Pod koniec lata zaczęliśmy oglądać Naszą planetę Netfliksa. Mam swoje zastrzeżenia: denerwuje mnie snuta od pierwszych minut pierwszego odcinka narracja o „bajkowym raju”, który „czuwał nad naszą cywilizacją przez pokolenia”, bo to zwykły fałsz.
Więcej-niż-ludzka przyroda nie jest, nie była, nie będzie i wcale nie musi być rajem; co więcej, opowiadająca o utraconym raju judeochrześcijańska mitologia to element światopoglądu, który doprowadził do aktualnego kryzysu ekologicznego. Nikt też nad naszą cywilizacją nie „czuwał”, a już z pewnością nie Ziemia, której się przydarzyliśmy – my i wszystkie nasze „pokolenia”. Nie jesteśmy pępkiem wszechświata, czas to wreszcie zrozumieć – i dorosnąć.
Obrazy, którymi serial nas karmi, są tak piękne, że zapierają dech – a jednak właśnie dlatego wpisują się w kapitalistyczną poetykę spektaklu, opierającą się na założeniu, że warte zachowania jest to, co piękne i efektowne, ale już niekoniecznie to, co dla człowieka niewidoczne bądź człowiekowi niepotrzebne. Ta sama logika stoi za traktowaniem przyrody tak, jakby była ona towarem: dla przemysłu albo dla zmysłów (w świecie, w którym kapitalizm kontroluje emocje, nie ma już różnicy). Nie jest to moja wizja ekologii, ale nie chcę się czepiać, może do kogoś to akurat przemówi, zwłaszcza że Nasza planeta jednoznacznie i przystępnie pokazuje związki zachodzące pomiędzy rozmaitymi zjawiskami i procesami, co pomaga zdać sobie sprawę z realności kryzysu klimatycznego stanowiącego tak potężne wyzwanie dla naszej wyobraźni. Niezwykle wartościowa wydaje mi się jedna z wyjściowych konstatacji:
„Nigdy wcześniej zrozumienie, jak działa świat natury i jak możemy jej pomóc, nie było tak ważne.”
Pełna zgoda, Krystyno Czubówno.
Jest to też być może pierwszy film przyrodniczy tak dobitnie pokazujący wywołane przez naszą cywilizację cierpienie zwierząt – i właśnie o tym chcę dziś napisać, wychodząc od szczególnie drastycznej sceny pojawiającej się pod koniec drugiego odcinka. Znajdujemy się u północno-wschodnich wybrzeży Rosji, gdzie ponad 100 tys. morsów wypłynęło na jedną plażę – zrobiły to z desperacji, bo lód morski, będący ich naturalnym domem, przesunął się na północ i tylko tu, na tej plaży mogą odpocząć. Jest za mało miejsca: duże zwierzęta, na lądzie trochę niezgrabne, tłoczą się i tratują. Zupełnie jak wśród ludzi, tu i ówdzie wybucha panika, pojawia się wzajemna agresja. Trudno na to patrzeć. Myślę: „uchodźcy klimatyczni”, ale zaraz ganię się za to skojarzenie, bo to przecież antropomorfizm, a zwierzęta to nie ludzie, ludzie – nie zwierzęta.
Nad plażą, na której tłoczą się morsy, wznosi się stromy klif. Niektóre, zmęczone walką o skrawek miejsca, wspinają się na skały. Jest to potworny wysiłek dla ciał nieprzystosowanych do takiej wędrówki, więc męczą się i kaleczą. Znajdują wreszcie miejsce wypoczynku – ale prędzej czy później pojawia się głód. O ile wdrapanie się na klif było trudne, zejście dla większości okazuje się niemożliwe. Widzimy jak jeden po drugim zwierzęta tracą równowagę, spadają, obijają się o skały – i giną. Film pokazuje to bez znieczulenia: prawdziwą, niezagraną śmierć. Płaczemy. Nie tylko dlatego, że oglądanie tych scen strasznie boli – także dlatego, że pojawia się wątpliwość, czy powinniśmy je oglądać – i w jaki sposób? Filmowa narracja na przemian odwołuje się do antropomorfizmu (mówiąc o „utraconym domu”, „wybuchającej panice”) i unika skojarzenia z ludźmi, pilnie strzegąc granicy tam, gdzie jej przekroczenie naruszałoby tabu: a więc ginące na naszych oczach przerażone istoty to „osobniki”, nie osoby, a znalazły się na klifie, gdyż oddzieliły się od „masy” a nie, na przykład, od „tłumu”. Nie wiem, co jest słuszne: sama niejednokrotnie krytykowałam antropomorfizowanie przyrody, ale istnieje też drugie zjawisko, określane przez Fransa de Waala mianem „antropowyparcia” (anthropodenial) – czyli uporczywego zaprzeczania podobieństwom między ludźmi i zwierzętami w imię podtrzymania fikcji o ludzkiej wyjątkowości. Frans de Waal, autor znanych w Polsce książek (m.in. Bonobo i ateista. W poszukiwaniu humanizmu wśród naczelnych), zwraca uwagę, że zjawisko to jest szczególnie powszechne w nauce. W odniesieniu do niektórych naczelnych, przejawiających niepokojąco ludzkie zachowania, mówi się na przykład o „stykaniu ust” (lip contact), a nie – pocałunku, o „udźwięcznionym dyszeniu” (vocalized panting) zamiast, zwyczajnie, o śmiechu. Nauka nauczyła nas, że rzeczy często nie są tym, na co wyglądają, i ten sceptycyzm bywa niezbędnym narzędziem rozumu (przykładowo, mikroorganizmy istnieją, chociaż ich nie widzimy, mogą nam pomóc, mogą nas zabić). Być może jednak zdarzają się sytuacje, w których oświeceniowy sceptycyzm staje się wrogiem prawdziwego oświecenia – czyli głębokiej, empatycznej mądrości. To, co widać, bywa po prostu tym, co widać?
Zostawię Państwa z tym, co widać pod koniec drugiego odcinka Naszej planety, życząc co najmniej dyskomfortu – bo jeśli przyzwyczaimy się do takich obrazów tak, jak przyzwyczailiśmy się do wiadomości o tonących łodziach z uchodźcami, do tych paru w nieskończoność reprodukowanych zdjęć z Oświęcimia czy niekończącej się symulacji masakry w naszej obrazkowej kulturze, to po nas.