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Jestem nawet gotowa uwierzyć, że do Mojżesza przemawiał płonący krzew. Ale nigdy nie uwierzę, że nasz Zbawiciel Jezus Chrystus – który migiem uleczył trędowatego i przywrócił wzrok ślepcowi – odwróciłby się od kobiety dbającej o dom. Dlatego nie mam pretensji do Niego. Mam pretensję do Mateusza, Marka, Łukasza i Jana oraz do wszystkich innych mężczyzn, którzy od tamtej pory służyli jako księża albo kaznodzieje. Z punktu widzenia mężczyzny jedyną „niezbędną” rzeczą jest to, żebyś siedziała u jego stóp i słuchała, co ma do powiedzenia, niezależnie od tego, ile czasu potrzebuje, żeby to powiedzieć, ani ile razy już to mówił. Zgodnie z jego rozumowaniem masz mnóstwo czasu na siedzenie i słuchanie, ponieważ posiłek to coś, co przygotowuje się samo. Manna spada z nieba i wystarczy pstryknąć palcami, by woda zamieniła się w wino. Każda kobieta, która zadała sobie trud upieczenia szarlotki, może was zapewnić, że to męskie spojrzenie na świat. Aby upiec szarlotkę, najpierw trzeba przygotować ciasto. Trzeba wkroić masło do mąki, zagnieść ją z rozkłóconym jajkiem i kilkoma łyżkami lodowatej wody, a potem odłożyć, żeby odpoczęło. Następnego dnia trzeba wyciąć gniazda nasienne z jabłek, obrać je, pokroić na kawałki i obsypać cukrem z cynamonem. Trzeba rozwałkować ciasto i złożyć szarlotkę. Potem należy ją piec w dwustu dwudziestu stopniach przez piętnaście minut i w stu osiemdziesięciu stopniach przez kolejnych czterdzieści pięć. Na koniec, już po kolacji, starannie nakłada się porcję na talerzyk i stawia się go na stole, gdzie mężczyzna w pół zdania wpakuje sobie do ust połowę tego kawałka i połknie ją bez przeżuwania, by móc czym prędzej dokończyć to, co mówił, nie ryzykując, że ktoś mu wejdzie w słowo. A konfitura truskawkowa? Lepiej, żebym nie zaczęła opowiadać o konfiturze truskawkowej! Jak słusznie zauważył mały Billy, szykowanie konfitur to czasochłonne przedsięwzięcie. Samo zebranie owoców zajmuje pół dnia. Potem trzeba je umyć i odszypułkować. Trzeba wysterylizować zakrętki i słoiki. Gdy już składniki się połączą, należy je gotować na małym ogniu i strzec ich jak oka w głowie, nawet na chwilę nie oddalając się o więcej niż kilka kroków od kuchenki, aby za bardzo nie odparowały. Gdy są gotowe, rozlewa się je do słoików, zakręca je i taszczy do spiżarni taca po tacy. Dopiero potem można przystąpić do procesu sprzątania, będącego pracą samą w sobie. Owszem, jak zauważył Duchess, robienie konfitur jest trochę staromodne, sięga epoki ziemianek i wozów pierwszych osadników. Przypuszczam, że samo słowo „konfitura” jest przeżytkiem w porównaniu z bezpardonową precyzją słowa „dżem”. I jak zauważył Emmett, jest ono przede wszystkim niepotrzebne. Dzięki panu Smuckerowi w sklepie spożywczym jest teraz piętnaście rodzajów dżemu sprzedawanego w cenie dziewiętnastu centów za słoik, bez względu na porę roku. Dżem stał się tak dostępny, że w zasadzie można go kupić w sklepie z narzędziami. Owszem, szykowanie konfitur truskawkowych jest zatem czasochłonne, staromodne i niepotrzebne. Dlaczego w takim razie, moglibyście zapytać, zawracam sobie głowę ich robieniem? Otóż robię je, ponieważ są czasochłonne. Kto powiedział, że coś warte trudu nie powinno zajmować czasu? Pielgrzymi potrzebowali miesięcy, by dopłynąć do Skały Plymouth. Jerzy Waszyngton potrzebował lat, by zwyciężyć w wojnie o niepodległość. A pionierzy potrzebowali dziesięcioleci, by podbić Zachód. Czas to coś, czego używa Bóg, by oddzielić leniwych od pracowitych. Ponieważ czas to góra i na widok jej stromego zbocza leniwy położy się wśród lilii na łące, licząc na to, że zjawi się tam ktoś z dzbankiem lemoniady. Tym, czego wymaga wartościowe przedsięwzięcie, jest planowanie, wysiłek, uwaga i gotowość, żeby na koniec posprzątać. Robię konfitury, ponieważ to staro­modne. Po prostu dlatego, że coś nowego nie oznacza czegoś lepszego. A dosyć często oznacza coś gorszego. Mówienie „proszę” i „dziękuję” jest bardzo staromodne. Zawieranie małżeństwa i wychowywanie dzieci jest staromodne. Podobnie jak tradycje, dzięki którym się dowiadujemy, kim jesteśmy. Robię konfitury tak, jak nauczyła mnie matka, niech spoczywa w spokoju. Ona robiła konfitury tak, jak ją nauczyła jej matka, a babcia robiła konfitury tak, jak się nauczyła od swojej. I tak dalej, i tak dalej, przez kolejne stulecia aż do samej Ewy. Albo przynajmniej do Marty. Poza tym robię konfitury, ponieważ to niepotrzebne. Bo czymże jest dobroć, jeśli nie działaniem, które przynosi korzyść drugiemu człowiekowi i jednocześnie nie jest koniecznością? Nie ma dobroci w zapłaceniu rachunku. Nie ma dobroci we wstaniu o świcie, by nakarmić świnie pomyjami, wydoić krowy albo zebrać jajka w kurniku. Tak samo jak nie ma dobroci w przygotowaniu kolacji ani w posprzątaniu w kuchni, gdy twój ojciec idzie do swojego pokoju bez choćby słowa podziękowania. Nie ma dobroci w zamykaniu drzwi na zasuwę i w gaszeniu światła ani w zbieraniu ubrań z podłogi w łazience, by włożyć je do kosza na pranie. Nie ma dobroci w troszczeniu się o dom dlatego, że twoja jedyna siostra miała głowę na karku i wyszedłszy za mąż, przeprowadziła się do Pensacoli. Nie, pomyślałam, kładąc się do łóżka i gasząc światło, w żadnej z tych rzeczy nie ma dobra. Ponieważ dobro zaczyna się tam, gdzie kończy się konieczność.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj


Fragment powieści Amora Towlesa Lincoln Highway, wyd. Znak Literanova, Kraków 2022. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Czytaj również:

Za chwilę zajrzycie do ludzkiego serca Za chwilę zajrzycie do ludzkiego serca
i
Maurice Prendergast, „W Central Parku, Nowy Jork”, Addison Gallery of American Art (Phillips Academy)/Wikiart (domena publiczna)
Doznania

Za chwilę zajrzycie do ludzkiego serca

Janet Frame

Czego się dowiemy, kiedy zamiast na wystawę o układzie krwionośnym nogi zaprowadzą nas na pokaz węży? Przedstawiamy opowiadanie, które po raz pierwszy ukazało się w tygodniku „The New Yorker” w 1969 r.

Spojrzałam na tabliczkę. Nie byłam pewna, czy wystarczy mi czasu; mój pociąg z Filadelfii do Baltimore odjeżdżał za godzinę. Serce, wysokie po sufit, stało w rogu wielkiej sali, a jego donoś­ne bicie – bum, bum, bum, bum – słychać było aż na jej końcu. Wystawa cieszyła się dużą popularnością i nieraz, gdy zebrała się tam chmara uczniów, trzeba było przegradzać wejście sznurem, bo dzieciaki uwielbiały się ganiać po naczyniach krwionoś­nych i przekrzykiwać dudnienie serca. Widziałam, że tego dnia serce ma już trochę dosyć; podłoga w aorcie była wytarta i zakurzona, ściany upstrzone plamami, a tabliczka z napisem: „Przemierzasz drogę krwinki przez ludzkie serce” wisiała krzywo. Miałam ochotę rozejrzeć się jeszcze po Instytucie Franklina i Muzeum Przyrodniczym naprzeciwko, ale wyprawa w głąb ludzkiego serca zapowiadała się fascynująco. Czy wystarczy mi czasu?

Czytaj dalej