
Wydaje mi się, że trzymam rękę na pulsie, ale czasem zdarzy się, że przegapiam koncert jakiegoś uwielbianego zespołu. Usprawiedliwiam się wtedy, tłumacząc, że takich występów odbywa się w Polsce naprawdę sporo, a poza tym – tu drugie wytłumaczenie – bez dostępu do mediów społecznościowych niekiedy nie udaje się zdobyć informacji o muzycznym wydarzeniu. Nie zdarza się to na szczęście często – po raz ostatni przytrafiło mi się wiosną ubiegłego roku. Gościłem właśnie znajomego, który choć zajmuje się sztukami wizualnymi, może pochwalić się doprawdy specjalistyczną wiedzą na temat muzyki noiserockowej czy hardcorowo-punkowej. I tenże kolega, nieświadom zupełnie ciężaru tej informacji, podzielił się nagle anegdotą z koncertu amerykańskiego zespołu The Body. W zasadzie jego nazwę wymienił tylko na marginesie, bo w wydarzeniu wziął udział ze względu na suport – duet Uniform. Zaczął mi nawet tłumaczyć, dlaczego autorzy albumu Wake in Fright zasługują na moją uwagę i gdybym go tylko słuchał, z pewnością dałbym się przekonać. Sęk w tym, że nie słuchałem, przechodząc załamanie spowodowane swoim gapiostwem. The Body w Polsce, kto by pomyślał!
Występ wydawał mi się nieprawdopodobny nie dlatego, że Polska jawi mi się w tej materii zaściankiem czy białą plamą na mapie amerykańskiej alternatywy. Nic bardziej mylnego. Pamiętałem jednak, że Lee Buford – połowa tego znakomitego duetu eksperymentującego na granicy metalu i noise rocka – nie lata samolotem. Nie myliłem się. W tym roku trafiłem nawet na wywiad z perkusistą, który bez owijania w bawełnę przyznawał, że na europejską trasę The Body wyruszył w zmienionym składzie. Co jest pewnym eufemizmem, biorąc pod uwagę, że mówimy o duecie.
Uniform takiego problemu nie mają, więc przynajmniej oni wystąpili w komplecie. Ale i ten duet mierzył się z przeciwnościami losu. W przypadku multiinstrumentalisty Bena Greenberga wynikały one najpewniej z trudnego charakteru. Taka myśl przeszła mi przez głowę, gdy czytałem, jak były członek The Men i Zs pastwi się nad zespołem Perfect Pussy. Inne przeszkody napotkał na swojej drodze Michael Berdan – wokalista kultowej noiserockowej formacji Drunkdriver, która szybko zdobywała coraz większe grono zwolenników, ale w kluczowym momencie – tuż przed wydaniem wyczekiwanego albumu – rozpadła się pod ciężarem oskarżeń o gwałt wysuwanych pod adresem perkusisty. Berdan próbował sił w kolejnych zespołach, ale dopiero współpraca z Greenbergiem przyniosła mu zasłużony rozgłos.
Stało się to za sprawą wspomnianego już Wake in Fright. Albumu, który łączy noiserockowe tradycje (charakterystyczna maniera śpiewu Berdana rodzi skojarzenia z The Jesus Lizard) ze zdehumanizowanym rockiem industrialnym. Ta druga składowa może mieć prozaiczny powód – w Uniform brak perkusisty, więc duet wspomaga się rytmami i pulsami wypuszczanymi z automatów i syntezatorów. Niezależnie od przyczyn w twórczości Uniform usłyszeć można dalekie echa wczesnej twórczości Nine Inch Nails czy Godflesh. I może to właśnie skojarzenia z muzyką ich dobrego znajomego – Trenta Reznora – sprawiły, że dwa utwory z Wake in Fright zostały wykorzystane przez Davida Lyncha w trzecim sezonie serialu Twin Peaks. Naprawdę tego nie wykluczam, choć z pewnością znaczenie miał również fakt, że autorska muzyka reżysera ukazuje się nakładem tej samej wytwórni, co muzyka Uniform.
Obecność w kultowym serialu to nie jedyny powód, dla którego tegoroczna płyta The Long Walk może zaciekawić szerszą grupę słuchaczy. Berdan i Greenberg postanowili bowiem ograniczyć pojawianie się elektronicznych bitów, zapraszając do składu perkusistę. I to nie byle jakiego! Na krążku towarzyszy im Greg Fox – rewelacyjny instrumentalista występujący zarówno z saksofonistą Colinem Stetsonem, blackmetalowym zespołem Liturgy, jak i ze wspomnianym już eksperymentującym Zs. W rezultacie dostajemy album jeszcze bardziej intensywny i gęsty. Z drugiej strony, odnoszę wrażenie, że dzięki zaangażowaniu Foxa Greenberg może w pełni skupić się na wymyślaniu gitarowych riffów. Kiedy przyspiesza – jak w Alone in the Dark czy Transubstantiation – spod metalicznego, „zepsutego” przesterami brzmienia wyłaniają się zaskakująco chwytliwe melodie. Co do zasady jednak The Long Walk to płyta o finezji startującego odrzutowca. Ekspresywna, ciężka, głośna. Jakby zabiegająca wszelkimi sposobami, aby już nikt nigdy nie mnożył usprawiedliwień, że nie słyszał, że przegapił, że nie był świadomy.