Łódź przeżyła tuning
Przemyślenia

Łódź przeżyła tuning

Łukasz Kaczyński
Czyta się 7 minut

Dwie książki, dzięki którym można zrozumieć Łódź. Receptę na miliony Bolesława Lesmana kilka lat temu wznowiono (Wydawnictwo Kusiński) uzupełnioną o opis tragicznej biografii autora i sądowych losów książki. Drugą przypomniało właśnie wydawnictwo Czarne. Łódź przeżyła katharsis Wojciecha Góreckiego po 30 latach przeszła tuning, tak jak Łódź przechodzi rewitalizację. Jednak książka i miasto nie w pełni się tu spotykają.

Lesman poświęcił lata na tropienie śladów po życiu i sprawach Oskara (Oszera) Kona, człowieka, którego „model biznesowy” odpowiada za czarną legendę łódzkich przemysłowców i który za uciułaną fortunę wykupił się nazistom i zniknął w Ameryce Łacińskiej. Mimowolnie na szerokim tle opisał przejście części polskiego żydostwa od wiedzy metafizycznej do metafizyki pieniądza. Sam należał do (kolejnego już) zlaicyzowanego pokolenia ludu Księgi. Doświadczył obozów, a po wojnie szczególnego fatum – jego Receptę na miliony splagiatowano i wydano broszurowo. Książka była przedmiotem kuriozalnej rozprawy sądowej (z udziałem m.in. literaturoznawczyni Stefanii Skwarczyńskiej), a w tle przewijała się osoba młodego dziennikarza Jerzego Urbana. Po Marcu ’68 Lesman stracił pracę w łódzkiej gazecie, wyjechał do Niemiec i podupadł na zdrowiu.

Z kolei Wojciech Górecki, ceniony analityk Ośrodka Studiów Wschodnich, autor serii książek o Kaukazie, jako młody reportażysta oglądał – na tle transformacji kraju – rozbicie monokulturowego przemysłu Łodzi, a więc momentu jego dziejowej katastrofy. Ów kataklizm powiązał z tym, iż miasto miało być „źle urodzone”. Powstało w tempie i sposobie w ówczesnej Europie nieoglądanym. Stało się tyglem kultur i nacji, mieszkających tu pokojowo, ale bez widoczniej kooperacji. Nie miało klasycznych elit, poza finansowymi, które – jak Oszera Kona – wymiotła wojna. Górecki, zainteresowany kulturą najmniej zasłużoną dla miasta, czyli rosyjską (tworzyli ją delegowani carscy urzędnicy), w ogólnopolskich gazetach i pismach opisywał przez kilka lat entropię i atrofię Łodzi. Teksty w kompilacji odmalowywały szeroką panoramę czasu przełomu: społeczną, polityczną, kulturalną. Książkę Łódź przeżyła katharsis (pierwsze wydanie: 1998) reportażysta kończył, wieszcząc nowe otwarcie.

Teraz Łódź… pręży się na półkach, wyposażona w jaskrawą okładkę i efektowne, choć typowe, zdjęcie bałuckiej kamienicy i podwórka. Ma zmieniony tytuł (Łódź. Miasto po przejściach) i drugie nazwisko na okładce: Bartosza Józefiaka. Na jego reportaże – m.in. w „Tygodniku Powszechnym” – natknął się Górecki. To spotkanie pomogło zrealizować plan powrotu do Łodzi i do… katharsis. Bo dla Góreckiego wznowienie to było jednak za mało – nie chciał rezygnować z opisu współczesnej Łodzi. Zaczął więc rodzaj szkicu, kręgosłupa, na którym miały trzymać się dawne teksty, ale podczas researchu natrafiał tylko na głosy negatywne, rozczarowane. Uznał, że to jego błąd – zamknięcie w kręgu ludzi z własnego otoczenia – i że do obiektywnego opisu potrzebna jest inna perspektywa. Rzecz umożliwiła zaś Monika Sznajderman, szefowa Czarnego, która też chciała książkę przypomnieć.

Ktoś miał nosa. Łódź wciąż, a może dziś jeszcze bardziej, spragniona jest opowieści o sobie, chce siebie nazwać. Materiał na popularyzatorskie książki historyczne został już mocno wyeksploatowany, rodzi się potrzeba wnikliwszego poznania, które wykracza poza przywołanie faktów – potrzeba zrozumienia. Może to tłumaczy zainteresowanie książką (podobno pierwszy nakład sprzedał się szybko) i autorami: w Łodzi (tłumy na kolejnych spotkaniach) i w mediach. Jednych przyciąga marka Czarnego i jego serii reportażowej, innych (np. mnie) pamięć pierwodruku. Łódź przeżyła katharsis wyszła w serii Biblioteki „Tygla Kultury”, pisma społeczno-kulturalnego zrodzonego w jakoby nic niewnoszących do kultury miasta latach 90. Pismo grupowało twórców i intelektualistów, a jego seria wydawnicza miała ambicje więcej niż dokumentacyjne. Był to rodzaj namysłu nad miastem, czytanie go na nowo, przywracanie pamięci. A Wojciechowi Góreckiemu udało się dotknąć czegoś więcej niż etapu w historii, bo dotarł do swoistego genu Łodzi. Krążąc między lokalnymi politykami, dziwnymi biznesmenami, dyrektorami upadających fabryk, włókniarkami tracącymi pracę, nakreślił obraz miasta w stanie częściowej dezintegracji, miasta widma, w którym jakoby mało co się udaje i którego elity drenowane są przez Warszawę: na tyle bliską, że odpływ do niej co sensowniejszych ludzi jawi się wręcz jako „naturalny”, i na tyle odległą, że przez lata nie jest możliwe powołanie rządowego pełnomocnika do spraw restrukturyzacji miasta i regionu. A jednocześnie opisał miasto żywotne i atrakcyjne dla ludzi o pewnych predyspozycjach i uporze. Z Jaromirem Jedlińskim, dyrektorem Muzeum Sztuki, rozmawiał o uwarunkowaniach nowych inicjatyw – m.in. o potrzebie większej niż gdzieś indziej pracy, bo należy samemu wytworzyć aurę i kontekst ich odbioru. Z Anną Fornalczyk, byłą szefową centralnego Urzędu Antymonopolowego, która wróciła ze stolicy, by coś zrobić dla miasta – o rodzącej się tożsamości mieszkańców.

Czy Józefiak bierze ten „gen” pod lupę? Nie. On – niestety – pozostaje na niego doskonale głuchy. Potrafi napisać swoiste „kontynuacje” reportaży Góreckiego i są to jedne z ciekawszych tekstów w książce. Czasowe i stylistyczne hybrydy: portret łodzian z perspektywy ich aktywności związanych z ulicą Piotrkowską rysowany z perspektywy rykszarza; historia fikcyjnych osobowości tworzonych dla zarobku przez Michała Wiśniewskiego przed powstaniem Ich Troje; analiza na przestrzeni lat uwarunkowań, które nie pozwalają łódzkim zarobkom rosnąć. Powtarza w nich Józefiak metodę pisarską Góreckiego, pomysły, niekiedy nawet frazę. Ale nie perspektywę poznawczą. Tak jakby Górecki pisał o mieście, które zna, a Józefiak dopiero to miasto poznawał.

Łodzi. Mieście po przejściach nie ma zatem pełnej przystawalności tekstów z różnych czasów, paralelności. Bardziej niż kluczowe dla miasta decyzje władz czy punkty zwrotne ostatniego dziesięciolecia Józefiaka interesują kamienice, miejska tkanka, losy rewitalizacji i bohaterowie, jak z filmu Sąsiady Grzegorza Królikiewicza, zapomniani przez Boga, historię i lokalne władze. I ugruntowuje tym stereotyp Łodzi i jej kamienic – jej chluby i wielkiego problemu (Łódź jest największym kamienicznikiem spośród miast). Emblematyczne jest, że w reportażu Drugie życie fabryk Józefiak patrzy na zrewitalizowaną fabrykę i pisze „teatr”, nie precyzując, że to Teatr Chorea, założony m.in. przez wieloletnich członków Gardzienic. Wskazuje jako cenne fundacje, ale nie opowiada już, które konkretnie organizują dwa istotne łódzkie festiwale, poświęcone fotografii i designowi. W rezultacie, po tej lekturze można by pomyśleć, że kultura, życie twórcze i intelektualne w Łodzi opisywanej przez Józefiaka nie istnieją. Bo nie ma ich w całej książce. Od absolwenta tutejszego instytutu filozofii oczekiwałoby się jednak większego nimi zainteresowania i rozeznania.

Konikiem Józefiaka jest natomiast rewitalizacja, zwłaszcza w jej społecznym aspekcie. Można się spierać o to, czy temat ten pozwala powiedzieć o Łodzi coś nowego. Ja odczucia mam ambiwalentne. Doceniam, że Bartosz Józefiak określa wieloaspektowo społeczne, płacowe i demograficzne uwarunkowania Łodzi, a już najbardziej, że w relacji do kilku tekstów Góreckiego potrafi opowiadać – bez dosłowności i trywializowania – o dziedziczeniu biedy np. przez pokolenie córek i wnuczek niedawnych włókniarek. W kilku jego tekstach bohaterowie mają ukrytych za plecami rodziców, z których często przynajmniej jedno pracowało w przemyśle tekstylnym. Jakimś nienazwanym, ale odczuwanym bohaterem jego reportaży jest praca. Ludzkie dążenie do niej, do tego, by była godna i miała sens – i żeby w ogóle była. Żeby przyniosła jakieś wytchnienie, trochę stabilizacji, a nie konieczność dorabiania nocami jako ochroniarz w portierni rektoratu. I jeśli tak całościowo spojrzeć, czai się w tym niebezpieczeństwo opowiedzenia historii „trudnego miasta” i operowania wątkami, które są nośne i chwytliwe, ale są nośnikami stereotypów. Perełką w tym zestawie jest bazujący na aktach sądowych reportaż Likwidatorzy. Opowiada o dużej spółce, która kupuje kolejne działki i kamienice, a potem realizuje prowizoryczny program modernizacji omijający lub ignorujący wytyczne konserwatora zabytków. Efektem jest osuwanie się w pył kamienic, najczęściej zabytkowych lub podlegających nadzorowi konserwatorskiemu, i powstanie nowej działki na sprzedaż lub pod nową zabudowę. Józefiak opisuje głośny przypadek kamienicy w centrum miasta, rekonstruuje pracę ekipy budowlanej i sposoby, jakimi nagina się prawo. Nie ma odpowiedzialnych za katastrofę budowlaną i zagrożenie ludzkiego życia, a ewentualne kary są symboliczne.

Czego w tej publikacji zabrakło? Wieloletniej, międzynarodowej zadymy z udziałem Davida Lyncha i dyrektora festiwalu Camerimage Marka Żydowicza oraz odpowiedzi na pytanie: jakim kosztem udało się zachować integralność (przynajmniej własnościową) przedsięwzięcia, jakim jest kulturalny kompleks EC1? Albo próby bilansu strategii Łodzi jako centrum przemysłów kreatywnych – bo miłe wspominanie czasu w OFF Piotrkowska to za mało. Albo opowieści o tym, jak to się stało, że architekt tej miary co Daniel Libeskind miał wybudować już trzy obiekty w Łodzi, a o dwóch największych już wiadomo, że na pewno nie powstaną? A nieszczęsna estakada, czy raczej most, przedłużenie tunelu wykopanego dzięki unijnej dotacji, mająca wznieść się nad zabytkowym parkiem i przechodząca nad skrzyżowaniem, w którym lokalny biznes przewidział swoje ważne inwestycje…? Jak właściwie wygląda proces decyzyjny w mieście i z jakimi grupami wpływu trzeba ucierać zdanie? To prawdopodobnie wymagałoby więcej pracy.

I nawet z tekstami Góreckiego jest pewien problem. Widać po nich uważnego ucznia Hanny Krall i pracę nad językiem: przezroczystym, ukrywającym osobę autora, nieemocjonalnym. Tyle że kończące większość tych dobrych i nawet czysto historycznie ważnych tekstów post scripta dopowiadają dalsze losy bohaterów i miejsc, ale nie rysują kontekstu, nie wyjaśniają. Poza tym autorom umknęły ponad dwie dekady życia miasta, z racji konstrukcji książki nie ma jak wypełnić tej luki.

Zatem Łódź czeka jeszcze na kolejną książkę lub książki. Także tę o mieście wciąż nieodkrytym, nie do końca nazwanym. Może także o mieście, które tak bardzo chce o osobie dziś mówić, bo boi się prawdy o sobie, więc wciąż wytwarza iluzoryczne obrazy samego siebie.

 

Czytaj również:

„Na pewno byłem kimś, ale nie wiem kim” – Zygmunt Rytka
Doznania

„Na pewno byłem kimś, ale nie wiem kim” – Zygmunt Rytka

Joanna Kinowska

Właśnie wystartowało w formie internetowej „Archiwum twórczości Zygmunta Rytki” zygmuntrytka.pl. W pierwszym etapie prac mamy do czynienia z tysiącami zdigitalizowanych prac analogowych z lat 70., 80., 90. XX w. Karol Hordziej w specjalnie wydanym magazynie pisał: „Zygmunt Rytka jest twórcą, który łatwo mógłby w najbliższym czasie popaść w zapomnienie ze względu na swoją specyficzną pozycję w środowisku, kogoś z jednej strony dobrze znanego, z drugiej znanego przeważnie powierzchownie, kojarzonego przez większość jako autora »zdjęć z kamieniami«, etykietki związanej tylko z jednym jego dziełem i strategią twórczą”. Ciągłość nieskończoności (1982–1993) to faktycznie flagowy projekt Rytki, ten „z kamieniami”. Składa się na niego ponad 500 prac: zdjęć, serii, wideo, zapisów performance’ów, notatek. Dobrze oddaje charakter twórczości – jest wielowątkowy, różnorodny, wystający z każdej szuflady, w którą historyk sztuki chciałby go włożyć. W samym archiwum można się zgubić. Co prawda jest opracowane czytelnie, podzielone na cykle i działy. Zgubić się nawet należy. Właśnie przez tę różnorodność – w kierunkach twórczości, w odniesieniach, niuansach, wielowątkowości samych prac Rytki. Jak zatem czytać to archiwum? Jaka postać artysty się z niego wyłania? W oczekiwaniu na wielką monografię – czy w formie publikacji, czy wystawy – zaglądamy do archiwum i patrzymy na zdjęcia. Naszym przewodnikiem jest kurator archiwum Karol Hordziej.

Czytaj dalej