Przed świętami Bożego Narodzenia często robimy zakupy na ostatnią chwilę. Ale choinkę naprawdę lepiej kupić nieco wcześniej…
Niebieskie światła dwóch policyjnych radiowozów i karetki wyglądały niemal świątecznie na białym pustkowiu. Pojazdy zaparkowano przy mało uczęszczanej drodze, z dala od zabudowań, a na zachodzie majaczyła blada poświata miasta. Było bezwietrznie, bezchmurnie, ale dość mroźnie. Śnieg, księżyc i zorza polarna zapewniały niezłą widoczność na miejscu wypadku.
Okutany w kurtkę policjant szedł poboczem i analizował okoliczności. Na ostrym zakręcie duży dżip wjechał w tył niewielkiego pikapa, który wypadł z drogi, kilkakrotnie dachował i zatrzymał się na wielkiej skale. Ciąg zdarzeń oczywisty, ale przygotowanie raportu pewnie trochę zajmie. Niezbyt wymarzone zakończenie służby w dzień wigilijny.
Sanitariusze zajmowali się spoczywającym już na noszach kierowcą pikapa, którego za chwilę odniosą do karetki. Spędzi swoje święta w szpitalu, jeśli przeżyje.
Policjant ostrożnie stąpał po oblodzonej, stromej drodze. Dobiegał sześćdziesiątki, dlatego poruszał się raczej sztywno po nierównej powierzchni. Poza drogą śnieg był głęboki i mężczyźnie marzły stopy, kiedy brnął przez zaspy w półbutach. Wreszcie udało mu się dotrzeć do noszy i przyjrzeć poszkodowanemu.
Był to młody człowiek, duży i gruby, ubrany w wytarte dżinsy, glany i czarną, skórzaną kurtkę zdobioną rozmaitymi emblematami. Włosy czarne, podfarbowane miejscami na czerwono, policzki gładko wygolone. Kolorowy tatuaż nad uchem, drugi policzek niewidoczny z powodu krwi broczącej z wielkiej rany ciętej na czole. Nos zmiażdżony, zakrwawiony. Funkcjonariusz nie mógł pozbyć się wrażenia, że kiedyś już widział tego człowieka.
– Co my tu mamy? – zapytał.
– Nieprzytomny, ale tętno stabilne. Prawdopodobnie złamana ręka i kość obojczykowa, ale chyba uniknął obrażeń wewnętrznych. Urazy głowy. Musimy szybko odwieźć go na OIOM – odpowiedział jeden z sanitariuszy.
Korzystając z pomocy dwóch funkcjonariuszy, podnieśli nosze i ruszyli. Zanim znaleźli się na łatwiejszym odcinku, prowadzącym do stromej drogi, mieli do przejścia spory kawałek. Poszkodowany ważył swoje, a głęboki śnieg utrudniał chodzenie. W końcu jednak udało im się wejść na szosę i nosze zniknęły w karetce, która wnet odjechała w stronę miasta.
Policjant wrócił do dżipa i przyjrzał się masce auta. Była mocno powyginana na skutek zderzenia. Kierowca stał obok samochodu i podtrzymywał dwumetrowy świerk, który również wyraźnie ucierpiał podczas wypadku. Ścięty czubek, połamane gałązki.
– Hermann jestem – przedstawił się policjant. – To ja prowadzę czynności dochodzeniowe na okoliczność tego wypadku.
– Ólafur – odpowiedział kierowca. Był niskiego wzrostu, miał na sobie płaszcz koloru kawy, ciepłą czapkę, a na nosie okulary.
Hermann przyglądał się drobnemu mężczyźnie i zastanawiał, czy to możliwe, że jego twarz przybrała wyraz… triumfalny?
– Jak to się stało? – zapytał. – Czy ten samochód stał, kiedy pan w niego uderzył?
– Nie, jechał wolno.
– Nie mógł się pan zatrzymać, kiedy go zobaczył?
– Mogłem, ale wjechałem w niego z premedytacją. Zapobiegłem w ten sposób kradzieży.
– Kradzieży?
– Tak, on chciał ukraść moją choinkę. Ale krzywdy nie chciałem mu robić. To stało się przypadkiem. W obronie własnej znaczy.
Policjant patrzył z niedowierzaniem to na niewysokiego człowieka, to na drzewko.
– Coś mi tu śmierdzi. Proszę ze mną do samochodu. Muszę usłyszeć wszystko od początku do końca.
Usiedli w radiowozie, tym, który miał włączony silnik, dlatego w środku było dosyć ciepło.
Hermann wyciągnął notes i długopis.
– No – powiedział – nie wygląda to dobrze. Co dokładnie się wydarzyło?
Ólafur zdjął czapkę, ujawniając łysinę.
– Po południu wyjechałem z domu, żeby kupić choinkę dla rodziny. Wszystko w tym roku jakoś tak na ostatnią chwilę. Nie od razu znalazłem odpowiednie drzewko i musiałem odwiedzić kilka punktów sprzedaży, ale wreszcie mi się to udało w szkółce poza miastem. Zapłaciłem, ale chciałem jeszcze rzucić okiem na bombki, na które dawali rabat, piętnaście do dwudziestu procent w zależności od wielkości. A potem, kiedy podniosłem głowę, drzewko zniknęło. Zacząłem się rozglądać i zauważyłem, jak ten gość biegnie z choinką na parking. Sprzedawca gdzieś się zapodział, więc nie mogłem go poprosić o pomoc. Ruszyłem za tym człowiekiem i krzyczałem, że zabrał moją choinkę. Ale on wrzucił ją na pakę i zachowywał się jak cham.
– To znaczy? – zapytał policjant.
– Po prostu pokazał mi palec – odparł Ólafur i wyprostował środkowy palec prawej ręki. – O tak.
– Nic nie powiedział?
– Coś tam się wydzierał, ale tak niewyraźnie, że nie zrozumiałem.
– Dobrze, a co było dalej? – zapytał policjant.
– Jak to? Ruszył, a ja za nim moim samochodem. Nie było opcji, żebym mu pozwolił odjechać z moją choinką, której się tyle naszukałem.
– A dlaczego nie zadzwonił pan na policję?
– Miałem wyłączoną komórkę i nie pamiętałem numeru alarmowego. To się zdarza, kiedy się zdenerwuję.
– Może pan dzwonić pod numer alarmowy, nie wstukując go z klawiatury.
– Nie wiedziałem. Słabo się znam na tych telefonach.
– Rozumiem. Proszę mówić.
– Zatrzymał się na czerwonym na skrzyżowaniu. Wtedy wyskoczyłem z wozu i zdążyłem ściągnąć choinkę z paki, zanim ruszył. Wrzuciłem ją do mojego dżipa, po czym zauważyłem, że on zawraca. Musiał zauważyć brak drzewka. Zawracając, złamał wszystkie możliwe przepisy drogowe, ale ja szybko wskoczyłem do samochodu i odjechałem. Jechał za mną, więc bałem się wracać do miasta, bo musiałbym się zatrzymywać na światłach. Skierowałem się więc w drugą stronę, żeby mu uciec na krajówce. Wiem, że mój samochód jest szybszy od jego.
Policjant z drugiego radiowozu zapukał w szybę auta. Hermann ją opuścił.
– Wiemy już, kim jest poszkodowany – powiedział policjant. – Niedawno został zwolniony warunkowo z więzienia i mieszka w domu przystosowawczym. Dali mu pieniądze i wysłali, żeby kupił choinkę.
– Chciał sobie przyoszczędzić i zwinąć drzewko za darmo – rzucił Hermann, zamykając okno. – Co było dalej? – spytał Ólafura.
– Jechałem tak szybko, na ile mi starczyło odwagi, ale on nie odpuszczał. Długo widziałem go w lusterku. Wreszcie zniknął. Zatrzymałem się i odczekałem chwilę. Nikt nie nadjechał. Wtedy zawróciłem i pojechałem do miasta. Zrobiło się już późno, więc się spieszyłem. Nagle z bocznej drogi wyjechał na mnie ten pikap i musiałem ostro dać po hamulcach, żeby na niego nie wpaść. Silnik zgasł i nie chciał odpalić. Facet wyskoczył z auta, dopadł do moich drzwi, ale zdążyłem je zablokować. Wtedy w nie kopnął i stąd to wgniecenie. Niech pan zobaczy – Ólafur wskazał palcem dżipa.
Hermann spojrzał w tamtą stronę i zauważył wgniecenie na drzwiach kształtem przypominające but.
– Przyłożył się.
– Tak. Ja się oczywiście śmiertelnie wystraszyłem, bo tylne drzwi miałem otwarte. Ale on po prostu wyciągnął choinkę ze środka i wrzucił do siebie na pakę. I odjechał.
– Wtedy też nie przyszło panu do głowy, żeby skontaktować się z policją? – zapytał Hermann.
– Miałem taki zamiar, ale udało mi się odpalić auto, a on nie zdążył jeszcze odjechać daleko. Jechał wolno, jakby specjalnie mnie tym prowokował. Raz-dwa go dogoniłem, a on wystawił rękę przez okno i znów pokazał mi palec. Wtedy miarka się przebrała. Nie mogłem pozwolić, żeby takie bydlę okradło mnie w samą Wigilię. Przed nami był ostry zakręt i gdy do niego dojechaliśmy, wjechałem mu w tył, a on wypadł z drogi i dachował. Najpierw gość nie ruszał się w aucie, ale kiedy zabierałem drzewko, wypadł z wrzaskiem z szoferki. Czoło mu krwawiło i chciał się na mnie rzucić. Wtedy walnąłem go pniakiem choinki w nos i go znokautowałem. Dalej wszystko pan wie.
Hermann zanotował najważniejsze punkty, a teraz odłożył notes.
– Nie wiem, jak ta sprawa zostanie zakwalifikowana – powiedział – ale na pewno poniesie pan jakieś konsekwencje. Miejmy nadzieję, że poszkodowany nie jest w ciężkim stanie.
– Ale przecież to kryminalista!
– Tak, ale mimo wszystko moim zdaniem dokonał pan bardzo brutalnego czynu.
– Mogę zadzwonić do żony? – spytał Ólafur. – Pewnie już się o mnie niepokoi.
– Tak, proszę bardzo – odpowiedział Hermann, wskazując telefon w radiowozie.
Ólafur wybrał numer. Rozległ się głośny sygnał. Telefon nastawiony był na głośnomówiący.
– Halo? – odezwał się kobiecy głos.
– Sigríður, kochanie, to ja, Ólafur.
– Ólafur! Gdzie ty się właściwie podziewasz?
– Trochę mi to zajęło, ale już wracam do domu z choinką.
– Z choinką? Dzwonili ze szkółki i powiedzieli, że odjechałeś i zostawiłeś ją u nich.
– Nie, Sigríður, nie. Mam ją ze sobą.
– Niemożliwe. Zabrali drzewko, żeby obciąć dolne gałęzie, ale jak je przynieśli z powrotem, już cię nie było. A że zamykali, chcieli ją oddać przed świętami. Odnaleźli twoje dane na wydruku z karty i zadzwonili. Mój brat podjechał do nich i ją odebrał. Właśnie ją stroimy.
Na chwilę zapadło milczenie.
– Halo… Halo… Jesteś tam?
Tłumaczył Jacek Godek