Zanim biały człowiek przybył do Australii, miejscowa ludność nie miała pojęcia, na czym polega zło – mówi Sam Neill, odtwórca jednej z głównych ról w filmie „Sweet Country” Warwicka Thorntona.
Ewa Szponar: Postać Freda Smitha, w którą Pan się wciela, wydaje się najbardziej pozytywna wśród białych bohaterów Sweet Country.
Sam Neill: Największa zaleta mojego bohatera to jego humanizm, umiejętność dostrzegania człowieczeństwa w innych. Fred Smith jest bardzo religijny i wierzy w równość wszystkich ludzi, a jednocześnie należy do przedstawicieli dominującej kultury, narzuca miejscowym swoją wizję świata. Mimo że opowiada o konfliktach na tle rasowym, Warwick nie chciał kreślić jednoznacznych, czarno-białych bohaterów. Aborygeni też mają tu swoje mroczne oblicza. Gdy Sam Kelly dowiaduje się, że jego żona została zgwałcona przez jednego z osadników, wyżywa się na niej, traktuje ją koszmarnie. Ale już po zeznaniu przed sądem odzyskuje nasze współczucie. Tylko raz zdarzyło mi się płakać na planie filmowym i było to właśnie podczas kręcenia tej sceny. Monolog Hamiltona Morrisa [grającego Sama – przyp. E.S.] zdawał się płynąć z głębi jego serca. On wypowiadał te słowa nie tylko w imieniu postaci, ale i swojego ludu.
Podobnie było z Pańskim bohaterem śpiewającym przy ognisku hymn o miłości Chrystusa?
To był wynik improwizacji o znacznie mniejszym ciężarze. Mieliśmy zagrać scenę przy ognisku. W tamtych czasach, a akcja filmu rozgrywa się na początku XX w., ludzie często spotykali się w podobnych okolicznościach, śpiewając pieśni i recytując wiersze. W Australii były to często utwory związane z pracą na roli lub hodowlą bydła. Ze względu na religijność Freda pomyślałem, że pasowałby do niego hymn o Jezusie. Nie wiem, czy był to najlepszy pomysł.
Swoją drogą, zdałem sobie sprawę z tego, że poprzednie pokolenia znały na pamięć znacznie więcej tekstów literackich niż my. Proszę zapytać swoich dziadków, na pewno coś pani wyrecytują.
Pewnie wynika to z faktu, że ludzie mieli kiedyś znacznie mniej rozrywek i informacji do zapamiętania.
Ja dorastałem, słuchając radia i chodząc do kina, ponieważ nie miałem jeszcze dostępu do telewizji. W naszym domu telewizor pojawił się dopiero na początku lat 60. Obecnie jestem jak większość nieustannie podłączony do różnych urządzeń. Zastanawiam się, czy to aby na pewno zmiana na lepsze. W sumie, czy nuda – odczuwana od czasu do czasu – nie jest nam w życiu potrzebna? Może to właśnie dzięki niej rodzą się kreatywne myślenie i konstruktywne działania? Może to jej zawdzięczamy najważniejsze idee?
Wydaje się, że mimo tego podłączenia woli Pan życie w wersji unplugged. Ma Pan swoją winnicę, ucieka tam po skończonych zdjęciach…
Na mojej farmie nie mam i nigdy nie miałem telewizora. To mój wybór i bardzo go sobie cenię. Co więcej, jak tylko przekraczam granicę gospodarstwa, mój telefon przestaje działać. Sygnał tu nie dociera, więc czuję się naprawdę poza cywilizacją. Oczywiście po każdym powrocie do Two Paddocks muszę się od nowa przyzwyczaić do tego trybu życia. Praca nad filmem to bardzo towarzyski proces oparty na ciągłych interakcjach z innymi aktorami i resztą ekipy. Lubię ten czas i jego intensywność, lecz potrzeba mi także jego przeciwwagi.
Aktorzy teatralni często skarżą się, że gdy ich sztuka schodzi z afisza, popadają w krótkotrwałą depresję, tęskniąc za swoją tymczasową zawodową rodziną, z którą zdążyli się zżyć. Z aktorami filmowymi bywa podobnie. Sam również odczuwam taki rodzaj chwilowego przygnębienia, dopiero później w naturalny sposób zwalniam i dostrajam się do czasu odpoczynku.
Jest Pan na takim etapie kariery, że wyborem (a nie koniecznością) stają się również Pana kolejne role. Co skłoniło Pana ku projektowi Warwicka Thorntona?
Po pierwsze, bardzo fascynuje mnie temat pierwszego kontaktu białego człowieka z Aborygenami. I to na tyle, że obecnie pracuję także nad sześciogodzinnym dokumentem o Jamesie Cooku, który „odkrył” Australię. Zastanawiam się, co oznaczało dla niego to pierwsze spotkanie z tubylcami i jaki wpływ miało ono na rdzenną ludność. Pomijając kilka zalet tej interakcji, w większości przypadków miała ona katastrofalne skutki dla autochtonów: poczynając od chorób przywiezionych z Europy, na które nie byli uodpornieni, a kończąc na destrukcji wielowiekowej kultury. Scenariusz Sweet Country jest oparty na faktach i stanowi swego rodzaju przedłużenie opowieści o początkach białej kolonizacji.
Po drugie, zgodziłem się zagrać w tym filmie ze względu na samego Warwicka. Dziewięć lat temu nakręcił Samsona i Dalilę, dramat, który okazał się punktem zwrotnym w historii kina australijskiego. Czuję, że Sweet Country odegra podobną rolę. Kiedy oglądałem go po raz pierwszy u boku reżysera, odwróciłem się do niego i powiedziałem: „Zrobiłeś coś niezwykłego. To nie jest film, to jest Kino”.
Co miał Pan na myśli?
Na świecie jest wiele filmów i znacznie mniej prawdziwego Kina. Chociaż trudno je zdefiniować, wszyscy czujemy, kiedy mamy do czynienia z Kinem. Może to działa na zasadzie magii? Jak w ostatniej scenie Sweet Country, gdy bohaterowie odchodzą w głąb lądu, a nad nimi rozciąga się tęcza. Patrzysz na ekran i nie masz wątpliwości, że właśnie tak powinna wyglądać ta scena.
Kino to w moim rozumieniu taki rodzaj twórczości, która długo oddziałuje na publiczność, nie traci mocy i aktualności. Filmy o superbohaterach kręci się dziś w Hollywood za setki milionów dolarów bez zastanowienia, czy ktokolwiek będzie chciał do nich wracać za, powiedzmy, 10 czy 15 lat. Proszę mnie źle nie zrozumieć, takie rzeczy też są potrzebne, dostarczają ludziom dużo przyjemności, ale to nie jest Kino, a jedynie rozrywka. Sweet Country trudno nazwać rozrywkowym, chociaż Warwick Thornton używa pozornie tego samego medium. Tu chodzi o coś więcej. Poza tym jest to dzieło porywające wizualnie. Ogląda się je nieomal jak Lawrence’a z Arabii. Z tym, że my mieliśmy do dyspozycji 22 dni zdjęciowe, a David Lean kręcił swoje arcydzieło pewnie z półtora roku (śmiech).
Zresztą tak jak istnieją filmy i Kino, tak mamy do czynienia ze świetnymi reżyserami i zwykłymi wyrobnikami. Warwick należy do pierwszej kategorii. Uważam go za wielki talent i ważny głos w światowej sztuce. To prawdziwy Autor.
Mimo całej swojej urody i tematycznej powagi Sweet Country reprezentuje typ kina, który rzadko trafia do szerokiej publiczności na świecie.
Co gorsza, ma ograniczoną dystrybucję nawet w samej Australii.
Z czego to wynika?
Niestety, Aborygeni to ludność w dużej mierze zmarginalizowana, zapomniana i ignorowana. Proszę sobie wyobrazić, że aż do 1967 r. byli uważani za część miejscowej fauny i flory. Nie przysługiwały im żadne prawa, w swoim własnym kraju byli spychani poza nawias społeczeństwa. Odmawiano im człowieczeństwa na kontynencie, który zajmowali od co najmniej 80 tys. lat… Za każdym razem, gdy poruszam tę kwestię, strasznie się oburzam.
Uprzedmiotowienie Aborygenów służyło białym za wymówkę w ich eksterminacji?
W niektórych rejonach Australii i Oceanii rdzenna ludność została wybita w pień. Wymordowano chociażby wszystkich mieszkańców Tasmanii, a i w Australii dochodziło do krwawych masakr. Traktuję Sweet Country jako rodzaj przypomnienia o tym, co się wydarzyło, alarmu uświadamiającego ludziom, jak ważna jest znajomość historii. Powinniśmy znać naszą przeszłość, żeby uniknąć powtarzania tych samych błędów. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy coraz częściej używa się historii jako politycznego narzędzia. Przecieram oczy ze zdumienia, gdy widzę w telewizji neonazistowskie marsze na ulicach amerykańskich miast. Myślałem, że po 1945 r. świat zgodził się, że trzeba raz na zawsze skończyć z tą zbrodniczą ideologią. Wygląda jednak na to, że ludzka pamięć jest bardzo krótka. Zapominanie zaś – łatwe i wygodne, nie wymaga żadnego wysiłku. A przecież nie sposób iść do przodu bez rozliczenia z przeszłością. Nie zorientujesz się w swoim położeniu na mapie, jeśli nie wiesz, gdzie byłeś przed chwilą.
Australijczycy wolą nie rozdrapywać starych ran i udawać, że nie dostrzegają aborygeńskiego problemu?
Nie jestem jednym z nich, więc trudno mi o jednoznaczną ocenę, ale mam wrażenie, że Australijczycy w ogóle nie są tą kwestią zainteresowani. Wolą nie wiedzieć o tych wszystkich okropnościach, które spotkały rdzennych mieszkańców od czasu, gdy kapitan Cook postawił swoją stopę na „nowym” kontynencie w 1770 r.
Od pewnej Aborygenki usłyszałem kiedyś słowa, które złamały mi serce. Powiedziała, że zanim biały człowiek przybył do Australii, miejscowi nie mieli pojęcia, na czym polega zło. Mieli własne prawo, a ten, kto je łamał, ponosił odpowiednią karę. Nie rozumieli istoty prawdziwego okrucieństwa dopóty, dopóki nie przyszedł ktoś, kto pozbawił ich wszystkiego, co posiadali.
Nie jest Pan Australijczykiem, ale pochodzi z Nowej Zelandii. Czy podobnie wygląda sytuacja Maorysów?
Z jednej strony i w tym wypadku mamy do czynienia z globalnym zjawiskiem o negatywnych skutkach, jakim był kolonializm. Z drugiej, mam wrażenie, że losy Maorysów w Nowej Zelandii były mniej tragiczne. Przedstawiciele królowej, która do dziś jest formalną zwierzchniczką kraju, w 1840 r. podpisali z nimi traktat przyznający im prawo do ziemi (inna sprawa, że nie zawsze na korzystnych warunkach). W latach 80. XX w. powołano zaś rządową komisję, która miała naprawiać krzywdy wyrządzone rdzennej ludności. Panujący u nas układ jest daleki od doskonałości, ponieważ nigdy nie da się zadośćuczynić wszystkim dawnym grzechom popełnionym przez białych, ale położenie współczesnych Maorysów zdaje się lepsze od losu Aborygenów. Przecież wieloletni premier Australii, John Howard, odmówił przeproszenia rdzennej ludności za dawne zbrodnie systemu, twierdząc, że jego zdaniem nie było żadnego ludobójstwa…
Stop! Po co ja to wszystko opowiadam?! Czytelnicy gotowi pomyśleć, że Sweet Country to jakiś polityczny manifest, a to zwykły western.
Wszystkie najlepsze westerny mają wydźwięk polityczny.
To prawda, ale w większości mitologizują białego człowieka.
Chyba że weźmie się pod uwagę filmy Sergia Leone albo tzw. antywesterny, w których brak całkowicie pozytywnych bohaterów.
Racja. Miałem na myśli przede wszystkim hollywoodzką klasykę spod znaku Johna Forda.
Sweet Country to pierwszy western w Pana karierze, a przy okazji film kameralny i skromny na tle Pana bogatego dorobku. To świadomy zwrot w stronę kina arthouse’owego?
Cokolwiek mówiliby pani inni aktorzy, proszę im nie wierzyć, w tym zawodzie nie da się mieć z góry opracowanego planu kariery. Niektóre propozycje po prostu zjawiają się w odpowiednim momencie naszego życia. Nie mogłem przecież zaplanować, że po serii wysokobudżetowych filmów skupię się na opowieściach o mniejszościach etnicznych. To wydarzyło się samo.
Mam ten komfort i jestem w takim wieku, że właściwie już nie muszę pracować – w sensie konieczności finansowej. Wybieram więc kolejne role dla własnej satysfakcji i żeby zmusić swój mózg do ciągłego wysiłku. Dziękuję losowi, że mogę dokonywać interesujących dla mnie wyborów i ciągle pozostawać aktywnym, a jednocześnie dość anonimowym, aktorem. Jeżdżę sobie po festiwalach na całym świecie, spotykam mnóstwo ciekawych ludzi i nie potrzebuję żadnej obstawy. Widuję tu gwiazdy, są zresztą wśród nich moi serdeczni znajomi, które nie mogą nigdzie ruszyć się bez sześciu ochroniarzy. Co to za życie? Jaka wysoka cena za sukces! Nie chciałbym być więźniem swojej sławy, cieszę się, że mogę się swobodnie poruszać i nikt nie czyha na moje życie. Jestem wolnym człowiekiem.
Trochę Pan kokietuje, na pewno zdarza się, że fani Pana rozpoznają.
Ale ja wyglądam zupełnie zwyczajnie i nie przypominam gwiazdora! Niedawno podszedł do mnie jakiś człowiek i zapytał, czy wiem, że wyglądam trochę jak ten aktor, Sam Neill. „Wiem – odpowiedziałem mu. – Słyszę to nieustanie. Ale Sam Neill jest ode mnie znacznie starszy”.