Jazztopad angażuje swoją publiczność w stopniu wyjątkowym. Od pięciu lat część organizowanych podczas tego festiwalu koncertów odbywa się w prywatnych mieszkaniach. Wystarczy zgłosić swoją gotowość i mieć trochę szczęścia, bo chętnych na przyjęcie zespołu nie brakuje. W ubiegłym roku organizatorzy wybierali z osiemnastu lokali, w tym – z niemal czterdziestu. Dlatego w 2018 roku koncertów w mieszkaniach będzie więcej. Tym bardziej, że taka formuła odpowiada mieszkańcom, ale także muzykom i samym pomysłodawcom festiwalu. – Te koncerty mają bardzo luźną formułę, tu nie ma scenariusza – tłumaczy dyrektor Jazztopadu, Piotr Turkiewicz. – Bywa i tak, że do samego końca nie wiadomo, kto z kim zagra. Liczy się moment. Wszystko toczy się swoim tempem. Bardzo to lubię.
Od strony organizacyjnej koncerty w mieszkaniach nie wymagają wiele. Dwa, trzy miesiące przed festiwalem zbierane są zgłoszenia. Organizatorzy chcieliby dać szansę każdemu właścicielowi domu czy mieszkania, ale mają też ulubione miejsca, do których chętnie wracają. Choć Turkiewicz twierdzi, że na tym poziomie nie istnieją żadne formalne ograniczenia, wiadomym jest, że kwintet z perkusją i pianinem nie wystąpi w kawalerce. Tym bardziej, że na każdy z występów przychodzi publiczność. W tym roku organizatorzy rozdali trzydzieści darmowych biletów na każdy z koncertów. Rozeszły się w dwadzieścia minut. Kiedy do grona szczęśliwców dodamy muzyków, obsługę i grupę znajomych gospodarzy, okaże się, że lokum musi pomieścić sześćdziesiąt-siedemdziesiąt osób. W tym roku należało do nich doliczyć dziennikarza „Przekroju”.
Gospodarzami mieszkań i domów, które odwiedził w tym roku Jazztopad byli często melomani związani zawodowo z różnymi dziedzinami sztuki. Turkiewicz twierdzi jednak, że to nie jest regułą. – Już na samym początku okazało się, że wśród osób, które nas zapraszają są i takie, które nigdy nie były na festiwalu. Dla mnie to był sygnał, że ludzie potrzebują bliskości z muzyką, ale niekoniecznie w oficjalnej scenerii. Inna sprawa, że po tym, co zobaczyli w swoim mieszkaniu, część z nich zaczęła przychodzić na festiwal. Te koncerty pomagają więc w naturalnym budowaniu zaufania u naszej wrocławskiej publiczności.
Oczywiście koncerty nie są organizowane wyłącznie z myślą o gospodarzach, którzy mają możliwość poznać artystów od (własnej) kuchni. Współorganizowane z mieszkańcami Wrocławia wydarzenia mogą być również jedyną szansą na kontakt z muzyką improwizowaną dla tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na zakup biletu. Są też niezłą gratką dla przyjezdnych, bo zmuszają ich do wycieczki na willowe Krzyki czy w okolicę przedwojennego miasta-ogrodu wchodzącego w skład Sępolna. Cała ta bieganina ma więc wymiar krajoznawczy, choć oczywiście najważniejsze jest to, co rozgrywa się w czterech ścianach.
Karłowice: Mental, nie metraż
Zaczęło się na Karłowicach. Nie było jeszcze dwunastej, więc po niektórych gościach widać było trudy nocnego festiwalowego życia. Kiedy w salonie rozstawiali się muzycy, gospodarze stawiali wszystkich na nogi. Podział był przy tym tradycyjny: pani domu oferowała kawę, pan domu – szeroki asortyment nalewek. Po reakcjach przybyłych wnioskowałem, że karłowicka cytrynówka miała siłę najbardziej radykalnych nagrań Petera Brötzmanna. – W pewnych kwestiach chętnie sięgam do korzeni – mówi Remek, nasz pierwszy gospodarz. – Uważam, że najważniejsze, aby nasi goście czuli się dobrze. Dlatego piekę pasztety, robię nalewki, dzielę się tym, co mam. Kiedy widzę, że ludzie są zadowoleni, sam odczuwam przyjemność.
Remek grał kiedyś na wiolonczeli i gitarze basowej, ale swoją przyszłość związał z psychologią. Obecnie pracuje w biznesie. Tak jak jego żona, która znalazła zatrudnienie w branży spożywczej. Oboje mają sporo obowiązków zawodowych, a do tego trójkę dzieci. Najmłodsze spędzają czas na piętrze, bo – ożywione nietypowym najściem – mogłyby utrudnić odbiór siedemdziesięciu gościom okupującym parter. Przestronny salon świetnie sprawdza się w roli klubu. Remek podkreśla jednak, że w rozmowach z organizatorami kluczowy był nie metraż, a mental. – Żeby przyjąć do domu grupę nieznajomych, trzeba być otwartym. Zwłaszcza, kiedy są małe dzieci. Zakładamy jednak, że nie jesteśmy sobie tacy całkiem obcy – przecież łączy nas jazz.
Na parterze karłowickiego domu bratają się nie tylko wrocławscy melomani, ale także zaproszeni muzycy. Chicagowski kontrabasista Jason Roebke w przerwie pomiędzy setami rozmawia z australijskim trębaczem Peterem Knightem. Pierwszy występował kilka dni wcześniej w kwartecie z wiolonczelistką Tomeką Reid (również tu obecną), drugi przyleciał specjalnie, by wziąć udział w domowych koncertach. Dla Roebkego taka formuła nie jest nowością, ponieważ na scenie folkowej, z którą jest związany, zdarzają się występy w tak kameralnej scenerii. Niemniej koncerty improwizowane rządzą się własnymi prawami: gdy pytam go, z kim zagra w kolejnych mieszkaniach, tylko rozkłada ręce. Po prostu pakuje kontrabas i jedzie dalej. Tym samym musi zostawić gościnną rodzinę z Karłowic oraz jej przyjaciół, którzy rozpoczęli festiwalową celebrę przed południem i teraz muszą sobie z tym jakoś poradzić.
Sępolno: Bez pośpiechu
Być może to kwestia przestrzeni, ale odbywające się w domach i mieszkaniach koncerty są równie kameralne. Perkusista Samuel Hall czy wspomniany Knight chętnie sięgają po preparacje i rozszerzone techniki wykonawcze. Podczas południowego koncertu Roebke podniósł nagle instrument i wyszedł z nim na taras. Przez kilka kolejnych minut przytłumione dźwięki kontrabasu dobiegały naszych uszu przez wąską szczelinę w niedosuniętych drzwiach. Podczas koncertu na Sępolnie do dźwiękowych eksperymentów zachęcała zwisająca z sufitu lampa. Ku uciesze publiczności australijski trębacz chętnie wykorzystywał jej klosz w roli tłumika.
W mieszkaniu, w którym odbywał się popołudniowy koncert daleko było to ścisku. Sam salon mógł konkurować z kilkoma znanymi mi klubami jazzowymi, licząc ponad 50 metrów kwadratowych. Bez problemu rozstawił się w nim improwizujący sekstet. Gdyby jego muzycy mieli jakieś zastrzeżenia co do jakości dźwięku, mogli poprosić o wsparcie gospodarza – akustyka pracującego między innymi przy budowie sali koncertowej Narodowego Forum Muzyki. Pomysł, aby zaprosić muzyków wyszedł jednak od jego żony – Aleksandry, finansistki i matki trójki maluchów. – Podczas wycieczki z dziećmi do zoo, zauważyłam ulotkę Jazztopadu. Kiedy wybieraliśmy z mężem to mieszkanie, przyświecała nam myśl, że bardzo chcielibyśmy prowadzić dom otwarty. Dzielić się tą przestrzenią z innymi. Uznaliśmy, że taki koncert to fantastyczny pomysł.
Podczas dwóch półgodzinnych setów w mieszkaniu na Sępolnie wystąpili artyści ze świata oraz kilku reprezentantów lokalnej sceny. Publiczność była pod szczególnym wrażeniem ekspresyjnego klarnecisty Mateusza Rybickiego, który prowadził brawurowe dialogi z trąbką Knighta czy kavalem bułgarskiego wirtuoza Theodosiego Spassova. Ten ostatni jako jedyny amplifikował swój instrument. Sąsiedzi nie zgłaszali jednak pretensji, bo wszyscy
Po ostatnim secie jazzmani wreszcie nie musieli się spieszyć. Z lampką wina kręcili się po kuchni, rozmawiali z gospodarzami i wymieniali się uwagami. Knight rozmawiał o ustnikach z młodym wrocławskim trębaczem Kubą Kurkiem. Instrumentalista związany z głośnym zespołem EABS stara się co roku towarzyszyć festiwalowym artystom podczas sesji w mieszkaniach prywatnych. Z jego perspektywy są one niezobowiązującą platformą wymiany doświadczeń oraz nawiązywania znajomości, które mogą zaprocentować w przyszłości.
Krzyki: Mąka tortowa i gry wideo
„Prawdziwe dziecko – szczęśliwe, bo brudne” słyszę, wchodząc do kuchni. Wygląda na to, że jazzowe koncerty we Wrocławiu nie mogą się odbyć bez obecności paru kilkulatków. Jeden z bliźniaków Moniki – gospodyni pierwszego z niedzielnych koncertów – wysmarował się czekoladą tak dokładnie jakby zaraz miał brać udział w dziewiętnastowiecznym minstrel show. W kuchni trwała krzątanina. Powoli schodzili się pierwsi goście. Jeden z nich, choć nie wiadomo który, w eleganckiej torbie przyniósł butelkę wina i kilogram mąki tortowej. Gość w dom, Bóg w dom.
Jako jeden z pierwszych muzyków pojawił się francuski pianista Benoît Delbecq, który przed koncertem chciał przetestować instrument. Na razie jednak rozpytywał o duży kubek mocnej kawy. Niedzielny poranek nie był dla niego najłaskawszy. Choć, jak dodał z uśmiechem, i tak obszedł się z nim lepiej niż ten sobotni. Kiedy jednak organizatorzy zrywają się, by zaparzyć mu kawę, powstrzymuje ich gestem: „Spokojnie, spokojnie, sam ją sobie przygotuję – pamiętajcie, nie jesteśmy diwami”.
Delbecq zamierza pojawić się na wszystkich niedzielnych koncertach niezależnie od dostępności pianina. Skumplował się z ekipą, a z poza tym nie ma nic lepszego do roboty. Atmosfera jest rzeczywiście przyjazna. Szczególnie, że organizatorzy dobrze znają gospodynię – Monika jest mykologiem i od lat publikuje na łamach „Jazz Forum”. – Kiedy kupiliśmy dom, było to dla nas oczywiste, że zaprosimy festiwal do siebie. Rok temu było jeszcze za dużo problemów z dziećmi, w tym nie mieliśmy już wątpliwości.
Jej mąż również zajmuje się dźwiękiem, choć z trochę innej perspektywy. Jest dźwiękowcem i specjalizuje się w efektach specjalnych do gier komputerowych. W piwnicy znajduje się nawet małe studio z odpowiednią adaptacją akustyczną. Na parterze przeważają za to pastelowe książeczki dla dzieci, oprawione czarno-białe zdjęcia jazzmanów i płyty z muzyką improwizowaną. – Dobrze wiedziałam, czego się spodziewać, ale i tak nie uniknęłam tej paniki. Wyobraź sobie, że zostaje kilka godzin do koncertu, a ty masz do ujarzmienia dzieci, klocki do posprzątania i tak dalej. W takich chwilach byle co może doprowadzić cię do rozpaczy. Dlatego dobrze, że ekipa przyjechała godzinę wcześniej. Pomogli też przyjaciele, mama, bratanek. Dzięki temu udało nam się przygotować wypieki, bo zależało nam, żeby na stole pojawiło się coś domowego. – Zanim rozpocznie się koncert Turkiewicz przedstawia muzyków i zaprasza Monikę na środek. Ma ona zamiar ośmielić zebranych, by nie krępowali się i sięgali po domowe wypieki. Wtedy zdaje sobie sprawę, że na wielkiej tacy zostało już tylko kilka ciastek. Jest naprawdę swobodnie.
Nadodrze: Hostel, sztuka, muzyka
Znów omijam drugi koncert i jadę prosto na Nadodrze. Kiedyś biedne, brudne i zaniedbane od kilku lat przeżywa renesans. Oczywiście renowacji towarzyszy gentryfikacja, ale to temat na inną okazję. Tym bardziej, że kamienica przy ulicy Bolesława Chrobrego zachowała swój surowy, przedwojenny sznyt. W podłużnym salonie znajduje się fortepian, wokół którego uwija się jeszcze obsługa techniczna. Na ścianach wiszą obrazy. Iza, właścicielka mieszkania, przez lata organizowała tu bezpłatne koncerty i wystawy. – Jednym z najciekawszych artystów, jakich tu gościłam, był francuski twórca wizualny Fabien Lede. To była pierwsza wystawa, jaką zorganizował po przyjeździe do Polski. A teraz Fabien robi karierę w całej Europie. Nie chcę powiedzieć, że jestem matką tego sukcesu, ale może mam w nim swój mały udział?
Iza jest absolwentką akademii muzycznej. Latami produkowała koncerty, a po godzinach organizowała wystawy w swoim mieszkaniu. Ostatecznie zarzuciła tę ostatnią działalność. – Każdy wernisaż wiązał się ze zmianą wystroju mieszkania i regularnym malowaniem ścian. I tak co kilka miesięcy. W pewnym momencie mnie to przerosło. Obecnie wrocławianka prowadzi małą galerię w budynku, w którym znajduje się również prowadzony przez nią hostel. Jak na razie taki finansowo-artystyczny układ sprawdza się bez zarzutu.
W mieszkaniu, które gości Jazztopad już od pięciu lat pojawiło się pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Na kanapie rozsiedli się muzycy, którym tym razem przypadła rola słuchaczy. Parę osób już rozpoznaję, inni to sąsiedzi z Nadodrza. Nie wszyscy zdecydowali się jednak przyjść. – Sąsiadka zza ściany powiedziała, że nie będzie się do nas fatygować, bo i tak wszystko słyszy. W wielkim salonie dostrzegłem też kilku dziennikarzy. Najpewniej przyjechali do Wrocławia ze względu na wieczorny koncert Herbiego Hancocka. Korci mnie, żeby poinformować ich, że przyjechali o półtora doby za późno, ale w tym monecie rozbrzmiewają delikatne dźwięki fortepianu, do których po chwili dołącza sekcja.
Co dalej?
Pomysł organizacji improwizowanych koncertów w prywatnych mieszkaniach okazał się świetny nie tylko na papierze. Nie są to snobistyczne wieczorki przy fortepianie, a zaangażowanie gospodarzy sprawia, że każde ze spotkań ma unikatowy charakter, który znajduje odbicie w prezentowanej muzyce. Wyobrażam sobie jednak, że pomimo tegorocznego sukcesu przed organizatorami stoją pewne wyzwania. Przede wszystkim muszą się oprzeć pokusie, jaką rodzi lista sprawdzonych adresów. W dłuższej perspektywie wpłynęłoby to negatywnie na spontaniczność i nieobliczalność tego projektu. Opowiedzenie się po stronie organizacyjnego komfortu stałoby również w sprzeczności z deklaracjami dotyczącymi penetrowania tkanki miejskiej i budowania wizerunku imprezy bliskiej publiczności.
Warto byłoby również dać wrocławianom możliwość zaproszenia mniejszych składów. Takiego, który z powodzeniem mógłby wystąpić w niedużym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty. Oczywiście, w takim wypadku nie udałoby się rozdać tak wielu wejściówek, ale w obliczu rosnącej liczby koncertów być może nie byłby to wielki problem. Wówczas Jazztopad mógłby włączyć do współorganizacji także mniej zamożnych mieszkańców miasta. Muzyki wystarczy dla każdego.
Z drugiej strony pomysłodawcy tego obywatelskiego cyklu mają pełne prawo, by osiąść na laurach. Zarówno gospodarze, goście, jak i muzycy wydawali się zachwyceni tymi dwoma intensywnymi dniami. Tym bardziej, że pod niecodzienną formułą kryły się inspirujące, niestroniące zarówno od eksperymentów, ale i tradycyjnie budowanej dramaturgii koncerty. Prawdę mówiąc, spodziewałem się sympatycznej ciekawostki, dostałem autentyczne muzyczne wydarzenie.