Jest wpół do siódmej rano, stoję na brzegu, widzę własny cień i nachodzi mnie bzdurna, senna jeszcze myśl, że gdybym nie był nad Morzem Tyrreńskim, tylko nad Adriatykiem, cień by nie spływał z plaży do morza, lecz z morza pełzłby na piasek opieczętowany śladami ptasich łap.
Jestem sam, nie licząc dwóch dobrze mi znanych mężczyzn z obsługi. Ratownik sprząta krzesła, połamane i porozrzucane po nocnym najeździe dobrze mu znanych „nieznanych”. „Nie potrafią pić – mówi bez gniewu. – Mają trzynaście, najwyżej czternaście lat i folgują sobie po czterech miesiącach zamknięcia… Gorzej niż Szwajcarzy, którzy przyjeżdżają na przełomie września i października, piją na umór, wino, spritz, piwo, ale niczego nie niszczą. Jedyny ich (Szwajcarów) grzech to ten, że smażone kałamarnice i krewetki posypują cukrem, ale to nie szkodzi nikomu prócz nich samych”.
Druga obecność to właściciel kąpieliska i barman w jednej osobie, który rozgrzewa maszynę do kawy, powtarzając, że dzień będzie piękny, słoneczny, bezwietrzny, a morze łagodne.
Za chwilę się odezwą cykady. Najpierw ta jedna, która zrobi wyłom w politurze ciszy, potem tych kilka, które dołożą swoje pilniki do dzieła przewodniczki, a za nimi cała milcząca dotychczas orkiestra szlifierzy, usadowiona gdzieś wysoko na piniach.
Jeszcze nie ma nikogo, nawet wędrownych sprzedawców, „migrantów ekonomicznych”, jak określiłby ich zapewne niejeden z naszych politycznych mędrców, zapominając, że góral, któremu czy nie-żal-odchodzić-od-stron-ojczystych-dla-chleba-panie-dla-chleba też był ekonomicznym migrantem, że ktoś jednak wpuścił górala do swojego kraju i pozwolił mu na ten chleb zarobić, a polski, czyli nasz-tylko-papież przed wylotem po każdej chyba pielgrzymce żegnał się z ojczyzną wiadomą pieśnią o ekonomicznym uchodźcy z Podhala. Pytałem wielekroć Nigeryjczyków, Senegalczyków, Tunezyjczyków, czy mają swoje pieśni o ludziach, którzy opuszczają ojczyznę dla chleba, własnego zdrowia i dla życia bliskich, i mówili, że tak, że mają, ale żaden z nich nie powiedział, co w nich jest, dobrze wiedząc swoją afrykańsko-śródziemnomorską mądrością, że piosenek wyzutych z muzyki tłumaczyć nie wolno, bo często zostaje wtedy z ich melancholii niepojęty, często złowrogi dziwoląg. Mają rację, do diabła. Mają rację, i to jeszcze jak! Pomyślmy, co by zostało z pieśni o góralu, gdyby przełożyć dosłownie „a góral na góry spoziera” lub – o zgrozo! – gdyby oddać po włosku, niemiecku czy angielsku Czerwone maki, z „tam wróg twój się ukrył jak szczur”. Albo „poszli zabijać i mścić” – zimna, obcojęzyczna wendeta.
Tak czy inaczej jestem sam na plaży, za chwilę pojawi się pierwsza biegaczka, powie buongiorno i zostawi za sobą uczłowieczony krajobraz, kleksy stóp na piasku, nieuchronnie skazane najpierw na zamazanie, a z nową falą – całkowite zmazanie z powierzchni ziemi… Swoją drogą dziwne to wyrażenie: zniknął, zniknęła z powierzchni ziemi. Zwiastujące potrzebą precyzji, tym pedantycznym „z powierzchni ziemi”, że do zniknięcia dochodzi tylko tutaj, lecz nie w ogóle, bo gdzieś tam (nie mówimy gdzie, choć doskonale to wiemy) ona, on, ono, to coś czy ten ktoś, człowiek, ślady stóp, trop poezji wciąż są, a jeśli coś znika, to tylko „z powierzchni”, bo tak naprawdę to przenika do głębi i rozkwita.
Przede mną zamglone majaki archipelagu toskańskiego: duża, wodnista bryła Giglio, zwalista skalistość Elby, dziecięce piramidki Giannutri i Montecristo. Właściciel-barman („staruszek portier”) podaje pierwszym ludziom pierwszą kawę, wydaje rogaliki. Wędrownych sprzedawców nie ma i pewnie nie będzie, jak wczoraj. Dawniej, jeszcze nawet dwa lata temu, kiedy Salvini bronił przed nimi Włoch niczym przedmurza chrześcijaństwa, widywałem ich może czterdzieści–czterdziestu, kobiet i mężczyzn, z koralikami, narzutami, ręcznikami, sukienkami z indyjskiej bawełny. Teraz przyjdzie pewnie tylko ta niezawodna trójka czy czwórka: dziarski sprzedawca książek o Afryce, stary i kulawy Ndjai z sukienkami i sznureczkami. I moja tegoroczna niespodzianka i radość bezbrzeżna: ta, której imię nadałem małej bohaterce książeczki (Wędrówka Nabu) o dziewczynce, która wybrała się przez morze, by znaleźć murowany dom dla siebie, swoich rodziców i brata. Czterdziesto-, czterdziestopięcioletnia dziś Nabu, którą na dwa lata straciłem z oczu, znów przyjeżdżająca tu co dzień z Pontedery. Senegalka, której pełne imię poznaję dopiero teraz: Seynabou. Rozmawiamy przez kwadrans, potem długo patrzę, jak odchodzi ciężkim krokiem wielodzietnej migrantki, której Allah, w którego wierzy, dał dzielność i siłę, a życie dało w kość.
Nie spotkam wędrownych sprzedawców także na miejscowym, cotygodniowym targu. Salvini i niechęć do przybyszów, do której zdążył się ośmielić, zanim odszedł z rządu (mówią, że na krótko), to jedno. Inną barierą jest lęk przed wirusem. Turyści, którzy nie wiedzą, że ci ludzie mieszkają we Włoszech na stałe, z krótkimi, zimowymi powrotami do domu, często przypuszczają, że mają do czynienia z migrantami, którzy przypłynęli kilka dni temu, łódką, prosto z Libii, gdzie kontrole antycovidowe to mrzonka. Tak czy inaczej Afrykanie wiedzą, że przyczyną dodatkowego lęku lub choćby tylko dystansu do nich jest obawa przed zakażeniem, co jest równie możliwe, że to oni się zarażą od białych. Nie wyciągają ręki, bransoletki rzucają przed siebie z odległości metra albo dwóch. „Nie bój się – uspokaja Ndjai kogoś, kto i tak nie ma obaw. – Pokaż z daleka, co ci się podoba, włożę do torby, odczekasz, przymierzysz i jeśli ci się spodoba, zapłacisz za kilka dni”.
Tak, Włosi przestrzegają wymogów i obostrzeń stanu wyjątkowego. Nie mniej niż Niemcy, których po drodze spotkałem w Dreźnie, bardziej niż ludzie w kraju nad Wisłą. W barach i kawiarniach wyznaczone są linie, gdzie należy się zatrzymać, stojąc w kolejce, przed wejściem do baru każdy odpowiedzialnie zakłada maseczkę. A same maseczki i ich wzornictwo to już oddzielna historia. Na targu od kilku lat wyróżnia się stragan z cenionymi coraz bardziej chustami i apaszkami z włókna bambusowego, z wzorami wziętymi od wielkich artystów: Modiglianiego, Picassa, Botticellego… W tym roku nowością są, ma się rozumieć, maseczki w kwiaty van Gogha, renesansowe amory, impresjonistyczne słońca, gustownie wykadrowane ze słynnych obrazów. Przed stoiskiem z bambusową modą siedział zawsze na ziemi Etiopczyk i sprzedawał totemy. Dziś nie ma hebanowych totemów, nie ma Etiopczyka. „Zniknął z powierzchni ziemi”. Znaczy – gdzieś jest. Podobnie jak Tunezyjczyk, który zamykał szereg straganów stoiskiem z kaflami, miskami, talerzami w geometryzujące, kolorowe wzory. Gdzie oni są, skoro zniknęli z powierzchni ziemi? Nie tylko tej ziemi.
Po sztukę jeździ się stąd do Sieny, odległej o godzinę jazdy samochodem. Bilety do Pinakoteki i kompleksu muzealnego Santa Maria della Scala wręcza się w lipcu za darmo, żeby ożywić turystykę. Bo turystyka – ta plażowa i ta kulturalna – wymaga ożywienia. W pierwszych tygodniach wakacji nad morzem wynajęto – tak mówi rodzina prowadząca agencję – zaledwie połowę domków. Na kempingu – 30% miejsc. Restauracje w tygodniu są prawie puste. Zaludniają się w weekendy, kiedy z miast, do wypoczywających rodzin, zjeżdżają ci, co, jeśli wezmą urlopy, to dopiero w sierpniu. Lecz prawdziwy smutek, wygaszoną, przyrodzoną Włochom wesołość, odczuwa się właśnie w Sienie. Przyczyna jest oczywista: odwołano Palio. Na placu, który dwa razy do roku staje się torem wyścigów konnych, nikt nie ułożył ziemi, której gruby pierścień podziwiałem co lato. Werbliści nie werblują, sbandieratori nie żonglują sztandarami dzielnic. W Pinakotece, przed Ducciem, Simone Martinim, Sodomą, Beccafumim, spotykam zaledwie trzy osoby. Niemieckojęzyczne.
Pewnie to kwestia wieku, lecz w tym roku niewiele się ruszam znad morza, i nie morze mnie najbardziej obchodzi, lecz las prowadzący na plażę. Piniowy, szlifowany przez te uparte cykady aż do czerwonego zachodu. Dopiero wtedy chór gaśnie, zamiast tysięcy słychać kilkaset, kilkadziesiąt, kilkanaście, aż na ostateczną chwilę pozostaje ta jedna. Solistka. Gra zgrzytliwą, choć jakoś szlachetną kołysankę słońcu, a ono wyświetla jej nocny film o gwiazdach roziskrzonych na czystym niebie. Czy to ta sama, od której zaczął mi się ten dzień? Brzmi teraz inaczej. Jak bachowski finał angielskiej suity.