
Nagrodzony w Cannes reżyser mówi Agacie Trzebuchowskiej, Idzie z jego oscarowego filmu, dlaczego woli opowiadać o czasach PRL niż o współczesności, jak działa na niego muzyka ludowa i co go kręci wizualnie.
Agata Trzebuchowska: Złamana stopa to tak na szczęście?
Paweł Pawlikowski: Kazali mi.
Nie pierwszy raz.
No tak. Pamiętam, jak byliśmy na festiwalu w Marrakeszu. Wzdłuż czerwonego dywanu ustawił się podniecony tłum gapiów czekających na gwiazdy. Kiedy wyszliśmy z samochodu, zapadła grobowa cisza. Co to za jedni?! Koleś o kulach…
…i dziewczynka w srebrnych rajstopach. W tej martwej ciszy i atmosferze ogólnego rozczarowania człapaliśmy w stronę pałacu, w którym pokazywano film. W Cannes przywitały Cię gorące owacje, a pożegnała nagroda za najlepszą reżyserię.
Dopiero teraz tak naprawdę się cieszę. Musiałem ochłonąć, wyspać się. Wcześniej moje emocje zmieniały się jak w kalejdoskopie. Byłem jednocześnie przejęty, dumny i zmęczony. No i ta nieszczęsna stopa… Taki festiwal potrafi dać w kość. W tym roku konkurs był niefortunnie dobry, a walka wyrównana. Nuri Ceylan, Alice Rohrwacher, Siergiej Dworcewoj – to wspaniali i wyraziści twórcy, moi przyjaciele, których filmy zawsze mnie poruszają. Kiedy zobaczyłem program konkursowy, ucieszyłem się, że jestem w tak doborowym towarzystwie. Dopiero potem pomyślałem: kurczę, to oznacza, że pewnie nic nie wygramy. Tym bardziej jest mi miło, że tak dobrze się spisaliśmy.
Film został świetnie przyjęty przez publiczność. A Tobie jak się go oglądało?
Prawdę mówiąc, kiepsko. Pałac w Cannes jest gigantyczny, sala kinowa na tysiące osób, a nasz film taki cichy i kruchy. Rozpraszały mnie dźwięki kroków, otwieranych drzwi, SMS-ów, więc de facto nic nie poczułem. Ale też nie o mnie chodziło. To jest ten moment, kiedy