Matka jest domem Matka jest domem
i
Louise Bourgeois, „Maman”, 1999 r., Muzeum Guggenheima, Bilbao; zdjęcie: agefotostock/Alamy Stock Photo
Doznania

Matka jest domem

Renata Lis
Czyta się 9 minut

Matczyzna to emocjonalna i cielesna przestrzeń, która pojawia się w życiu o wiele wcześniej niż ojczyzna. Nasze skojarzenia smakowe są nierozerwalnie związane z tą pierwszą.

Moskwa była ostatnim miejscem, w którym spodziewałam się zobaczyć prace Louise Bourgeois. Na wystawę tej francusko-amerykańskiej artystki trafiłam przypadkiem, w listopadowy wieczór kilka lat temu. Zameldowałam się w hotelu Warszawa znajdującym się przy Krymskim Wale i wyszłam na spacer. Nogi same zaprowadziły mnie do parku Gorkiego, a w nim – do Muzeum Sztuki Współczesnej „Garaż”.

Było już całkiem ciemno, ale nie pusto. W parku działało lodowisko, słychać było muzykę z głośników. Może dlatego nie zemdlałam na widok gigantycznego czarnego pająka, który czyhał przed wejściem do muzeum. Była to metalowa instalacja Bourgeois pt. Maman (Mama) – przedsmak wystawy Structures of Existence: The Cells, która czekała w środku.

Słowo cells gra wszystkimi swoimi kono­tacjami. Oznacza zarówno komórki, ogniwa, jak i więzienne cele. W przekładzie na język artystycznej praktyki Bourgeois przyjmuje postać niewielkich pomieszczeń nasyconych intymną treścią. Nawiązując do wspomnień i dziecięcych lęków, cells wywołują sprzeczne uczucia. Przypominają jednocześnie zamknięcie za karę i luksus własnego pokoju.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dom na głowie

Na wystawie można było obejrzeć również rysunki i obrazy artystki, a wśród nich cykl Femme Maison, który powstawał w latach 1946–1947. Francuski tytuł oznacza gospodynię domową, ale też – dosłownie – kobietę dom. Wszystkie prace z cyklu przedstawiają kobiece ciało z wbudowaną w nie bryłą architektoniczną. Czasem dom zastępuje kobiecie tylko głowę, innym razem znajduje się w miejscu szyi, piersi i brzucha. Na wszystkich obrazach budynek wyrasta prosto z ciała, nie ma wyraźnej granicy między ludzką tkanką a kamienną konstrukcją. Kobieta dom stoi wyprostowana albo kuca w pozycji porodowej. Czasem jej długie włosy lub ramiona wydostają się przez okna.

Louise Bourgeois wracała do tego motywu jeszcze wiele razy, realizując go jednak za pomocą rzeźby. Kolejne kobiety domy wykonywała z marmuru, metalu i tkanin. Leżą na wznak albo na brzuchu, a dom znowu zastępuje głowę lub cały tułów i uda kobiety. Jedną z takich rzeźb – z 2001 r. – artystka umieściła w przezroczys­tej komórce-celi. Uszyty z tkaniny i wypełniony czymś miękkim kształt kobiecy bez rąk, z uciętymi na wysokości kolan nogami, po macierzyńsku pełny i biały, spoczywa na plecach w szklanym boksie. Na klatce piersiowej tego kalekiego manekina stoi domek z dwuspadowym dachem zrobiony z identycznej tkaniny. Szklana klatka zdaje się sugerować ambiwalencję domu – jako miejsca schronienia i jednocześnie maksymalnego odsłonięcia, choć można ją również interpretować jako pojemnik na wspomnienia.

Kobiety domy wywarły na mnie wtedy w Moskwie ogromne wrażenie. Od razu pomyślałam o swojej matce. Nie tylko o tym, że dźwigała na sobie dom. Przede wszystkim o tym, że to ona nim była. Prace Bourgeois zawierają w sobie oba te sensy. Z jednej strony mówią o obciążeniu czy nawet przytłoczeniu domem. O tym, że dom roś­nie kobietom w miejscu głowy, zastępując wszystko, czym mogłyby zająć myśli, gdyby nie były w tak wielkim stopniu obarczone macierzyństwem. Właśnie z tego powodu z cyklem Femme Maison utożsamiały się feministki drugiej fali. Im rysunki i obrazy Bourgeois mówiły to samo co manifest Betty Friedan Mistyka kobiecości z roku 1963: że przymus ograniczenia swojego życia do domu i rodziny jest okaleczeniem, które może wywołać zaburzenia psychiczne z samobójstwem włącznie.

Po pierwsze – karmicielka

Z drugiej jednak strony prace Bourgeois mówią o czymś głębszym i bardziej pierwotnym – o tym, że matka jest domem. Nie w przenośni, tylko realnie. Cieleśnie. Tak jak macica w okresie ciąży pełni funkcję schronienia dla płodu, tak matka staje się domem dla dziecka po jego narodzinach. Najbardziej oczywiste jest to w okresie niemowlęctwa, ale stan ten utrzymuje się o wiele dłużej, mimo że z biegiem czasu podlega negocjacjom i redefinicjom. Bo czym innym jest matka dom dla dzieci kilkuletnich, czym innym dla nastolatków, dla dorosłych i wreszcie dla wszystkich osieroconych przez matkę, już po jej śmierci. Na każdym etapie życia wiąże się to ściśle z matczyną funkcją karmicielki: najpierw niezbędną i realizowaną regularnie, potem coraz rzadziej i już tylko z uwarunkowanego sentymentem wyboru, a w końcu nieosiągalną i daremnie upragnioną.

Myśląc o swoich domach – o domu rodzinnym, ale też o małej i wielkiej ojczyźnie – rzadko pamiętamy o tej najgłębiej wrośniętej w duszę matczyźnie, która poprzedza każdą późniejszą ojczyznę. Zanim w jakikolwiek sposób uświadomimy sobie, kim jesteśmy, naszym światem jest matka. To ona buduje w nas poczucie miejsca pochodzenia.

Związek między domem a matką karmicielką najszybciej dostrzegają ci, których życie rzuciło daleko od rodzinnych stron. Utracone smaki dzieciństwa uświadamiają nam, że przekroczyliśmy niewidoczną granicę i oddalamy się od bezpiecznych, znanych rejonów. Różnice kulturowe związane z kuchnią uwidaczniają się najbardziej w przypadku tradycyjnych posiłków świątecznych, takich jak kolacja wigilijna lub śniadanie wielkanocne. W Wielkiej Brytanii karpie, pierogi czy kapusta na bigos znikają z polskich sklepów w grudniu właśnie dlatego, że bez nich emigranckie święta Polek i Polaków nigdy nie byłyby takie jak w dzieciństwie.

W poszukiwaniu straconego smaku

Zejdźmy jednak na poziom elementarny. Zapytam bez ogródek: słodkie czy słone? W kuchni mojej mamy wszystko było raczej słone niż słodkie: zupa mleczna, twarożek, jogurt, placki ziemniaczane. Żadnej z tych potraw nigdy nie jadłam na słodko, bo nie słodziła ich moja mama. Czasem rodziło to problemy. W przedszkolu ta niewinna smakowa preferencja automatycznie ustawiała mnie na kursie kolizyjnym wobec przyzwyczajeń innych przedszkolaków i wychowawczyń.

A kto z nas nigdy nie spotkał osieroconych przez matkę dorosłych, wiecznie tęskniących za czymś do jedzenia, co kiedyś robiła ich mama i co bez niej wydaje się nieosiągalne? Mogą to być naleśniki z serem według tajemnej receptury albo gołąbki o niedościgłym smaku czy nawet zwykła pomidorowa, która okazuje się niezwykła, kiedy zabraknie tej, co latami ją dla nas gotowała.

Smaki dzieciństwa dotyczą ojczyzny najbliższej ciału – najgłębszej, domowej, intymnej. Jest to jednocześnie ojczyzna najmniej podatna na bałamutną mowę nacjonalizmu. Obywatele tego kraju zazwyczaj gubią się wśród wielkich słów polityki historycznej. Gdyby zapytano mnie, czym jest dla mnie ojczyzna, odpowiedziałabym, że to płaski pejzaż Mazowsza, ballady Chopina i barszcz ukraiński mojej mamy. Albo: lustra jezior Warmii, koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego i barszcz ukraiń­ski mojej mamy. Albo: zielona Dolina Bugu, opowiadanie Iwaszkiewicza Panny z Wilka i film Wajdy oraz barszcz ukraiński mojej mamy.

A przecież smaki dzieciństwa umożliwiają również szersze identyfikacje. Weźmy smak kwaśny. Nie wszędzie spotyka się z ciepłym przyjęciem. To on wpisuje nas we wschodnioeuropejski i częściowo też azjatycki Wschód, rozległą transgraniczną krainę żytniego chleba na zakwasie, kwaśnych zup i zsiadłego mleka, kiszonych grzybów, owoców i warzyw. Ciągnie się od Niemiec przez Polskę, państwa bałtyckie, Białoruś i Ukrainę po Rosję, Bałkany, Kaukaz oraz Turcję. Można o tym latami nie wiedzieć, ale wystarczy, że wypadnie się poza ten obszar smaków kwaśnych, a nabyta w dzieciństwie predylekcja do kwaśnego natychmiast da o sobie znać – jako poczucie braku i zarazem poczucie wykluczenia.

Chyba każdy choć raz słyszał opowieść słowiańskich emigrantów mieszkających w Anglii czy we Francji o kiszonych ogórkach. Budzącą współczucie historię o ludziach, którzy z tęsknoty do kwaśnego nastawili sobie na obczyźnie słoje z ogórkami w solance, a potem musieli znosić przerażone lub pełne wstrętu spojrzenia towarzyszące pytaniu: „Nie boisz się jeść zepsutych ogórków?”.

Wiśnia i poznawanie świata

Pokarmy, którymi nasiąkamy cieleśnie i mentalnie w okresie dzieciństwa, mają też walor filozoficzny. To one są pierwszym, zmysłowym sposobem, w jaki poznajemy świat. Poprzez smaki i tekstury docieramy do sedna bytu. Jak to maleńkie dziecko w Bycie i nicości Jeana-Paula Sartre’a, które uczy się o właściwościach ciał stałych i cieczy, kiedy pierwszy raz zanurza rękę w słoju z miodem. Przez kontakt z lepką słodyczą – gdzieś między tym, co stałe, a tym, co ciekłe – dziecko zaczyna zauważać formalne właściwości obiektów oraz ich zmienność, dostrzegając przy okazji również granicę między własną jaźnią a światem.

A ile potrafią powiedzieć o istnieniu choćby domowe pierogi z wiśniami! Jolanta Brach-Czaina, zmarła niedawno genialna filozofka codzienności, poświęciła wiśniom i pierogom cały rozdział swojej książki Szczeliny istnienia. Wiśnia jest dla niej przykładem egzystencjalnego konkretu, poprzez który osoba dostatecznie wrażliwa i uważna ma szansę dostrzec prawdę o istnieniu. Nie bez kozery – zauważmy – jest to konkret jadalny. „Owoc wiśni. Lśniący. Dojrzały. Wypełniony sokiem. Skórka napięta i błyszcząca. Jaskrawa czerwień. Gęsty brąz. Niepokojące lustra czerni” – rozpoczyna autorka swój zmysłowy opis. Nawet szypułka – „pozostałość poprzedniej formy bytowania” – zasługuje u niej na osobne zdanie. „W obecności dojrzałej wiśni […] nie dziwi nas, że Carl Gustav Jung łączył osiąganie stanów psychicznej pełni z potrzebą otaczania się przedmiotami o kształtach kulistych”. Jednak „najważniejsze jest dotknięcie wiśni wargami i językiem”. Smak soku tryskającego z naciśniętej zębami wiśni jest złożony i niepokojący. „Gdy idziemy za tą smugą, która w pierwszej chwili zdaje się słodyczą, powstrzymuje nas cierpkość” [Szczeliny istnienia, Kraków 1999, s. 7–21]. Smak wiśni fascynuje również dlatego, że kojarzy się z czymś więcej – z samym istnieniem, które, owszem, bywa cierpkie czy tylko cierpkawe, ale też po prostu słodkie. Tak jak sok wiśniowy wypływający z nakłutego widelcem pieroga.

Kiśże!

Inne wtajemniczenia oferuje ręcznie wyrabiane drożdżowe ciasto, które rośnie później w misie, jakby ożyło, albo fermentująca w słoju kiszonka z kilku składników. To już prawdziwa alchemia. Zawarte w surowych warzywach cukry przekształcają się pod wpływem „dobrych” bakterii w kwas mlekowy z niewielkim dodatkiem alkoholu i octu, tworząc środowisko, w którym luźne elementy łączą się w kolorową, procesualną jedność. Na kiszonkę można spojrzeć jak na metaforę zdrowego społeczeństwa, w którym różnorodne składniki mieszają się, wzbogacają i przekształcają, by stworzyć odporny na zepsucie, złożony organizm.

Kto nie wierzy, może zaobserwować ten cud we własnej kuchni. Kisić można wszystko – zarówno jabłka, cytryny czy ananasy, jak i buraki, marchew albo kalafior. Razem i osobno. Dobrze smakują np. ananas z papryczką chili oraz buraki z kalafiorem. Ta druga mieszanka – oprócz smaku i aromatu – dostarczy też niezapomnianych wrażeń kolorystycznych: kalafior będzie stopniowo nabierał ekscentrycznego zabarwienia. Wystarczy ułożyć rozdrobnione warzywa w wyparzonym słoju, dorzucić przekrojoną na pół główkę czosnku i ulubione przyprawy (kawałek chrzanu, ziele angielskie, liść laurowy, gorczycę), a potem zalać wszystko przestudzoną solanką (łyżka soli na litr wody) i mocno zakręcić. Odstawiony w ciepłe miejsce słój po dwóch, trzech dniach zacznie lekko buzować. Od tej pory kiszonkę można już degustować, rozkoszując się przy okazji jej metaforycznymi sensami.

Wszystkie kiszonki są bogate w witaminy i sole mineralne, nie wspominając o bakteriach, które kocha każdy układ pokarmowy. Jedzenie ich wzmacnia odporność, co przydaje się zwłaszcza w sezonie jesienno-zimowym. A jeśli połączy się regularne spożywanie kiszonek z nawykiem zimnych kąpieli, nie zmoże nas żadna zaraza. Wiem, bo sprawdziłam na sobie.

Co by na to powiedziała moja mama? Myślę, że nawet gdyby wystraszyły ją kąpiele w przerębli, kiszonki na pewno by pochwaliła. W końcu to ona, ze swoim ukraińsko-rosyjskim zapleczem, wprowadziła mnie w dzieciństwie w kwaśne smaki Wschodu, bez których nie wyobrażam sobie życia. Poprzez codzienną troskę o to, co znajdzie się na naszym stole, zbudowała we mnie najpierwotniejsze poczucie tego, skąd pochodzę. Bo przecież najpierw jestem z niej – z jej ciała i z jej ulubionych smaków, a dopiero później z jakiejkolwiek mniejszej czy większej ojczyzny.

Czytaj również:

Imperializm na talerzu Imperializm na talerzu
i
Targowisko w Abidżanie. Zdjęcie: Eva Blue/Unsplash
Dobra strawa

Imperializm na talerzu

Waithera Sebatindira

W Afryce dawne kolonialne układy gospodarcze wciąż mają się świetnie. Mieszkająca w Wybrzeżu Kości Słoniowej pisarka mówi, jak jest, i co zrobić, żeby było lepiej.

Stoję przy stoisku z owocami i warzywami w sklepie sieci Carrefour w Abidżanie i patrzę na pojemniki z pleśniejącymi jagodami, rozpaczliwie poszukując zaledwie 200 g nadających się do spożycia owoców z importu. Po raz kolejny słyszę w głowie słowa Thomasa Sankary – przywódcy politycznego z czasów, gdy Górna Wolta stała się Burkina Faso. Sankara został prezydentem tego kraju w 1983 r. i skierował go na marksistowsko-leninowskie tory, które prowadziły ku antyimperializmowi. Gdy w 1987 r. polityk został zamordowany w wyniku zamachu stanu wspieranego przez siły zewnętrzne, jego idee dotyczące autonomii żywnościowej były znane już na całym kontynencie.

Czytaj dalej