Maszyna emitująca dziwne dźwięki pochłonęła właśnie niejakiego Alfreda wraz z jego wszystkimi wspomnieniami i uczuciami. Mężczyźnie nie wolno się poruszać. Rozmyślać za to może do woli. Czy to skanowanie, czy to umieranie?
– Pan się położy.
– Ale…
– Tak, tutaj. Głowa w tamtą stronę.
– Ja?
– Tak, pan. To bardzo proste.
– Ale…
– Pan się boi?
– Ja? Nie, w żadnym wypadku.
– Czy ma pan klaustrofobię?
– Oj, tam… Klaustrofobię…
Alfred Chmurny miał przed sobą potężną rurę w kolorze kości słoniowej. Grzecznie położył się na twardej platformie. Pielęgniarka zaczęła przyklejać mu do ciała przyssawki z elektrodami, a na prawe przedramię założyła wenflon. Na koniec przykryła go kocem i podała słuchawki, w których niebawem usłyszeć miał metaliczny głos.
– Teraz proszę podać mi lewą dłoń… Dobrze. A teraz proszę złapać tę gumową gruszkę. Gdyby coś się działo, proszę ją mocno nacisnąć. To naprawdę nic strasznego. Najlepiej zamknąć oczy. Wtedy jest łatwiej.
– Jak długo to potrwa?
– Jakieś czterdzieści minut. W połowie badania wysuniemy pana i podamy dożylnie kontrast. Tylko proszę leżeć spokojnie, nie ruszać się. Oboje chcemy, żeby badanie się udało, prawda?
Chmurny spojrzał ostatni raz na pielęgniarkę, potem na swoje stopy w błękitno-czerwonych trampkach, by po chwili odjechać w nieznane. W środku towarzyszył mu przedziwny akompaniament; jakaś pompa czy silnik rezonansowy otumaniały go beatem jak z techno party. Serce przyśpieszyło niemal natychmiast. Zrobiło się ciasno i duszno. Oddech Alfreda stał się płytki, nerwowy. Przestrzeń nad jego głową szybko się zawęziła: nad sobą miał półokrągły sufit, który stopniowo owijał się wokół całego ciała. Poczuł, że wszystko to zaraz otuli go jeszcze mocniej, ściśnie, a potem pochłonie. Na amen. Chciał krzyczeć i uciekać. Zgodnie z radą dziewczyny w białym kitlu na chwilę zamknął oczy. Szybko wyobraził sobie, że właśnie leży w trumnie dwa metry pod ziemią. Chwilę później był już pewien, że tak się naprawdę dzieje. Ktoś najwidoczniej przeoczył fakt, że wciąż jeszcze żyje i zamknął go w tej rurze, a następnie wysłał na cmentarz. Jak to się stało, że jest już z robakami pod ziemią?! Jak do tego doszło?! Musiał otworzyć oczy. Nad sobą, na kremowym panelu, który ciągnął się wzdłuż całej rury, dojrzał wyraźne ślady zadrapań. A więc tak! Nie on pierwszy, a pewnie i nie ostatni, został tu pochowany żywcem! Tak, bez dwóch zdań, tu musiał już konać ktoś przed nim. W średniowieczu co dwunasty umierający chowany był w ziemi żywcem, a rozpoznawano to później, przy ekshumacjach, właśnie po śladach drapania paznokciami, widocznymi na wewnętrznej stronie trumiennej deski. A teraz? Ilu żywych przykrywa się piaskową kołdrą? Ilu żywych składa się w tych jasnych rurach i porzuca? Niech to będzie nawet co setny, co tysięczny pacjent… Dlaczego wypadło właśnie na niego?! Dlaczego trafiło na Alfreda Chmurnego, człowieka sympatycznego, uczynnego, dobrze wykształconego, o nienagannych manierach, w wieku średnim. Prawie średnim. A może już postśrednim? Bo co to znaczy średni? Od trzydziestu do sześćdziesięciu lat? A może trzeba arytmetycznie, podzielić średnią życia mężczyzny w Polsce przez dwa? Siedemdziesiąt cztery na pół? Trzydzieści siedem. Czy to jest właśnie wiek średni? Mało jakoś. W tym wieku przecież dopiero się rozkręcał. Dopiero nabierał ochoty na posmakowanie życia. A tu proszę… Wiek średni. Kryzys. Smutek. Równia pochyła. Odchodzenie. Pożegnanie. Testament. Rura. Śmierć.
Zniekształcony komputerowo głos powtarzał komendy: „Proszę nie oddychać!”, „Proszę oddychać”, „Proszę nabrać powietrza”, „Proszę wypuścić…”. Dobrze już, dobrze. Trzeba zachować spokój. Jestem na badaniu. To tylko badanie. Rezonans zwykły. Oddychaj, oddychaj. Albo nie, dość już tej hiperwentylacji.
Po kilku minutach poczuł, że dłonie ma już całe mokre od potu – zwłaszcza tę, która ściskała gumową gruszkę. Język, suchy i szorstki jak trawa w sierpniu, bezładnie poruszał się w jego ustach. Kręciło mu się w głowie – zupełnie tak samo jak kiedyś, jeszcze w ubiegłym wieku, gdy zaprawieni w alkoholowych bojach studenci uczyli go – wówczas 16-letniego licealistę – pić wódkę na naukowych warsztatach, w jakimś hotelu, hen, gdzieś w lesie, nad szeroko rozlanym Bugiem. Był wtedy akurat na pierwszym piętrze i chciał wyjść do toalety przez okno. Teraz również chciał uciec, jak najszybciej i jak najdalej. Zdrętwiało mu ramię, poczuł ból nad lewym uchem. Po chwili dołączył lewy łokieć. I wreszcie prawe kolano. Tak, tak, to samo, które uszkodził kiedyś podczas trekkingu w Himalajach – schodził z bazy pod Everestem do Lukli, wiało i padało, a Szerpa, który go prowadził, nie znał angielskiego, więc przez tych kilka wspólnych dni zdany był jedynie na rozmowy z samym sobą. Podczas schodzenia coś trzasnęło w nodze, nie pomogły miesiące rehabilitacji ani kriokomory, nie pomógł bioenergoterapeuta, który – jak się okazało – nawiązuje kontakty z Marsjanami poprzez wysłużony telewizor marki Rubin. Ale ostatnio to kolano prawie go nie bolało, niemal o nim zapomniał. I teraz proszę! Uwierało tak bardzo, że lewa dłoń gotowa już była nacisnąć gruchę.
Nie, jednak nie mógł tak łatwo się poddać.
OK, zamykanie oczu się nie sprawdziło. Trudno. To przez złe myśli. Na pewno. Tak, złe myśli. Trzeba myśleć o czymś innym! Trzeba myśleć o czymś pozytywnym. Ale najpierw uwaga praktyczna, zanim zapomni. Jak stąd wyjdzie, musi natychmiast zadzwonić do dzieci – kiedy już rzeczywiście umrze, tak naprawdę, na zawsze, muszą pamiętać o jednym. Kremacja! Tylko kremacja! Żeby nawet nie myśleli o chowaniu go w trumnie. Elegancka kamienna urna o słusznej wadze, prosty kształt bez żadnych udziwnień. Prosty napis na naczyniu. Żadnych robaków, żadnego drapania desek pod ziemią. Jak zechcą, prochy mogą rozsypać gdzieś na Ochocie, ich sprawa. Albo lepiej nie, przecież straż miejska zaraz by ich zgarnęła, po co im to, będą jeszcze psioczyć na niego po śmierci.
Pozytywnego! Coś pozytywnego!
Dzieciństwo. Tak, dzieciństwo, sielskie dzieciństwo. Dobry pomysł. Radość łapania żuków, os i trzmieli do słoików, które następnie zakręcało się pokrywkami z dziurami – tak, by owady miały czym oddychać. Nie, nie, nie! Żadne żuki w słoiku! To absurd. Nie na tym polegało dzieciństwo. Albo ten koszmar, który zaczął go prześladować, gdy miał pięć lat. Śniło mu się, że jest źdźbłem trawy na górskiej łące w słoneczny dzień. Cieszył się spokojnym trawim życiem, swobodą, wolnością, słońcem, czystym niebem. Radował się, ale niedługo – wkrótce pogoda się załamywała. W środku dnia robiło się ciemno, wręcz czarno. Źdźbło Alfred – chociaż wtedy to bardziej Fredek albo Fredzio nawet – widziało, jak ze szczytu góry prosto w jego stronę zaczyna toczyć się potężny głaz. Chwilę później wrzask rozrywał ciszę. Wrzeszczał zarówno on – Fredek, jak i wszystkie inne okoliczne źdźbła. I wtedy się budził. Mokry od potu, z dłonią matki na swojej twarzy, krzyczący jeszcze, zapłakany. Śniło mu się to przez całe sielankowe dzieciństwo, regularnie, bezlitośnie, bezwzględnie. Wówczas zdał sobie sprawę, że nienawidzi zasypiania. Że woli udawać, czytać pod kołdrą, słuchać radia, rysować – cokolwiek, byle odwlec ten moment. Wówczas na pytanie, czego w życiu najbardziej nie lubi, stwierdzał: leżakowania. Dorośli śmiali się długo i szczerze. Ach, te wspomnienia z nielubianego przedszkola! Każdy to przerabiał. Nudne panie przedszkolanki, leżaki rozłożone w całej sali i zasypianie na trzy cztery. Ha, ha, ha! Gówno prawda! Nie chodziło o żadne przedszkole. Chodziło o łąkę i głaz. O ten jeden moment, który co jakiś czas nie pozwalał mu przespać spokojnie całej nocy.
Kiedy trochę podrósł, nauczył się sen oszukiwać. Spał na siedząco, na półleżąco, na fotelu z książką. By nie dać się Morfeuszowi, pił kolejne kawy, a potem, już na studiach, napoje energetyczne. Jednak około trzeciej lub czwartej rano był już nieprzytomny i zwykle się poddawał. Przysypiał i czasem wybudzał się jeszcze kilka razy, zanim rano zwlókł się z łóżka. W tym ni to śnie, ni to jawie, w tym maniackim letargu przed oczami stawały mu kolejne postaci. Rozmywały mu się obrazy, czasem słyszał szepty, a nawet gromkie głosy – za oknem i obok siebie, tuż przy łóżku. Noc to śmierć. Sen to śmierć. Śmierć to noc. Śmierć to sen. Jeśli więc już umrzeć, to we śnie – myślał pomiędzy jednym a drugim przyśnięciem. Bez bólu, bez świadomości. Jak dziadek Czesław.
Ale przecież to nie było fajne odchodzenie! Zanim nadeszła ta jego noc – łagodna, na silnych środkach przeciwbólowych – były jeszcze setki dramatycznych nocy, pełnych cierpienia. Takich, w których dziadek Czesław wił się jak św. Wit, krzyczał, jęczał i wył niczym ranne zwierzę – przez sen prosił obozowego komendanta, by go nie bił. By przestał. By dał mu umrzeć. Noce, podczas których drapał prześcieradło tak, że robiły się dziury. We śnie znów był w Stutthofie. Stał skostniały na obozowym apelu, a potem czołgał się w błocie, gdy cały jego batalion odbywał karę za zbyt opieszałą pracę. Gdy budził się, nie chciał do tego wracać. Wściekał się, gdy ktoś go prosił o obozowe wspomnienia. Babcia zszywała później tę jego historię ze skrawków, z jakichś niewielkich podartych fragmentów. Opowiadała o tym, jak dziadek z jednym chłopakiem z Mokotowa uciekli w końcu przez dziurę w latrynie, nurkując w ekskrementach, a potem szli tydzień przez las, przymierając głodem i trzęsąc się z zimna. Gdy ich znaleziono, nie byli w stanie wydusić z siebie słowa. I tak już zostało. Do końca życia Czesław więcej robił, niż mówił.
Sen to śmierć, ale jeśli potrafisz, możesz tę śmierć obłaskawić. Możesz mieć nad nią kontrolę – ograć ją. Tak jak to robił syn Czesława, ojciec Alfreda. Waldemar całe życie spał na raty. Najpierw parę godzin w nocy, a potem jeszcze parę po południu, około szesnastej, zaraz po zjedzeniu obiadu przyrządzonego przez matkę. Gdyby był południowcem, ktoś mógłby powiedzieć, że w takich właśnie godzinach celebruje sjestę. Ale nie, ojciec nigdy nie był na południu, o sjeście słyszał jedynie w radiu i nie traktował jej do końca poważnie. Sjesta? Jaka sjesta? Nie wiem, o co wam chodzi. Śpię wtedy, gdy jestem śpiący, śpię wtedy, kiedy chcę. Tyle. Po co dorabiać do tego ideologię? A Fredek wiedział już, że to przemyślana strategia, szachowy pojedynek ojca z zakapturzoną, bladą i smutną kostuchą. O wszystko, o życie. Waldemar nigdy nie skarżył się na strach przed snem, nie skarżył się na lęk przed śmiercią. Być może dlatego, że nie skarżył się z zasady. W ogóle. Nigdy i nikomu. To było zdecydowanie poniżej jego godności. Przez bite sześćdziesiąt cztery lata wstawał punktualnie o piątej rano, a więc zwykle przed świtem, gdy było jeszcze ciemno, słuchał ptaków w ogrodzie i szumu wiatru, wsłuchiwał się w ciszę. Nikt nie zakłócał mu tego stanu. Potem robił sobie kawę – „zalewajkę”, która podczas nieumiejętnego picia zostawiała na zębach fusy i potrafiła zamienić przyjemność w udrękę. Ale ojca to nie dotyczyło, jak ze wszystkim – miał na to swój patent. Najpierw precyzyjnie mieszał, potem odgarniał niesforne fusy łyżeczką, wreszcie przymierzał się do ulubionego jasnego kubka. Zawsze wiedział, z której strony trzeba się ustawić, by kawa smakowała najlepiej. Krzywił się na samo wspomnienie o nowoczesnym włoskim ekspresie, wręcz gardził takimi wynalazkami z dalekiego, obcego świata. Gdy w końcu dostał go na jakieś urodziny czy Gwiazdkę, grzecznie podziękował i odstawił na bok. Urządzenie obrastało kurzem przez następne lata. Kawa była rytuałem, świętością. Dzień bez kawy był dniem straconym, dniem, który się nigdy nie rozpoczynał, a więc nie mógł się też zakończyć. A dla ojca ramy były ważne. Forma była ważna. Ważny był system. Nawet wtedy, gdy kostucha wreszcie po niego przyszła, chciał ją ograć tak, jak to robił zazwyczaj, korzystając z jakiejś obrony sycylijskiej czy gambitu Evansa. Wiedział, jak to zrobić. Miał wprawę.
Mimo to Alfred usłyszał wtedy pierwszy raz od ojca, że boli go głowa: „To nic takiego. Położę się i za godzinę mi przejdzie. Popołudniowa drzemka bardzo dobrze regeneruje, mówię ci to całe życie”.
W końcu jednak dał się zawieźć do szpitala. Fredek czekał na niego na korytarzu do trzeciej nad ranem. Lekarz był konkretny i lakoniczny: „Został mu miesiąc życia, może dwa, przy odpowiedniej radioterapii. Ale niczego nie gwarantuję”.
Waldemar do końca wierzył, że mu przejdzie. Że tę partię również wygra.
Pięć tygodni później zdrzemnął się ostatecznie. Jak zawsze. Po południu. Tak jak lubił.
No więc lepiej nie zasypiać. A przynajmniej warto odwlec moment przyjścia Małej Sennej Kostuchy. Alfred Chmurny nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Teraz z kolei swędział go policzek, cholernie swędział go policzek. A przecież nie mógł podnieść ręki, nie mógł się poruszyć. Serce znów szło na rekord prędkości.
Nagle zdał sobie sprawę, że platforma, na której leży, powoli się wysuwa.
– Teraz podamy kontrast – usłyszał głos. – Proszę się nie ruszać.
Alfred poczuł falę ciepła rozlewającą się po jego ciele. Miał wręcz wrażenie, że po udzie płynie mu strużka moczu. Czyżby tej agonii miało towarzyszyć tak poniżające dla umierającego zjawisko jak mikcja na oczach personelu medycznego?! Czyżby na koniec życia miało go spotkać jeszcze takie upokorzenie?! Nie, jednak nie. Wszystko jest dobrze. To znaczy nie jest. Nic nie jest…
Zająć czymś myśli. Zająć czymś myśli. Zająć czymś myśli… Przypomniał mu się wąsaty sąsiad – myśliwy z czwartego piętra. Spotykali się w windzie albo z psami w parczku pod blokiem.
„– A wie pan, że tu u nas po Ochocie kuny chodzą? Wie pan? Po torach idą bestie! Z Kampinosu, kurde… I jak już przyjdą, kotom żarcie wyżerają, a potem zdychają, wie pan, bo te babiny tu, z tego dużego żółtego bloku, tam trutkę na szczury podsypują, do żarcia tego, zdziry jedne… Tak że tak, panie sąsiedzie. A muszę panu powiedzieć, że na polowaniach to różne rzeczy człowiek widzi, bardzo różne. Ot, taki zając, pan powie: cóż zając… A jednak! Kiedyś, powiem panu, z kolegą pojechaliśmy za Iławę, kawałek drogi stąd, ale wcale nie tak daleko. No i ten kolega strzelał po lasach, strzelał, zająca wreszcie ustrzelił… To znaczy ustrzelił, ale tak nie do końca. I co się okazało, panie sąsiedzie? No więc tenże zając jeszcze miał siłę pokicać do rolnika, za stodołą gdzieś mu padł. A rolnik, panie, jak to rolnik, on tego zająca przyuważył i myśli: darmowy obiad, co nie? Więc katanę z siebie ściąga i rzuca się na tego biednego zwierzaka. Wziął i go nią nakrył, kurtką tą, powiem panu! Ale że zając nie w ciemię bity, to się wyrwał, a zaraz potem jak tymi swoimi skokami po rolnika bebechach nie przejedzie, jak mu się nie odwinie! Chłop złapał się za bebechy, potem na ręce popatrzył. I zemdlał. Panie kochany! Jak się ludzie ze wsi zlecieli, to nie mogli uwierzyć, że ten ledwie dychający zając – nu pogodi! – tak mu brzuchola poorał. Tak mu poorał, że flaki na wierzch wyszły. Wypływały z niego aż na miednicę gdzieś, tu za pisiorem kawałek. Nie żartuję! Wszędzie dookoła jucha była, wszędzie. Panie kochany, aż strach patrzeć… Tak że tak. Miło było, późno już trochę, pieseł wysikany, grabula i do jutra, lecieć muszę, wie pan. Dobrej nocy”.
„– Dobrej. Do jutra”.
Alfred czuł się teraz jak ten zając na polu. Poczuł bojowego ducha. Wprawdzie nieuchronnie wkrótce umrze w tej paskudnej rurze, ale nie podda się bez walki. Kiedy już po niego przyjdą, przeora im bebechy pazurami. Do ch… Wacława, Alfred! O czym ty myślisz?! Przez chwilę czuł wstyd, że się boi. I czuł wstyd, że przeklina. Nawet w myślach. Wprawdzie nie miał poczucia, że przekracza jakąkolwiek średnią wulgaryzmów używanych codziennie przez pracowników naukowych Uniwersytetu Warszawskiego, mimo to akurat w tym momencie swojego nieszczęsnego życia uznał, że jako inteligent nie powinien dawać złego przykładu. Nawet myślą. A już, nie daj Boże, mową lub zaniedbaniem. Boże! Boże! Jaki Boże?! Od kiedy na pierwszym roku studiów doznał antyobjawienia, Bóg nie grał w zasadzie żadnej roli w jego życiu. Wypłynął z niego jak woda z wanny. Ulotnił się jak powietrze z podziurawionego balonu. Przestał zostawiać ślady w szczelinach istnienia i zniknął. Całkiem zniknął. A teraz, kiedy trzeba było podlać wiarę w rzeczy nadprzyrodzone, Bozi nie było. Teraz by się przydała, teraz by się, k…, przydała – Alfred kolejny raz zaklął pod nosem.
Znów to swędzenie. Prawe kolano. Lewa kostka. Czoło, trochę nad lewą brwią. Ale jak tu się podrapać?! Jak odzyskać spokój? Żeby tylko w domu było czysto, jak wróci. Dobrze, że wychodząc, włączył „rumbę” – on tu leży, a ona tam sprząta. Pucuje, szoruje, mopuje. Dobrze. Będzie lśniło i pachniało. Dobrze. Alfred kolejny raz spojrzał na wydrapaną paznokciem dziurę w panelu nad sobą. Nie pasowała tu. Zaburzała symetrię i harmonię miejsca. Patrzył jak zahipnotyzowany. Już jakiś czas temu zdał sobie sprawę, że w pewnym wieku niezauważalnie stał się własną matką pedantką, choć dopiero po jej śmierci miał odwagę o tym głośno pomyśleć. Od kiedy zmarła, rzetelnie usuwał plamy z podłóg, wymiatał kurze, polerował niedomyte talerze, pół dnia potrafił poświęcić na prasowanie, a pralka i zmywarka w jego mieszkaniu pracowały na okrągło. I w końcu tak samo jak matka wściekał się na dzieci za niechlujnie porozrzucane po pokojach brudne majty i skarpety. Stał się Alfredem Chmurnym – perfekcyjnym panem domu, jakkolwiek idiotycznie by to brzmiało. Czy to całe pucowanie ma jeszcze jakiś sens? Już przecież sierpień, prawie wrzesień. Niczego nie da się uratować. Nie ma nadziei. Od kiedy odleciały bociany, definitywnie nie ma nadziei. Bociany dokładnie wiedzą, kiedy trzeba się stąd zawijać. Zostaje tylko ciemność, zimno, deszcz i śmierć. I ja w tej rurze, która pędzi w otchłań. Nic jej już nie zatrzyma.
Platforma poruszyła się i powoli zaczęła się wysuwać.
– I jak było? Dało się przeżyć? – z letargu wyrwał go głos pielęgniarki.
– To już? Naprawdę?
– Naprawdę. Wyniki za dwa tygodnie.