
Zanim biały człowiek przybył do Australii, miejscowa ludność nie miała pojęcia, na czym polega zło – mówi Sam Neill, odtwórca jednej z głównych ról w filmie „Sweet Country” Warwicka Thorntona.
Ewa Szponar: Postać Freda Smitha, w którą Pan się wciela, wydaje się najbardziej pozytywna wśród białych bohaterów Sweet Country.
Sam Neill: Największa zaleta mojego bohatera to jego humanizm, umiejętność dostrzegania człowieczeństwa w innych. Fred Smith jest bardzo religijny i wierzy w równość wszystkich ludzi, a jednocześnie należy do przedstawicieli dominującej kultury, narzuca miejscowym swoją wizję świata. Mimo że opowiada o konfliktach na tle rasowym, Warwick nie chciał kreślić jednoznacznych, czarno-białych bohaterów. Aborygeni też mają tu swoje mroczne oblicza. Gdy Sam Kelly dowiaduje się, że jego żona została zgwałcona przez jednego z osadników, wyżywa się na niej, traktuje ją koszmarnie. Ale już po zeznaniu przed sądem odzyskuje nasze współczucie. Tylko raz zdarzyło mi się płakać na planie filmowym i było to właśnie podczas kręcenia tej sceny. Monolog Hamiltona Morrisa [grającego Sama – przyp. E.S.] zdawał się płynąć z głębi jego serca. On wypowiadał te słowa nie tylko w imieniu postaci, ale i swojego ludu.
Podobnie było z Pańskim bohaterem śpiewającym przy ognisku hymn o miłości Chrystusa?
To był wynik improwizacji