Ksiądz na wiarę Ksiądz na wiarę
Przemyślenia

Ksiądz na wiarę

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Ten scenariusz napisało życie, więc kino bardzo łatwo mogło go zepsuć. Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia chłopaka, który podszywa się pod małomiasteczkowego księdza, aż buzuje anegdotycznym potencjałem. Sęk w tym, że taki potencjał często prowadzi w wątpliwe artystycznie strony, gdzieś na manowce tabloidu. Ewentualnie w przeciwnym kierunku. Łatwo bowiem gębę „filmu chrześcijańskiego” rozbroić jakąś grubą, ironiczną krechą, przerysować i przesadzić. Tymczasem Jan Komasa w Bożym Ciele bierze wiarę na poważnie. Co więcej, unika przy tym mielizny dewocjonaliów i nie pada bezmyślnie na klęczki.

Sytuacja jest klasyczna: mamy małą wspólnotę, mamy wiszącą w powietrzu potrzebę, mamy przybysza z zewnątrz, który odpowiada na zew. Mniej klasyczny jest bohater. 20-letni Daniel (Bartosz Bielenia) wyszedł właśnie z poprawczaka i próbuje odnaleźć się w życiu. Chłopak odczuwa silne powołanie, ale świat odpowiada mu mocnym „nie wolno”: niestety, kryminalna przeszłość skutecznie uniemożliwia mu wstęp do seminarium. Z pomocą przychodzi jednak zbieg okoliczności (a może palec boży?). Daniel wykorzystuje okazję i przejmuje pieczę nad parafią w małym, pogrążonym w żałobie miasteczku. Potem idzie już z górki: od komediowego qui pro quo do rasowego misterium.

Pasuje: Boże Ciało opowiada w końcu o teatrze religii. Ksiądz wstępuje przecież na kościelną scenę, społeczeństwo zaś rytualnie zajmuje miejsca na widowni, i obie strony grają tu jakieś role. To właśnie interesuje Komasę: performowanie, „stawanie się” wiary. Spełnieniu nieraz trzeba bowiem pomóc, zamarkować je. Fake it till you make it – mówią użytkownicy angielskiego, a reżyser pokazuje to, inscenizując wzajemne obwąchiwanie się Daniela i jego trzódki.

Przy ich pierwszym kontakcie sytuację trzyma w kupie jedynie siła konwencji, ceremoniału. Czuć tu ryzyko katastrofy, forma niebezpiecznie trzeszczy w szwach. Wszyscy muszą trochę poudawać w nadziei, że zadziała. I coś się faktycznie wydarza: z czasem bohaterowie zaczynają dorastać do swoich ról. Do chłopaka szybko dociera, że nie wystarczy mu byle koloratka, że rola kapłana niesie ze sobą ciężar odpowiedzialności. Wierni odkrywają zaś, że „obcy”, „młody”, „nieortodoksyjny” czy „słuchający techno” to cechy, które niekoniecznie dyskwalifikują potencjalnego księdza.

Można lamentować, że to profanacja. Że wiary nie należy rozmieniać na drobne, relatywizować. Ale można też zauważyć, że w optyce Komasy jest – paradoksalnie – coś głęboko chrześcijańskiego. Przecież Boże Ciało to kino, które absolutnie szanuje bliźniego swego. Bałem się, że twórca Miasta 44 spojrzy na prowincję z wielkomiejskiej perspektywy, trochę à la Szumowska w Twarzy. Że protekcjonalnie pochyli się nad zabobonami ciemnoty, piętnując jej podatność na szarlatanerię. Komasa zrobił jednak film, który rozbraja uprzedzenia i uczy nie oceniać po okładce.

Zaczyna się już od Bieleni, który przerzuca pomost pomiędzy przeciwieństwami nawet na poziomie swojej fizjonomii: tyleż cherubinowej, co demonicznej. Jego Daniel to żaden demagog czy święty, tylko zwykły chłopak z niezwykłym talentem. Ot, typek z uliczną nawijką i empatyczną, wrażliwą naturą. Taki, co najpierw znokautuje ciosem z główki, a potem wejrzy głęboko w duszę.

Reszta obsady – podobnie. Aleksandrze Koniecznej wystarczą grymasy – albo ich brak – by powiedzieć wszystko o bólu tłamszonym przez jej bohaterkę. Aktorka gra zasklepioną w żałobie kościelną, kobietę, która zdaje się żyć już tylko czystą siłą przyzwyczajenia. Cierpienie bohaterki nie jest jednak piękne, skrywa mroczną podszewkę. Jej córka (Eliza Rycembel) ma z kolei dość lokalnej hipokryzji. Złość dziewczyny to niby zwykły nastoletni zryw idealizmu – ale nie do końca. W tej pasji jest coś z przedwczesnej dojrzałości, zaklętej w niskim głosie i smutnych oczach aktorki.

Rzadkość w kinie polskim, zbyt chętnie układającym się wzdłuż linii światopoglądowych podziałów: nie ma tu czarno-białych opozycji, myślowych klisz, postaci-stereotypów. Są za to ludzcy ludzie. Nawet Zdzisław Wardejn jako stary ksiądz, który wydaje się odbębniać kościelną rutynę; nawet Leszek Lichota jako lokalny patriarcha na straży status quo – nikt nie jest taki, jaki wydaje się na pierwszy rzut oka.

Podobno wielka sztuka nie znosi kompromisów, ale jeśli kino ma być miejscem spotkania, fundamentem wspólnoty, to być może jakichś tam kompromisów wymaga. Komasa zdaje się to rozumieć, proponuje więc opowieść właśnie o owych kompromisów poszukiwaniu. Oraz o wybaczeniu. A najlepszy film o wybaczaniu to chyba taki, któremu nic nie trzeba wybaczać – bo jest dobry. To właśnie ten.

 

Czytaj również:

Oddawać miłość – rozmowa z Bartoszem Bielenią Oddawać miłość – rozmowa z Bartoszem Bielenią
i
Bartosz Bielenia, fotos z filmu "Boże ciało"
Opowieści

Oddawać miłość – rozmowa z Bartoszem Bielenią

Jan Pelczar

„W cierpieniu bywa nam bardzo dobrze, to bardzo wygodny stan. Pogrążenie w bólu, w ciągłej żałobie oraz w wiecznej tragedii może dawać dużo przyjemności. Daniel próbuje ludzi z tego stanu wytrącić. Mówi: „Zrozum i odpuść”. To znaczy: przetraw, wybacz i pozwól temu odejść. Ma do tego narzędzia” – mówi Bartosz Bielenia o swojej roli w „Bożym ciele” Janka Komasy, polskim kandydacie do Oscara. Rozmawia Jan Pelczar

Jan Pelczar: Daniel, którego grasz w Bożym ciele, oszukuje, bo udaje duchownego, ale ma w sobie otwartość, dzięki której może czynić wokół dużo dobrego. Widzowie powtarzają: chcielibyśmy takiego księdza.

Czytaj dalej