„Kręcę taki film z balkonu i szukam bohaterów” „Kręcę taki film z balkonu i szukam bohaterów”
i
Kadr z „Filmu balkonowego”, reź. Paweł Łoziński, materiały prasowe
Przemyślenia

„Kręcę taki film z balkonu i szukam bohaterów”

Recenzja „Filmu balkonowego” Pawła Łozińskiego
Jakub Popielecki
Czyta się 8 minut

Idziesz sobie Saską Kępą, a tu z balkonu facet woła, że kręci dokument, że szuka bohatera i żeby mu powiedzieć, jaki jest sens życia. Gwarantuję: zdarzyło się naprawdę, jest dowód w postaci filmu, poza tym na Saskiej dzieją się dziwniejsze rzeczy, np. biega gość ubrany jak wojownik ninja. Znam zresztą osobiście takich, co przystanęli, by o tym sensie życia pogadać, choć sam pewnie bym nie przystanął. Kiedy wyobrażam sobie pod balkonem siebie, to raczej zostaję bohaterem sceny o niechętnym rozmówcy albo (co bardziej prawdopodobne) wypadam w montażu. Po obejrzeniu Filmu balkonowego Pawła Łozińskiego myślę jednak, że to szkoda. Że gdybym trafił pod ów balkon, może warto byłoby się zatrzymać. I lepszej recenzji nie mam.

Pomysł na film jest zarazem absurdalny i banalny: oto Paweł Łoziński siedzi sobie z kamerą i zaczepia ludzi, zadając im pytania, tyleż najprostsze, co najważniejsze. Łatwo pomyśleć: żartuje albo sfiksował. Prowokuje albo stracił wenę. Nawet córka reżysera narzeka, że „tata spędza cały dzień na balkonie i nie ma z nim żadnego kontaktu”. Łoziński tymczasem grzecznie informuje kolejnych przechodniów: „Kręcę taki film, balkonowy”. Jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

Czy to z nim jest coś nie tak, że chce rozmawiać? Czy z nami, że nas to dziwi?

1)

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zaryzykujmy tezę: sztuka dokumentu – a przynajmniej takiego, jaki uprawia Łoziński – to właśnie sztuka rozmowy. Mniejsza o „rozmowę” „artysty” z „odbiorcą”, zabawa zaczyna się dużo wcześniej. Trzeba znaleźć człowieka, trzeba przekonać go, że nadaje się na bohatera, trzeba pomóc mu się tym bohaterem stać, trzeba zadać mu właściwe pytania. Układ może i nierówny, w końcu jedna ze stron ma przewagę: to ona pyta, kadruje i montuje, a czasem dosłownie patrzy z góry, z balkonu. „Dziwna forma, muszę zadzierać głowę, wygodny pan jest”, wypomina nawet ktoś Łozińskiemu, a ten zostawia scenę w filmie, bo to nie tylko zabawny moment, ale i zgrabny cudzysłów. Autor może się tu ubezpieczyć, dając nam znać: „Spokojnie, wiem, że układ jest niesprawiedliwy”.

Obyłoby się jednak bez wykrętów: Łoziński przecież ćwiczy czułą dokumentalną rozmowę od dawna. W Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham (2016) z empatią odsłaniał kulisy gabinetu terapeutycznego i pokazywał, jak moderowany przez specjalistę dialog może pomóc leczyć nadszarpnięte więzi. Trzy lata wcześniej sam próbował „przegadać” relację z własnym ojcem, Marcelem. Żeby rozmowa była sprawiedliwa, obaj panowie zmontowali z niej po dokumencie: junior nakręcił Ojca i syna (2013), a senior – Ojca i syna w podróży (2013).

kadr z „Filmu balkonowego”, mat. prasowe

Kadr z „Filmu balkonowego”, mat. prasowe

Nawet debiutanckie Miejsce urodzenia (1992) Łozińskiego było w zasadzie filmem o rozmawianiu. Opowieść o tym, jak Henryk Grynberg wraca do wsi Radoszyny, by dowiedzieć się, jak zginęli jego ojciec i brat, dziś ogląda się oczywiście przede wszystkim w kontekście Jedwabnego oraz Sąsiadów Grossa. Ewentualnie – jako dokumentalny przypis do Idy (2013) Pawlikowskiego czy Pokłosia (2012) Pasikowskiego (mniejsza o to, że lepszy od obu). Ale kiedy odłożyć na bok historię, znajdziemy tu po prostu kolejny film o tym, jak rozmawiać. O tym, jak pytać, by dotknąć prawdy, a nie obrazić. A czy to dylemat wrażliwego dokumentalisty, czy wrażliwego rozmówcy, to chyba nie ma większej różnicy.

2)

Kluczowy w metodzie Łozińskiego jest sposób, w jaki pyta. Mimo że ma on przewagę „pana z kamerą”, nie czuć tej przewagi w rozmowie: czuć za to szacunek i ciekawość drugiej osoby. Łoziński ojciec nakręcił kiedyś taki film, Wszystko może się przytrafić (1995), w którym jego syn, 6-letni wówczas Tomek, biegał po parku, zadając nieznajomym poważne pytania. Dziecięca bezceremonialność sprawiała, że ludzie nieoczekiwanie się otwierali, mówili małemu rzeczy, o jakie dorosły bałby się nawet zagadnąć. Syn Paweł nie ma sześciu lat, ale ma podobny rodzaj czystej, niby-dziecięcej ciekawości. Ma podobnie niewinną odwagę do zadawania pytań, które dorosłemu wydałyby się niestosowne czy pretensjonalne.

Kiedy Łoziński zagaduje zza kamery, nie czujemy, że „łowi” materiał. Wręcz przeciwnie: wydaje się, jakby zwyczajnie, po ludzku, chciał się czegoś dowiedzieć (choćby i, pół żartem, pół serio, o owym sensie życia). Pięknie się zatem składa, bo z jego balkonowego eksperymentu wynika, że ludzie z kolei chcieliby się wygadać. Że potrzebują, by ktoś ich czasem zapytał i wysłuchał, a bywa, że nikogo takiego nie mają. Musi wystarczyć obcy facet z kamerą.

kadr z „Filmu balkonowego”, mat. prasowe

Kadr z „Filmu balkonowego”, mat. prasowe

Mimo tej kamery nie ma tu nic z typowej „telewizyjnej” rozmowy. Eter nie znosi ciszy, więc media przyzwyczaiły nas do dialogowego ping-ponga. Pytany nie kończy jeszcze odpowiadać, gdy pytający strzela już do niego kolejnym pytaniem. Znamy to zresztą nie tylko z małych czy dużych ekranów, ale też z życia. Jesteśmy skłonni paplać o byle czym, żeby tylko przegnać widmo krępującego milczenia. Łoziński tymczasem nie boi się ciszy: szanuje ją i funkcjonalizuje. W rozmowach, które prowadzi, jest zatem miejsce na oddech, na przerwę, na refleksję i zebranie się na odwagę przed kolejnym pytaniem czy wyznaniem. Słychać, że reżyser sam miejscami waha się, zanim pociągnie kogoś za język – i to ładnie z jego strony. Ten moment ciszy, niemy przecinek, działa czasem jak zaklęcie: prowokuje do pójścia dalej, głębiej, do powiedzenia tego, czego w innym wypadku może by się nie powiedziało. Potem pod balkonem na Saskiej ktoś dokonuje coming outu, ktoś przełamuje paraliżujący wstyd, ktoś robi rachunek sumienia. Złoto dokumentalne, ale i złoto egzystencjalne. Ot, banał: warto rozmawiać.

Siłą rzeczy na drugoplanowego „bohatera” filmów Łozińskiego wyrasta więc język. Już we wspomnianym Miejscu urodzenia mieliśmy starcie dialektów: „wzorcowa” polszczyzna literata Grynberga kontrastowała ze świergotem ludowej gwary, która stanowiła kapsułę czasu sprzed pół wieku. W Filmie balkonowym ten język brzmi może nawet wyraźniej, bo w obrazie dzieje się tak niewiele. Przez godzinę czterdzieści oglądamy przecież ujęcie chodnika, dość brzydkie. Wszystko, co „atrakcyjne”, dzieje się tu w powietrzu, w mowie, w słowach i między nimi. W Filmie balkonowym językowe drobnostki – raz francuskojęzyczne pożegnanie, raz przejście na „ty”, raz frazes o „małych ojczyznach” – brzmią jakby głośniej, znaczą jakby więcej.

Czyjś słownik, dialekt, czyjaś melodia mówią tu nieraz równie dużo, co sam bohater. Dopowiadają nam sekrety jego charakteru, wykształcenia, pochodzenia. Nawet jeśli wszyscy z grubsza porozumiewają się polszczyzną, nie jest to polszczyzna jednolita. Pod domem Łozińskiego maszerują samozwańczy patrioci z flagami, ale wycinek Polski, który widać z jego balkonu, to żaden monolit. To kraj pokawałkowany: według płci, klasy, geografii, orientacji, wieku, ambicji, marzeń, strachów, uprzedzeń i czego tam jeszcze. Ktoś załamałby pewnie ręce nad podziałami, ale Łozińskiego podziały ewidentnie intrygują. Polska paradoksalna, Polska różnorodna to przecież Polska ciekawsza. Taka, gdzie zdradliwy mąż i zdradzony mąż, gej i narodowiec, katoliczka i ateistka mijają się na tej samej ulicy, zwierzają się pod tym samym balkonem. Teraz tylko trzeba się dogadać.

3)

Łoziński robi pierwszy krok i nitką montażu zszywa pokawałkowaną rzeczywistość. Przez bite 165 dni stał z kamerą na balkonie i przepytał podobno prawie dwa tysiące osób. Wyobraźcie sobie wyzwanie uporządkowania tego chaosu w klarowny, filmowy kształt. A potem wyobraźcie sobie, że facet stanął na wysokości zadania.

Paweł Łoziński, mat. prasowe

Paweł Łoziński, mat. prasowe

W jego Filmie balkonowym świat faluje pięknie w cyklicznym rytmie pór roku. Strzępy interakcji powoli układają się w czułą opowieść o potrzebie kontaktu: między krewnymi, między partnerami, między przechodniem a filmowcem. Z tłumu postaci wyróżniają się z czasem pojedyncze osoby, raz za razem wracając pod balkon i rozwijając fascynujące relacje z Łozińskim. Brzmi jak cud: autor nie ruszył się na krok z balkonu, a nakręcił superambitny i superprzystępny film, który zarazem wciąga i zastanawia, śmieszy i wzrusza.

Aż trudno nie zrobić się podejrzliwym, nie zacząć szukać dziury w całym. Czy to rzeczywistość tak zgrabnie prezentuje się do kamery, czy to autor zakrzywia ją na stole montażowym? Łoziński pięknie wszystko syntetyzuje czy pięknie kłamie? Przecież – jestem pewien – z tego samego materiału dałoby się zmontować anty-Film balkonowy: pesymistyczną opowieść o braku komunikacji i o niechęci do dialogu. Jasne, reżyser niby przekonuje, że „każdy może być bohaterem dokumentu”, ale nie wiem, co na to zastęp osób, które wypadły w montażu. Jasne, łatwo mu rozmawiać, bo zawsze może wyłączyć kamerę i zakończyć rozmowę na własnych warunkach. Nam zaś łatwo zachwycać się filmem, bo łatwo mówić, że warto rozmawiać, tylko, kurczę, jakoś trudniej rozmawiać.

Kiedy już ruszy taka machina wątpliwości, niełatwo ją zatrzymać. Sam tuż przed napisaniem tekstu zacząłem dyskutować ze sobą i kombinować. Zacząłem wymyślać kolejne interpretacyjne fortele: krytyczne, cyniczne, przekorne. Przyszło mi do głowy (chyba czyjeś) porównanie, że w Miejscu urodzenia Grynberg z czaszką ojca w ręku przypomina Hamleta z czaszką Yoricka. Zaraz więc uznałem, że Film balkonowy to w takim razie – analogicznie – odpowiednik Romea i Julii. Oto Łoziński, niczym Kapuleti, stoi na balkonie i dialoguje/romansuje z kolejnymi przechodniami – Montekimi. Bardzo sprytnie z mojej strony, tyle że nic z tego nie wynika. Zróbmy jednak przykład z Szekspira, skoro już się pojawił.

Jak pisał Harold Bloom, największe Szekspirowskie postacie wyróżniała umiejętność „podsłuchiwania siebie samego”. Jego bohaterowie, choć „tylko” literaccy, byli (po ludzku) autorefleksyjni i samoświadomi. Ale sztuki Szekspira kipiały też nieustannym dramatem (międzyludzkich) nieporozumień i przesłyszeń, nieustannym przekomarzaniem się Hamleta z Poloniuszem o jakieś „słowa, słowa, słowa”. Z grubsza: monolog uwznioślał, rozmowa wpędzała w tarapaty.

Sęk w tym, że naszych prywatnych solilokwiów nie pisze Szekspir. Dyskutując samemu ze sobą, w głowach (czy recenzjach filmowych), zazwyczaj zapędzamy się w ślepe zaułki przypisów, uników i samousprawiedliwień. Trajkocze nasze ego, a rozum i serce pozostają głuche. Może właśnie dlatego dobrze czasem dać się komuś POSŁUCHAĆ. Łatwiej przecież POD-słuchać siebie, gdy rozmawiamy z drugą osobą.

Choćby pod balkonem.

kadr z „Filmu balkonowego”, mat. prasowe

Kadr z „Filmu balkonowego”, mat. prasowe


Film balkonowy zdobył wyróżnienia w Konkursie Głównym oraz Konkursie Polskim, a także dwie Nagrody Publiczności (w Warszawie i Katowicach) podczas 18. Millennium Docs Against Gravity.

Czytaj również:

Chcesz wejść – zapukaj Chcesz wejść – zapukaj
i
ilustracja: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Chcesz wejść – zapukaj

Czuła rozmowa z Natalią de Barbaro
Monika Kucia

Dwie kobiety towarzyszą sobie w przemianie. Mówią o sile wrażliwości, o empatii oraz szukaniu własnego pokoju – przestrzeni, w której mogą wreszcie wsłuchać się w siebie. 

Monika Kucia: Mamy za sobą długą wspólną drogę. Gdybym miała podsumować jeden z jej ważnych aspektów, to wymieniłabym towarzyszenie w odchodzeniu od samej siebie i w powracaniu do siebie. Jak piszesz w książce Czuła przewodniczka. Kobieca droga do siebie, droga ta „prowadzi przez wertepy, wyboje, manowce”. Prowadziłaś mnie, choć przecież nie jesteś mną. Czasem trudno mi uwierzyć, że mogłam być tak sobie daleka. Uczę się teraz zbytnio nie oddalać, chociaż nigdy nie robi się tego raz na zawsze. Jak Ty to widzisz?

Czytaj dalej