Mason masom
Przemyślenia

Mason masom

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Mogę oglądać tę scenę raz za razem. „A teraz sprzedam pięć kopii »The Three EPs« Beta Band” – mówi konfidencjonalnym tonem Rob Gordon. „Zrób to” – odpowiada Dick, nie odwracając nawet głowy. Muzyka zamiera, jak cięta nożem. Zapada krępująca cisza. Nie trwa jednak długo. Sprzedawca wciska „play” i oto z głośników dobiega Dry The Rain. Na twarzach klientów pojawiają się uśmiechy, niektórzy zaczynają się lekko gibać. Jeden z nich rzuca w stronę Gordona: „Kto to jest?”. Gdy słyszy odpowiedź, komentuje: „Są dobrzy”. Tak jak Gordon, który w podobny sposób sprzedał zapewne niejeden album szkockiego zespołu. Nie sądzę jednak, by spieniężył ich więcej niż grający go John Cusack – w końcu sklep, w którym rozgrywała się akcja High Fidelity (umówmy się, że polskie tłumaczenie tego tytułu nigdy nie powstało, dobrze?) mógł pomieścić kilkanaście, maksymalnie kilkadziesiąt osób. Widzów, którzy opuścili kina, nucąc Dry The Rain, było znacznie więcej.

Choć High Fidelity było możliwie najlepszą reklamą The Beta Band, prezentowało przekłamany obraz zespołu. Wprowadzający w błogostan refren Dry The Rain mógł wyjść spod ręki fanów nowej psychodelii spod znaku Primal Scream, a może nawet britpopowców w stylu Supergrass. A przecież to tylko jedno – wcale nie najważniejsze – oblicze tego zespołu. Grupa Steve’a Masona była nieustraszona w twórczym eklektyzmie, kompulsywnej plądrofonii. Szkoci mieli w małym palcu historię rocka i psychodelii, ale równie chętnie sięgali po sampler. Podziwiali Phila Spectora i Timbalanda. Byli prekursorami folktroniki i prawdopodobnie wielu innych crossoverów, które nie doczekały się nazwy. Zresztą w muzyce brytyjskiej lata 90. stały pod znakiem podobnych mikstur. Kiedy Primal Scream zapraszali do współpracy producentów muzyki klubowej, producenci z The KLF sięgali po patenty rodem ze stadionowego rocka. Wątpliwe, by w innej epoce The Beta Band mogli podpisać kontrakt z dużą wytwórnią. I to kontrakt na nagranie aż czterech albumów. W większości świetnych, jednak skierowanych nie do szerokiego grona, ale do muzycznych nerdów pokroju Roba Gordona. Ostatecznie więc The Beta Band rozpadli się zaraz po wywiązaniu się z kontraktu.

Po tamtych czasach Masonowi nie zostało nic, nie licząc problemów natury psychicznej. Radził sobie z nimi najlepiej, jak potrafił – to jest, nagrywając piosenki. Gęsto zapętlone partie instrumentów, sporo elektronicznie generowanych basów i dość pospolite refreny powodowały, że debiutanckie Boys Outside sprawiało wrażenie bety Beta Band. Wcielanie w życie natłoku pomysłów charakterystycznego dla jego macierzystej grupy okazało się zadaniem niemożliwym do opanowania w pojedynkę. Dobrze więc się stało, że na kolejnych płytach Mason trochę ograniczał swoje twórcze zapędy, a z drugiej strony oddawał coraz więcej miejsca zapraszanym muzykom. Uważam, że najlepszy balans pomiędzy eksperymentem a piosenką, autorskim sznytem a pracą zespołową udało się Masonowi osiągnąć na świetnym Monkey Minds in the Devil’s Time. Płycie, na której poruszające ballady, takie jak Lie Awake czy A Lot of Love sąsiadowały z samplującego nagranie audycji radiowej eksperymentami pokroju The Last of the Heroes. Jeśli ten, mocno niedoceniony zestaw piosenek, miał jakiś problem, to chyba tylko taki, że nie nagrał go – dajmy na to – Damon Albarn.

Niestety, tegoroczny album Masona nie zmienia mojego zdania o wyższości Monkey Minds nad resztą jego solowej dyskografii. About The Light kontynuuje linię obraną na Meet the Humans z 2016 r. To piosenkowe, bogato zaaranżowane utwory wyprodukowane z pieczołowitością, której brakowało w czasach The Beta Band. Gdy w America Is Your Boyfriend słyszę gitarową solówkę przebijającą się przez ścianę instrumentów dętych, odnoszą wrażenie, że Mason podąża obecnie ścieżką podobną do Jasona Pierce’a (nawet tytuł tej płyty brzmi jak zapomniany album Spiritualized). Problem w tym, że nie ma tak dobrych piosenek. Najbliżej osiągnięcia takiego poziomu jest w Fox on the Rooftop – rozmarzonej, lekko psychodelicznej piosence z zaskakującą partią saksofonu. Siłą About the LightDon’t Know Where jest przede wszystkim świetne wykonanie (ten drugi to wokalny Everest Masona). Niestety, wielu z utworów, które trafiły na About The Light, nie sposób tak łatwo uratować. Prostolinijny folk rock No Clue, Spanish Brigade brzmiące jak odrzut z nieudanej sesji Teda Leo czy banalny rock’n’roll Walking Away From Love to zaskakująco rozczarowujący zestaw piosenek. Słuchaniu About The Light towarzyszy więc smutna konstatacja: kiedy Mason był u szczytu kompozytorskich możliwości, brakowało mu producenta. Teraz, kiedy nie można narzekać na produkcję, brakuje kompozycji. Z dwojga złego wolałem ten pierwszy układ.

 

Czytaj również:

Wszystko pod kontrolą
Przemyślenia

Wszystko pod kontrolą

Jan Błaszczak

„[…] jestem zmęczony siedzeniem tutaj i śpiewaniem dla ciebie/są lepsze rzeczy, którymi może się zająć samotny rock’n’rollowiec” – to Jason Pierce w utworze Let’s Dance i choć puenta tej zwrotki jest optymistyczna, dwuwers mówi trochę o stanie ducha lidera Spiritualized. Artysty, który spędził ostatnie sześć lat w samotnym, wyniszczającym boju. Fakt, tym razem nie była to walka na śmierć i życie, jak w przypadku prac nad Songs in A&E oraz Sweet Heart Sweet Light, kiedy Brytyjczyk cudem wymykał się śmierci. Niewątpliwie więc nagrywanie And Nothing Hurt było mniej spektakularne, ale wiązało się z samotnością, frustracją i zmęczeniem. Do tego stopnia, że muzyk zastanawiał się, czy kolejny kryzys zdrowotny nie okazałby się wybawieniem dla procesu twórczego.

Cała trudność polegała na tym, że z różnych względów (także finansowych) Pierce zdecydował się pracować w pojedynkę nad albumem, który składał z setek zarejestrowanych wcześniej ścieżek. Robił to jako kompozytor z 30-letnim stażem, ale także fan analogu, który zakup cyfrowego programu do obróbki dźwięku traktował jak zło konieczne. Zło, któremu przez kilka lat poświęcał godziny dziennie, ucząc się jego obsługi, a potem próbując realizować za jego pośrednictwem najbardziej złożone idee. I przynajmniej od strony jakości dźwięku można śmiało powiedzieć, że osiągnął swój cel. And Nothing Hurt to gęsto zaaranżowany, monumentalny rock, którego ze świecą szukać w 2018 r. Brzmienie Spiritualized – niezależnie od okoliczności powstawania albumu – wciąż jest potężne, selektywne i przepełnione jakąś odświętną atmosferą.

Czytaj dalej