Mieszkańcowi Innsmouth ledwie udaje się uciec przed zgrają przerażających półżabich, półrybich istot. Po tym dziwnym zdarzeniu z pogranicza jawy i snu wszystko wraca do normy. Ale tylko pozornie.
Smród stał się straszny. Hałas rósł, aż zmienił się w zwierzęce poryki, skrzeczenia i szczekania, które nie przypominały już żadnego ludzkiego języka. Czy były to naprawdę głosy moich nieprzyjaciół? Czy też – mimo wszystko – mieli psy? A jednak nie widziałem ani jednego psa w Innsmouth… Te ich podskoki były doprawdy potworne… Nie – pomyślałem – nie będę patrzył na okropne istoty, które się za chwilę pojawią; będę trzymał oczy zamknięte, aż przejdą… Horda napastników była już blisko; powietrze huczało od ochrypłych wrzasków, ziemia drżała w rytmie dziwnych kroków. Prawie że przestałem oddychać, całą siłą zmuszałem się, by nie podnieść powiek.
Dziś jeszcze nie potrafię odpowiedzieć, czy to, co nastąpiło, było tylko koszmarem, czy plugawą rzeczywistością. Posunięcia, jakie powzięły po moich błaganiach władze, świadczyłyby, że była to prawda; ale też nigdy nie wiadomo, gdzie zaczyna się obłęd i może niejedna wyobraźnia popadła w szaleństwo pod wpływem niesłychanej atmosfery panującej w Innsmouth. Któż mógłby być pewien rzeczywistości, posłyszawszy takie opowieści, jak Zadoka Allena? (Przypomniało mi to, że przedstawiciele rządu nigdy nie odnaleźli tego starca i nie zdołali się dowiedzieć, co z nim się stało).
Muszę jednak spróbować opisać, co ujrzałem owej nocy w ironicznym blasku księżyca (czy też – co zdawało mi się, że widzę), na drodze do Rowley, kiedy leżałem w zaroślach porastających linię kolejową. Oczywiście złamałem moje postanowienie i w końcu otworzyłem oczy. Nie mogło być inaczej: któż zechciałby zmienić się własnowolnie w ślepca, kiedy legion skrzeczących potworów defilował długim szeregiem o sto jardów przed nim?
Zdawało mi się, że jestem gotów na najgorsze. Moi dotychczasowi prześladowcy byli dotknięci obrzydliwymi zniekształceniami; czyż nie powinienem był się spodziewać istot, w których nic już nie było normalnego? Trzymałem oczy zamknięte aż do chwili, kiedy wydało mi się, że rumor dobiega z punktu położonego dokładnie naprzeciwko mnie. Wtedy też, sądząc, że spora liczba istot znajduje się już na przecięciu szyn i szosy, otworzyłem oczy.
Niewiele już czasu pozostało mi zapewne do spędzenia na ziemi. Ale od owej chwili, kiedy otworzyłem oczy, aż do końca moich dni nie powróci już do mnie pokój i zaufanie do natury i ludzkiego rozumu. Nic, co mógłbym sobie wyobrazić, nawet dając wiarę wariackiej opowieści Zadoka, nie mogło iść w porównanie z bluźnierczą rzeczywistością, którą ujrzałem lub zdawało mi się, że ujrzałem. Teraz, kiedy to piszę, staram się odsunąć moment, w którym będę musiał powiedzieć jasno, co ujrzałem. Czy możliwe, żeby nasza planeta spłodziła podobne potwory? Że ludzkie oczy widziały w rzeczywistości to, co człowiek znał dotąd tylko ze snów i najbardziej dziwacznych legend?
A przecież widziałem te istoty na własne oczy, płynące niewstrzymaną falą; podskakiwały, skrzecząc i szczekając, jakby tańczyły groteskową i złowróżbną sarabandę w widmowym świetle księżyca. Niektóre nosiły wysokie tiary z nieznanego metalu, podobnego do złota… Inne odziane były w dziwne suknie; jedna zaś, ta, która otwierała pochód, miała czarny surdut, opinający garb na plecach, prążkowane spodnie i pilśniowy kapelusz na tej niekształtnej rzeczy, która znajdowała się na miejscu głowy.
Koloru byli zielonkawego, brzuchy mieli białe. Skóra zdawała się lśniąca i gładka, na grzbietach jednak jeżyły się łuski. Ciała, przypominające kształtem ludzkie, kończyły się rybim łbem o wytrzeszczonych, zawsze otwartych oczach. Na długich łapach mieli płetwy. Posuwali się nieregularnymi skokami, czasem na dwu łapach, czasem na czterech. Skrzeczący głos, którym wydawali nieartykułowane dźwięki, miał wszystkie odcienie wyrazu, którego brakowało obliczom.
Potwory te nie były mi nieznane. Wiedziałem aż za dobrze, kim były; nie zapomniałem przecie tiary zobaczonej w muzeum w Newburyport. Były to pół ryby, pół żaby, które rozpoznałem na ozdobach przeklętego klejnotu. Miałem wrażenie, że jest ich niezliczenie wiele; a jednak zobaczyłem tylko małą część hordy. Po krótkiej chwili wszystko zmąciło mi się w oczach i – po raz pierwszy w życiu – popadłem w głębokie omdlenie.
***
Kiedy wróciłem do siebie, był dzień. Ciepły deszcz padał na zarośla. Chwiejąc się, dotarłem do drogi: w świeżym błocie nie było żadnych śladów. Dachy i dzwonnice w Innsmouth wznosiły się w szarym niebie; nie dojrzałem jednak żadnej żywej istoty wśród ponurych moczarów. Zegarek, który jeszcze szedł, wskazywał, że minęło południe.
Umysł mój wątpił jeszcze, czy przeżycia, przez jakie przeszedłem, były rzeczywiste, czułem jednak w głębi duszy, że miasto roiło się od ohydnych zjaw. Za wszelką cenę musiałem oddalić się od tego przeklętego miejsca. Miałem jeszcze – mimo zmęczenia, głodu, zgrozy i otępienia – siłę do marszu: ruszyłem powoli w stronę Rowley. Nim zaszło słońce, dotarłem do wsi, gdzie – zaspokoiwszy pierwszy głód – wystarałem się o przyzwoite ubranie. Wieczorem wsiadłem w pociąg do Arkham i tam, następnego dnia, zwróciłem się do władz. W kilka dni później uczyniłem to samo w Bostonie. Publiczność zna teraz skutki moich rozmów i nie chciałbym już niczego dodawać… W końcu trudno mi wykluczyć, że padłem ofiarą obłędu; ale możliwe jest także, że czeka mnie większa jeszcze zgroza (albo większe szczęście)…
Jak się łatwo domyślić, zrezygnowałem z programu mojej podróży, z przyjemności turystycznych, po których tyle sobie obiecywałem. Nie miałem tej odwagi, by obejrzeć osobliwy klejnot znajdujący się w muzeum uniwersytetu Miskatonic… Skorzystałem jednak z pobytu w Arkham, by zaznajomić się bliżej z genealogią mojej rodziny, która mnie od dawna interesowała. Kustosz archiwum Towarzystwa Historycznego, pan Lapham Peabody, złożył mi dowód rzadkiej uprzejmości i objawił żywe zainteresowanie, kiedy się dowiedział, że jestem wnukiem Elizy Orne z Arkham, urodzonej w roku 1867 i poślubionej Jamesowi Williamsonowi z Ohio w wieku lat siedemnastu.
Jak się okazało, jeden z moich wujów rozmawiał już przed kilku laty z panem Peabody, dopytując o te same wiadomości. Rodzina mojej babki była w swoim czasie przedmiotem dużego zaciekawienia. Małżeństwo jej ojca, Beniamina Orne, zawarte wkrótce po zakończeniu wojny domowej, wywołało żywą dyskusję, ponieważ pochodzenie przyszłej małżonki (a więc mojej prababki) wydawało się nieco tajemnicze. Twierdzono powszechnie, że była sierotą, pochodziła z New Hampshire i nazywała się Marsh; została jednak wychowana we Francji i nic prawie o swojej rodzinie nie wiedziała. Jej opiekun umieścił poważne sumy w jednym z banków w Bostonie, aby zapewnić utrzymanie dziewczynie i jej guwernantce. Ten opiekun (o nazwisku w Arkham nieznanym) zniknął jednak nagle po kilku latach; sąd przyznał opiekę nad Elizą guwernantce. Ta kobieta, Francuzka, zmarła dopiero przed paru laty, znana była ze swojej małomówności: byli jednak ludzie, którzy utrzymywali, że wiedziała o wiele więcej, niż chciała powiedzieć.
W tej historii najbardziej osobliwe było to, iż nikt nie umiał nigdy odszukać (ani nawet umiejscowić) rzekomych rodziców dziewczyny – Enocha i Lydii Marsh – pośród rodzin znanych w New Hampshire. Sądzono więc, że była naturalną córką jakiegoś wysoko postawionego Marsha. Nazwisko Marsh wiązało się w moim umyśle z bardzo niemiłymi wspomnieniami i dlatego dowiedziałem się z najwyższą przykrością, że znajduje się ono w moim drzewie genealogicznym. Niemiło było mi także usłyszeć od pana Peabody, że posiadam charakterystyczne oczy Marshów, takie, jakie miała moja prababka, Eliza. Podziękowałem mu za cenne informacje, poczyniłem rozmaite notatki o rodzinie Orne, chcąc je przejrzeć i przemyśleć w stosownej chwili.
Z Bostonu wróciłem prosto do rodziców, do Toledo; wkrótce później pojechałem odpocząć po minionych trudach do Maumee. We wrześniu wróciłem na uniwersytet, by ukończyć ostatni rok studiów. Aż do czerwca poświęcałem się wyłącznie pracy i innym zbawczym zajęciom: tylko rzadkie i dyskretne odwiedziny urzędników federalnych przypominały mi okropne przeżycia ubiegłego roku. W połowie lipca, dokładnie rok po bytności w Innsmouth, udałem się do Cleveland, do rodziny mojej matki. Porównałem tam nowe wiadomości z notatkami, tradycjami i wspomnieniami o Williamsonach, chcąc uzyskać możliwie pełny obraz przeszłości mojej rodziny.
Nie było to miłe zajęcie: atmosfera domu Williamsonów wpływała na mnie zawsze przygnębiająco. Czułem tam coś chorobliwego i pamiętam, że – w dzieciństwie – matka nie zachęcała mnie nigdy do wizyt u Williamsonów, podczas gdy zawsze chętnie witała w Toledo swego ojca. Moja babka, urodzona w Arkham, wydawała mi się dziwna, czasem nawet przerażająca; zdaje się, że kiedy umarła, nie wylałem ani jednej łzy. Miałem wtedy osiem lat i w rodzinie szeptano, że nie mogła przeżyć rozpaczy, jaka ogarnęła ją po samobójstwie jej starszego syna, a mego wuja, Douglasa. Ten strzelił sobie w głowę po powrocie z podróży do Nowej Anglii (podróży, podczas której rozmawiał z panem Peabody, kustoszem Towarzystwa Historycznego w Arkham). Wuj Douglas był bardzo podobny do swej matki i budził we mnie podobną niechęć. Zwłaszcza twarz obojga, nieruchome jakby oczy, budziły niewytłumaczalny wstręt. Matka moja i wuj Walter byli całkiem inni: przypominali swego ojca.
Jednak biedny mój kuzyn Laurence, syn Waltera, był wykapanym obrazem swej babki, przynajmniej do dnia, kiedy musiano go umieścić w szpitalu dla obłąkanych w Canton. Nie widziałem go od czterech lat, jednak mój wuj, a jego ojciec, Walter, powiadał, że jego siły – zarówno fizyczne, jak i duchowe – znacznie podupadły. Matka Laurence’a umarła z żalu przed dwoma laty.
Tak więc mój dziadek i jego syn, Walter, żyli teraz samotnie w swym domu w Cleveland: wspomnienia przeszłości ciążyły jednak nad tym niewesołym domostwem. Dziadek rozmawiał ze mną chętnie o przeszłości Williamsonów; jeśli idzie o rodzinę Orne, wuj Walter powierzył mi wszystko, co posiadał: notatki, listy, wycinki z gazet, fotografie, miniatury.
Skoro zapoznałem się z korespondencją i portretami, ogarnął mnie niejasny strach przed własnymi przodkami. Jak już wspomniałem, babka i wuj Douglas nigdy mi się nie podobali. Teraz, w kilka lat po śmierci, patrzyłem na ich podobizny z prawdziwym obrzydzeniem. Początkowo nie mogłem zrozumieć tej zmiany; stopniowo jednak mojej podświadomości nasunęło się pewne porównanie, porównanie, którego nie chciałem sobie jeszcze uświadomić.
Jeszcze silniejszy wstrząs odczułem, kiedy wuj pokazał mi klejnoty rodziny Orne, zamknięte w safesie bankowym. Kilka było prześlicznych; była także skrzyneczka, zawierająca osobliwą złotą biżuterię, która niegdyś należała do mojej prababki. Wuj wahał się, czy mi ją pokazać. Klejnoty – mówił – ozdobione są groteskowymi, a nawet obrzydliwymi motywami; o ile mu wiadomo, nikt nie nosił ich nigdy publicznie; a jednak moja babka lubiła je w samotności wkładać i oglądać. Rozmaite plotki rodzinne różnie mówiły o pochodzeniu klejnotów. Francuska guwernantka mojej prababki mawiała, że nie należy ich nosić w Nowej Anglii; w Europie – dodawała – nie byłoby w tym jednak żadnego ryzyka.
Rozpakowując powoli klejnoty, wuj prosił mnie, bym nie poddawał się wrażeniu, jakie na pewno na mnie wywrą. Fachowcy uznali, że robota była rzadkiej piękności, wyrazili też przypuszczenie, że biżuteria pochodzi z dalekich, egzotycznych krajów; nie umieli jednak określić, z jakiego stopu została wykonana, ani też związać ją z którąkolwiek tradycją artystyczną. Skrzyneczka zawierała dwie bransoletki, jedną tiarę i coś w rodzaju sporego medalionu: ozdoby tego ostatniego były tak ekstrawaganckie, że prawie nie do zniesienia.
Choć starałem się poskromić swoje uczucia, słysząc, jak wuj Walter opisuje mi klejnoty, na twarzy mojej musiała odmalować się rosnąca zgroza, ponieważ mój rozmówca przerwał swe opowiadanie, przyglądając mi się bacznie. Dałem mu znak, by mówił dalej, co też uczynił, odpakowując klejnoty z coraz to większą niechęcią. Zdawał się czekać na jakąś reakcję z mej strony, skoro ukazał mi pierwszy klejnot: tiarę, wątpię jednak, by przewidywał to, co się w rzeczywistości stało. I ja także nie spodziewałem się takiego efektu, chociaż byłem już prawie pewien, co zobaczę. Stało się jednak tak, że zemdlałem bez słowa, podobnie jak przed rokiem, kiedy leżałem w kolejowym wykopie.
Od tego dnia życie moje stało się koszmarem, pełnym obaw i medytacji; dziś jeszcze nie umiem odróżnić szaleństwa od okropnej prawdy. Moja prababka była z domu Marsh, narodziła się z nieznanych rodziców; jej mąż pochodził z Arkham… Otóż powiedział mi stary Zadok Allen, że Obed Marsh tak się urządził, by córka jego drugiej żony, potwornej istoty, której nikt nigdy w mieście nie widział, wyszła za mąż za chłopca z Arkham. I czy stary pijak nie wymruczał także, że moje oczy przypominały oczy kapitana Obeda? I czy Mr Peabody nie powiedział mi w Arkham, że mam charakterystyczny wzrok Marshów? Czyżby więc Obed Marsh był moim prapradziadkiem? A jeśli tak, kim była moja praprababka? albo, mówiąc ściśle, czym była?… Może wszystko to było tylko obłąkanym urojeniem. Złote klejnoty mógł przecież nabyć mój prapradziadek – kimkolwiek by był – od marynarza z Innsmouth. A jeśli chodzi o nieruchome spojrzenie mojej babki i wuja Douglasa, mogłem je równie dobrze przypisać wyobraźni, rozgorączkowanej przygodą w przeklętym mieście… Ale jeśli tak, czemu mój wuj popełnił samobójstwo, wróciwszy z podróży do Nowej Anglii?
Przez przeszło dwa lata walczyłem z tymi myślami z względnym powodzeniem. Ojciec wystarał mi się o pracę w towarzystwie ubezpieczeniowym i wziąłem się raźno do roboty. Jednak – zimą, z roku 1930 na 1931 – poczęły mnie nawiedzać sny. Naprzód rzadkie i niejasne, stały się wyraźniejsze i częstsze w miarę, jak upływały tygodnie. Otwierały się przede mną wielkie wodne przestrzenie; błądziłem pod gigantycznymi portykami, w labiryncie cyklopich murów, w towarzystwie groteskowych ryb. Później zjawiły się inne kształty, napełniając mnie niewymowną zgrozą – po przebudzeniu. W snach wszakże potwory nie budziły we mnie żadnego wstrętu: byłem jednym z nich; nosiłem nieczłowiecze ozdoby, przebiegałem podmorskie drogi, modliłem w dziwnych świątyniach.
Nie mogłem zapamiętać wszystkich moich wizji, ale wspomnienia, które odnajdywałem każdego ranka, mogły sprawić – gdybym je zdołał opisać – że uznano by mnie za wariata czy geniusza. Czułem, że jakaś przerażająca siła usiłuje wyrwać mnie stopniowo ze zwykłego, codziennego życia i zanurzyć mnie w przepaściach ciemności. Walka, którą musiałem toczyć, odbiła się na moim zdrowiu. Wkrótce musiałem porzucić pracę, by wieść żywot chorego, zamkniętego w czterech ścianach. Padłem ofiarą osobliwych zaburzeń systemu nerwowego, czasem zaś nie udawało mi się zamknąć powiek.
Wtedy też zacząłem oglądać co dzień twarz w lustrze – z wzrastającym niepokojem. Niemiło oglądać ślady choroby na swej twarzy; w moim jednak wypadku widziałem zmiany subtelniejsze i prawdziwie zbijające z tropu. Spostrzegł je także mój ojciec: nieraz przyglądał mi się dyskretnie, zaintrygowany i jakby przerażony. Co się ze mną działo? Czy to możliwe, abym stał się podobny do mojej babki i wuja Douglasa?
Pewnej nocy miałem przerażający sen: na dnie morza spotkałem moją babkę. Było to w fosforyzującym pałacu, otoczonym ogrodami, gdzie rosły trędowate korale i groteskowo powyginane niby-algi. Przyjęła mnie serdecznie, ale jakby z ironią. Przeszła już przez metamorfozy tych, co żyją pod wodą. Dowiedziałem się, że nigdy nie umarła. Udała się w miejsce dobrze znane Douglasowi i zanurzyła się w królestwie, którego uroki odtrącił jej syn, zabijając się strzałem z rewolweru. To królestwo i mnie było przeznaczone; nie mogłem go odepchnąć. I ja także nigdy nie umrę: żyć będę wiecznie wśród tych, którzy istnieli już wtedy, kiedy na ziemi nie było jeszcze ludzi. Będę tylko musiał odpokutować grzech, jaki popełniłem, wydając władzom tajemnicę Innsmouth. Kara moja nie będzie jednak ciężka.
Taki był sen, który poprzedził ranek, kiedy to – oglądając twarz w lustrze – przekonałem się ostatecznie, że przybrałem wygląd nazwany niegdyś maską Innsmouth. Nie popełniłem samobójstwa, jak to uczynił wuj Douglas. Prawdę mówiąc, myślałem o śmierci i kupiłem sobie nawet rewolwer. Zrezygnowałem jednak, a to ze względu na sny, jakie nawiedzały mnie teraz co noc. Zgroza, jaką początkowo odczuwałem, stopniowo się zmniejszała: podwodne przestrzenie, które niegdyś budziły we mnie strach, pociągają mnie teraz. We śnie słyszę i czynię dziwne rzeczy, kiedy się zaś budzę, odczuwam nadzwyczajne i radosne podniecenie. Myślę, że nie będę czekał, aż zmienię się całkowicie; ojciec mógłby mnie zamknąć w szpitalu wariatów, jak to uczyniono z moim biednym kuzynem. Nie, nie zabiję się; nic mnie nie może skłonić do samobójstwa!
Muszę przygotować ucieczkę mego kuzyna, zamkniętego w szpitalu w Canton; razem pojedziemy do cudownego miasta Innsmouth. Popłyniemy wtedy ku skale, podchodzącej pod powierzchnię wód, i razem zanurzymy się w czarne otchłanie, gdzie, otoczeni istotami z głębokości, żyć będziemy na wieki w cudownym świecie chwały.