W niemal każdej wsi wiedza dotycząca pierwszych i ostatnich chwil życia należała do kobiet. Częścią tradycji związanej z pochówkiem był lament. Płaczki – nie tylko w Polsce – żałowały zmarłego, pomagając innym lub samym sobie uzewnętrznić ból, wylać wzbierającą rozpacz.
Jest zima, zmierzcha, siedzimy w ciepłej izbie i rozmawiamy o śmierci. Leokadia, Albina i trzecia, której imienia nie pamiętam. Zamiast: „odejść”, „osoba zmarła”, „ostatnie pożegnanie”, „wzruszenie” mówimy: „umarł”, „trup” lub bardziej miękko: „nieboszczka”, „pogrzebać”, „iść do ziemi”, „zawodzić”.
„A za waszej młodości były jeszcze płacze na cmentarzu?” – pytam. Wiedzą, że nie mam na myśli zwykłego płaczu rodziny i bliskich, tylko ten, który był częścią pogrzebowego rytuału. Dobrze nam się rozmawia, serdecznie, chciałabym spotykać się z nimi codziennie i popijając herbatę, przy ciemniejącym niebie za oknem, rozważać sprawy tego i tamtego świata. „Jak to robiłyście?” – pytam znowu, niepewnie. Boję się wejść na teren, o którym za bardzo się nie opowiada. Leokadia jest zmieszana, onieśmielona, w końcu zaczyna się śmiać. „Coś mi się przypomniało, dlatego mi tak wesoło, zaraz opowiem” – mówi. Poważnieje i za chwilę, z początku trochę nieśmiało, zaczyna lament.
Historia, z której śmiała się Leokadia, zdarzyła się, gdy była małą dziewczynką. Matka nie miała jej z kim zostawić w domu, więc zabrała ją na czuwanie przy zmarłym. Lato, duszno, okna i drzwi pootwierane. Chowało się zmarłego najpóźniej na trzeci dzień po śmierci. Ale co robić, kiedy jest gorąco i ciało puchnie? Ludzie mieli różne sposoby. Brano drut miedziany, owijano nim lewy nadgarstek nieboszczyka, bo bliżej serca, przewlekano przez rękaw, żeby nie było widać, a pod trumną stała na podłodze donica wypełniona ziemią. Tam wkładano drugi koniec tego drutu, to odciągało opuchliznę, ciało się tak szybko nie psuło.
„No i – ciągnie dalej Leokadia – musiałam jakoś niechcący zahaczyć o ten drut, co spowodowało, że zmarły poruszył ręką. Rozległ