Logika podpowiada, że skoro świat miał swój początek, to kiedyś nastąpi też jego koniec. A gdyby kres miał nadejść już za chwilę?
Wszystko zaczęło się od przedmiotów – na całym świecie ludzie odnajdowali rzeczy, które kiedyś zgubili. Początkowo każdy sądził, że jest to co najwyżej kolejne zagadkowe zjawisko, o którym wstyd mówić publicznie, ale gdy odnalezionych przedmiotów robiło się coraz więcej i więcej, ludzie – z początku nieśmiało – zaczęli wyrażać satysfakcję płynącą z odkryć, np. udostępniając ich zdjęcia w sieci. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że mamy do czynienia właściwie z fenomenem globalnym. Trwało to przez kilka tygodni.
Jeśli o mnie chodzi, najpierw znalazłem na polnej drodze swojego walkmana z dzieciństwa. Gdybym natknął się na niego gdzieś na strychu, w zapomnianym kartonie, mieściłoby się to jeszcze w granicach prawdopodobieństwa. W kolejnych dniach odkrywałem w równie zaskakujących miejscach skarbonkę klauna, w której brzęczały bezwartościowe już monety, a także koc, z którym nie rozstawałem się do określonego (wolałbym nie przyznawać się – którego konkretnie) roku życia.
Naukowcy od razu próbowali wyjaśnić to zjawisko, ale bezskutecznie. Zbyt wiele było tutaj do uwzględnienia, by zbudować zadowalającą teorię; przede wszystkim sprawę komplikował związek między przedmiotem a znaczeniem przypisywanym mu przez znalazcę. Niektórzy psycholodzy twierdzili, że mieliśmy do czynienia z jakimś uniwersalnym, być może zaraźliwym schorzeniem psychicznym, które polegało na tym, że pierwszy lepszy napotkany śmieć traktowano jak utracony skarb. Trzeba przyznać, że z ówczesnego punktu widzenia była to najbardziej rozsądna hipoteza, tyle że nie wytrzymała ona zderzenia z nowymi faktami.
Dochodziło bowiem do spotkań z – najczęściej bardzo dawno zmarłymi – zwierzętami domowymi. Któregoś ranka obudził mnie wrzask sąsiada, który zobaczył u siebie na balkonie ukochanego żółwia, hodowanego jeszcze w latach 90. Porównawcza analiza żółwiego łebka i skorupy z przedstawionymi na starym zdjęciu wykazała tożsamość zwierzęcia. Ja sam płakałem jak bóbr, gdy na ulicy podbiegła do mnie Nora – suczka, która żyła u mnie w domu rodzinnym przez większość mojego dzieciństwa. Niesamowite było to, że wciąż miała piłkę tenisową w pysku – dokładnie taką, jaką zawsze jej rzucałem, gdy byłem dzieckiem.
Oczywiście pojawiło się kilka absurdalnych koncepcji spiskowych. Podejrzewano, że od początku nasze życie było rejestrowane przez nieznanych mocarzy. Ponoć istniała gdzieś uniwersalna pamięć ludzkiego świata, znano każdy detal naszej biografii, rejestrowano wydarzenia, rzeczy, kontakty międzyludzkie i ludzko-zwierzęce. Wierzono, że gdzieś istniała wielka biblioteka cyfrowa zawierająca astronomiczne dane dotyczące większości ludzi, i to zbierane od połowy XX w., a zapisy pochodziły z ukrytych kosmicznych kamer, dyktafonów itp. I teraz fabrykowano przedmioty i klonowano zwierzęta, aby zrobić jakiś niewiarygodny, ogólnoplanetarny żart. Nikt jednak nie potrafił przekonująco odpowiedzieć na pytanie, kto i po co miałby zadać sobie tak ogromny wysiłek. W każdym razie wszystkie te teorie zostały obalone, gdy doszło do konfrontacji z nowymi wydarzeniami.
Jak bowiem wytłumaczyć to, że w różnych częściach globu odnaleziono tytuły uznane za zaginione? W Chinach natrafiono na drugą księgę Poetyki Arystotelesa, w Hiszpanii zaś na gnostycką Ewangelię Bazylidesa, a w Nigerii – na powieść Mesjasz Brunona Schulza. Największy sceptyk musiał w końcu przyznać, że dzieje się coś dziwnego. Jako bibliotekarz i bibliofil wymieniam utwory literackie, sięgając do dziedziny, którą śledziłem najpilniej, ale wiem, że podobne odkrycia dotyczyły także innych dziedzin sztuki.
À propos Schulza: istotnie niektórzy podejrzewali, że zbliża się mesjasz, szczególnie że wszystkim tym zdumiewającym znaleziskom towarzyszyły rzadkie zjawiska atmosferyczne, roślinność zdawała się bujniejsza, a gatunki uznane za wymarłe pojawiały się na ulicach największych światowych stolic. W Internecie krążyło kilka zdjęć tygrysa szablastozębnego spacerującego wokół wieży Galata w Stambule; ja sam przysiągłbym, że widziałem zwierzę w rodzaju pterodaktyla, które przysiadło na lipie przy moim oknie. Od razu dodam, że wymienione drapieżniki nie wydawały się agresywne, nigdzie nie słyszało się o żadnych przykrych atakach. Amerykanie jak zwykle dominowali w tworzeniu nowych grup religijnych, które starały się wyjaśnić dziejące się na naszych oczach wydarzenia poszczególnymi ustępami biblijnymi w coraz dziwniejszych tłumaczeniach. W Niemczech znów rozkwitała teologia.
Mesjasz jednak nie nadchodził. Niektórzy uparcie sądzili, że te niecodzienne zjawiska nie miały przyczyn nadnaturalnych, lecz właśnie naturalne. Kosmologom udało się bowiem ustalić, że świat się kurczy: po eonach ekspansji przestrzennej rozpoczął się proces odwrotny, następujący względnie szybko, z jakimś przyśpieszeniem (przyznam, że nigdy dobrze nie rozumiałem kosmologów). My jednak nie odczuwaliśmy, by robiło się coraz ciaśniej. To prawda, że księżyc zdawał się ogromny i zajmował znaczną część nieba, ale intensywność tego, co się działo, miała raczej charakter psychiczny; wydawało się, że wszystko miało teraz wielkie znaczenie (osoby wyjątkowo wrażliwe zdawały się momentami niemal wycieńczone nadmiarem bodźców).
Kolejną rewelacją, która zatrzęsła opinią publiczną, było powszechne uleczenie kalek. Każdy, kto kiedyś stracił kończynę, odzyskiwał ją po przebudzeniu; równie cudowne pobudki przydarzały się ślepcom i głuchoniemym. Jednocześnie szpitale pustoszały.
Przyznam, że jako maniak książkowy bardzo przejąłem się odnalezieniem zaginionych dzieł, a w szczególności Mesjasza. Być może lektura pochłaniała mnie za bardzo i powinienem uważniej śledzić bieg wydarzeń, ale czasem naprawdę nie potrafiłem oderwać się od tego Schulza.
Chyba ocuciło mnie dopiero przypadkowe spotkanie kolegi ze szkoły – dodam: kolegi, który umarł dawno temu. Choć był już dorosły, podobieństwo nie budziło wątpliwości. Przeprowadziliśmy wesołą rozmowę, z której wynikało, że nigdy nie umarł. To wtedy zacząłem rozważać swoją chorobę psychiczną, ale prawdę mówiąc, ciężko mi było w nią uwierzyć. Czy chory metodycznie zastanawia się, czy jest chory? Nawet jeśli doświadczałem urojeń, to wszyscy wokół też ich doświadczali. A zresztą po co niby miałbym kwestionować realność tego, co się dzieje? Dobrze wiedziałem, że choroba byłaby zbyt banalnym rozwiązaniem. Przeszło mi oczywiście przez myśl, że może umieram, leżę w śpiączce i moje doświadczenia to ostatni film, który wyświetla mi świadomość. Z całym szacunkiem dla kreatywnych możliwości nieświadomości, ale ciężko mi uwierzyć, bym oszukał sam siebie, tworząc zaginioną powieść Schulza.
W pewnym momencie dla wszystkich było już zrozumiałe, co się dzieje – świat się kończył. Nie następowała żadna katastrofa; wszystko się jakby zwijało. To dlatego rzeczy się przypominały, wracały do swoich właścicieli; nie było to jednak tylko cofanie się w czasie, lecz przede wszystkim ogólna intensyfikacja znaczeń. Świat, powstając, rozszczepił się z pierwotnej jedni w nieskończoną liczbę części; teraz cały ten bałagan wracał do siebie. Platon trafnie mówił, że kosmos kocha się w swoich wytworach; po czasie rozłąki kosmos (psychokosmos?) wracał do siebie, by złapać się w finalnym miłosnym uścisku.
Nikomu oczywiście nie było smutno. Dlaczego miałoby być? Koniec świata nie przynosił nikomu rozczarowania: żaden wysiłek, jaki kiedykolwiek się zdarzył, nie poszedł na marne; okazało się, że każdy, kto się urodził, nigdy nie umarł; żaden przedmiot, który był dla kogoś cenny, nie przepadł. Każde cierpienie okazało się naprawialnym błędem, filmowym ujęciem, które można cofnąć i unieważnić. Nie mieliśmy za czym tęsknić, wszystko było tu i teraz, a skoro tęsknota stanowi konieczny warunek wszelkiego smutku, nie było smutku.
Bardzo zabawne było zachowanie pesymistów. Niektórzy z nich do ostatniej chwili wzbraniali się przed dostrzeżeniem sensu wydarzeń. Przykładowo pewien francuski filozof, który twierdził, że wszystkie te radosne znaleziska nie mają znaczenia, skoro to tylko kolejne manifestacje nicości, radykalnie zmienił zdanie, gdy spotkał swojego ojca i usłyszał od niego słowa „kocham cię” (wtedy wszyscy się przekonaliśmy, że psychoanaliza jest jednak prawdziwa). Innym razem rumuński myśliciel na hasło „koniec świata” próbował się powiesić, twierdząc, że chce, by koniec był jego decyzją, a nie decyzją „świata”, z którym on nie zamierza się utożsamiać. Podjął samobójczą próbę kilkakrotnie, ale za każdym razem nie dochodziło do zgonu. W końcu dał za wygraną: porzucił swoją pesymistyczną doktrynę i wyszedł z domu, do innych.
Pewnego ranka pojawiło się to, o czym tak zawsze rozpisywała się światowa mistyka – nad Ziemią rozpaliło się błogie światło, przed którym nie można było się schować (choć w sumie nikt nawet nie próbował). Dobrze wiedziałem, że muszę przestać pisać; stawało się to zresztą coraz trudniejsze, przede wszystkim dlatego, że zaczęły mnie wypełniać wspomnienia i myśli, które nie należały do mnie. Z trudem rozdzielałem siebie od innych (mam tu na myśli nie tylko ludzi). Doświadczałem też czegoś w rodzaju zaburzeń percepcji: czasem zdawało mi się, że jestem na pustyni; innym razem, że stoję przed jakąś pagodą; niekiedy trzymałem w dłoniach relikwie albo leżałem pod wodą.
Ale najlepszym dowodem, że wciąż udaje mi się siebie wyodrębnić, jest to, że piszę, a to czynność bardzo indywidualna. Opisywać, jak wygląda koniec świata, to prawdopodobnie najgłupsze zajęcie z możliwych, świadczące o ostatnich podrygach złudzenia, że ma się dla kogo pisać. Jeśli mój tekst trafi do kogokolwiek, to tylko dlatego, że świat przestał się zwijać albo znów się zaczął rozprzestrzeniać, rozszczepiać na przedmioty, wydarzenia, doświadczenia i wspomnienia.