Idziesz sobie Saską Kępą, a tu z balkonu facet woła, że kręci dokument, że szuka bohatera i żeby mu powiedzieć, jaki jest sens życia. Gwarantuję: zdarzyło się naprawdę, jest dowód w postaci filmu, poza tym na Saskiej dzieją się dziwniejsze rzeczy, np. biega gość ubrany jak wojownik ninja. Znam zresztą osobiście takich, co przystanęli, by o tym sensie życia pogadać, choć sam pewnie bym nie przystanął. Kiedy wyobrażam sobie pod balkonem siebie, to raczej zostaję bohaterem sceny o niechętnym rozmówcy albo (co bardziej prawdopodobne) wypadam w montażu. Po obejrzeniu Filmu balkonowego Pawła Łozińskiego myślę jednak, że to szkoda. Że gdybym trafił pod ów balkon, może warto byłoby się zatrzymać. I lepszej recenzji nie mam.
Pomysł na film jest zarazem absurdalny i banalny: oto Paweł Łoziński siedzi sobie z kamerą i zaczepia ludzi, zadając im pytania, tyleż najprostsze, co najważniejsze. Łatwo pomyśleć: żartuje albo sfiksował. Prowokuje albo stracił wenę. Nawet córka reżysera narzeka, że „tata spędza cały dzień na balkonie i nie ma z nim żadnego kontaktu”. Łoziński tymczasem grzecznie informuje kolejnych przechodniów: „Kręcę taki film, balkonowy”. Jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
Czy to z nim jest coś nie tak, że chce rozmawiać? Czy z nami, że nas to dziwi?
1)
Zaryzykujmy tezę: sztuka dokumentu – a przynajmniej takiego, jaki uprawia Łoziński –