Aura Xilonen przyjeżdża do Polski w aurze sensacji. “Literacka petarda z Meksyku” – zapowiada wydawca. Jej debiutancka powieść, “Jankeski fajter”, którą napisała w wieku 19 lat, zapewniła jej miano nadziei meksykańskiej literatury. W sopockiej kawiarni – Aura jest gościem Festiwalu Literackiego Sopot – czekam na literacką gwiazdę. Zamiast niej pojawia się jednak drobna, uśmiechnięta 21-latka w trampkach, która na wstępie przeprasza mnie za mocny makijaż. “Miałam nagranie dla telewizji” – tłumaczy.
Aleksandra Lipczak: Xilonen to Twoje nazwisko?
Aura Xilonen: Wszyscy tak myślą, ale nie. To moje drugie imię, w języku nahuatl [azteckim – przyp. red.]. Moje dwa nazwiska są dość pospolite, więc kiedy zapytano mnie, jakie imię ma się pojawić na okładce, pomyślałam, że Xilonen to lepszy pomysł – bo ich z kolei nie ma w Meksyku zbyt wiele.
To imię bogini słodkiej kukurydzy. Wybrała je dla mnie moja mama. Kiedy była przed porodem w szpitalu, zasnęła. Przyśniło jej się pole bardzo szybko rosnącej kukurydzy. Kiedy się obudziła, postanowiła: moja córka będzie się nazywać Xilonen.
Piękna historia.
Aurę wybrał z kolei mój tata – z powodu powieści Carlosa Fuentesa o tym samym tytule.
Kiedy czyta się coś tak brawurowego językowo, jak Twoja debiutancka powieść Jankeski fajter, ma się ochotę zapytać: co Ty brałaś, kiedy to pisałaś…
…ten narkotyk nazywa się literatura.
No właśnie, ja chciałam Cię zapytać, co się czyta, żeby napisać taką książkę? Napisaną ingleñol, mieszanką hiszpańskiego z angielskim, barokową, zabawną. Na dodatek miałaś tylko 19 lat, kiedy ją wydałaś.
To jest powieść Frankenstein. Zostawiły w niej ślad różne książki, filmy i filmiki z Internetu, opowieści rodzinne, historie, które przydarzyły się mnie, historie, które przydarzyły się innym ludziom. Przemyciłam tam wiele zaszyfrowanych informacji. Wszystkie daty, które się w niej pojawiają, to na przykład ważne dni z życia mojego albo moich bliskich.
Ale nie jestem stuknięta, choć mogłoby się tak wydawać. Po prostu pojawił się w mojej głowie pomysł na pewną historię i postanowiłam się w niej zanurzyć.
No dobrze, ale co czytałaś?
Na przykład Harry’ego Pottera. Byłam dziewczynką, kiedy pojawił się na rynku. To było coś. Nie chodzi o to, że takie a takie zdanie jest w nim dobre czy że jest to jakoś świetnie napisane. Chodzi o to, że meksykańskie dzieciaki w tydzień połykały książkę, która miała 800 stron.
Wcześniej w autobusach widywałam zwykle dzieci ze słuchawkami w uszach. A kiedy wyszedł Harry Potter, wszystkie miały w rękach książkę. To Harry Potter nauczył nas czytać, nieważne, co mówią krytycy.
Ale czytałam też na przykład Don Kichota. Jest bardzo obecny w mojej powieści. Nieźle się namęczyłam, żeby go całego przeczytać, dalej są w nim słowa, których nie rozumiem. Najbardziej niesamowite jest to, że tłumaczka mojej powieści na niemiecki jest też tłumaczką Cervantesa. Byłam wniebowzięta, kiedy się o tym dowiedziałam. Miałam do niej więcej pytań o Don Kichota niż ona do mnie o moją książkę.
Poza tym Pedro Páramo Juana Rulfo. To jest książka mojego życia.
Od początku wiedziałaś, że główny bohater Twojej książki, Liborio, będzie nielegalnym imigrantem w USA?
Tak, od początku chciałam, żeby mój bohater był espalda mojada, mokrymi plecami.
To znaczy?
Tak się mówi o migrantach, którzy przekraczają Rio Grande w drodze do USA. Bo dosłownie moczą sobie wtedy plecy. Są też obrazowe określenia z innych krajów: pies mojados – mokre stopy, pata rajada – spękana stopa. Bo długi marsz przez granicę rani im stopy.
Puebla, region, z którego pochodzę, nazywany jest stanem kobiet. To jedno z miejsc w Meksyku, które wysyła najwięcej emigrantów do USA. Każdy tutaj ma znajomych albo kogoś z rodziny, kto wyjechał, zniknął albo kto został deportowany.
Nawet kiedy byłam dzieckiem interesowały mnie te historie, są takie epickie. Słuchałam ich też od pracowników mojej babci w saunie. Opowiadali straszne rzeczy, zwłaszcza o swojej przeprawie przez pustynię. Było tam tak gorąco, mówili, że nie pocili się wodą, ale ogniem.
Puebla jest pełna takich historii. To jest w Meksyku temat numer jeden. A teraz to już w ogóle.
No tak, Trump.
Chociaż tak naprawdę to nic nowego. Mur na granicy stał, jeszcze zanim się urodziłam. Ale nie mówiło się o tym tak dużo jak teraz. Transfery z zagranicy to podstawa meksykańskiej gospodarki. Nie wiem, co byśmy bez nich zrobili.
Znasz rzeczywistość po drugiej stronie granicy?
Nie, dopiero teraz pojechałam do San Francisco, promować książkę. Wcześniej nie miałam nawet wizy.
Miasto, w którym dzieje się powieść, nie ma nazwy, jest kompletnie wymyślone. Jak Comala z Pedro Páramo. Nie mam pojęcia, czy po tamtej stronie granicy są czerwone autobusy, domy takie jak ten, w którym mieszka ukochana Liboria – Aireen, czy w ogóle są tam latynoskie księgarnie, duże parki. Nigdy tam wcześniej nie byłam, to wszystko wytwór mojej wyobraźni.
Narysowałam sobie te miejsca: park Welles, budynek z latynoamerykańską księgarnią, w której pracuje główny bohater, dom, gdzie mieszka jego ukochana. Powoli zaczęli się wyłaniać bohaterowie. Chciałam, żeby każdy z nich mówił własnym głosem. To kosztowało mnie sporo pracy. Na początku tworzyłam trzy różne postacie i wszystkie trzy mówiły tak samo. Tak nie może być.
Ale najtrudniejszą sprawą było połączenie różnych wątków w jedną opowieść, przerzucenie pomostu między przeszłością Liboria a teraźniejszością. Długo się nad tym głowiłam. Kiedy miałam wątpliwości, dawałam fragmenty do przeczytania mamie, babci albo wujkowi. Uspokajali mnie, że jest OK. „Już dobrze, Xilo” – mówiłam sobie wtedy i szłam dalej.
Bohater Twojej książki, Liborio, pracuje w latynoskiej księgarni i połyka książki jak opętany. Podobno i Ty pochłaniałaś je, kiedy pracowałaś jako recepcjonistka w saunie?
Nie, pochłaniać książki zaczęłam dużo wcześniej, w saunie zaczęłam pisać Jankeskiego fajtera. Ciągle tam zresztą pracuję, bo sauna należy do mojej babci. Zawsze mam tam trochę czasu dla siebie, na przykład wcześnie rano, kiedy nie ma dużo ludzi. Wtedy zwykle pisałam albo oglądałam jakiś film. Chociaż pisać też zaczęłam dużo wcześniej, jeszcze jako dziecko. Najpierw były to listy.
Do kogo?
To było ćwiczenie, które mnie i mojemu bratu dawała ciotka, żebyśmy nauczyli się pisać na komputerze. Zadziałało, bo teraz oboje umiemy pisać z zamkniętymi oczami. Tak właśnie pisałam Jankeskiego fajtera: siadałam przed komputerem, zamykałam oczy i sobie wszystko wyobrażałam.
Ciotka kazała nam pisać codziennie tysiąc słów. Czasami może osiemset. W każdym razie chodziło o to, żeby robić to regularnie. To była taka nasza domowa edukacja. Kiedy byliśmy w Niemczech, nie chodziliśmy przez jakiś czas do szkoły.
Dlaczego?
Pojechaliśmy z mamą do Europy, odwiedzić ciotkę i wujka, ale mój mały brat zgubił nasze bilety powrotne i paszporty. To stało się chyba na dzień przed wylotem, nie było jak wyrobić nowych dokumentów. A potem nie mieliśmy pieniędzy na kolejne bilety. Więc mama powiedziała: nic się nie dzieje, w takim razie trochę tu zostaniemy. Między moimi rodzicami były już wtedy problemy. Mieli przed sobą naprawdę brudny rozwód i walkę o prawo do opieki nad nami.
Spędziliśmy w Niemczech prawie dwa lata. Pojechaliśmy jako turyści, a nagle staliśmy się nieudokumentowanymi migrantami.
Domyślam się, że nie było Ci tam łatwo.
Skąd, ja się świetnie bawiłam! Na początku rzeczywiście nie mogliśmy wychodzić z domu, bo baliśmy się policji. To wtedy ciotka kazała nam pisać listy. Ale potem poszliśmy do szkoły i była to najlepsza szkoła, do jakiej kiedykolwiek chodziłam. Były w niej dzieci z całego świata: Turcy, Arabowie, Afrykanie.
Uwielbiałam moje nauczycielki, one też mnie kochały. Płakały, kiedy wyjeżdżałam. To było niesamowite doświadczenie. Jako dzieci nie byliśmy świadomi, co się dzieje. Nie cierpieliśmy jako migranci bez papierów, nigdy nie doświadczyliśmy rasizmu. To zupełnie nieporównywalne z tym, co przechodzi Liborio, bohater Jankeskiego fajtera. Jedyny przykry aspekt tego doświadczenia to było jedzenie. Od razu przepraszam wszystkich Niemców, ale było po prostu okropne.
Po powrocie do Meksyku wciąż pisałaś?
Potem to już nawet nie były listy, ale coś w rodzaju dziennika. Kiedy wróciliśmy do domu, mój wujek, który prowadził kursy kreatywnego pisania, zaczął uczyć mnie pisania naprawdę. Zadawał mi różne ćwiczenia – te same, które dawał swoim uczniom. Mówił, co mam przeczytać, co przemyśleć. Mama tłumaczyła mi z kolei pochodzenie słów, ich historię i znaczenie. Zawsze więc miałam w domu dobrą, równoległą do szkoły edukację.
To wujek kazał Ci czytać słownik?
To jest książka, którą każdy, absolutnie każdy powinien kiedyś przeczytać! Bez dwóch zdań.
Kiedy byłam mała, wujek powiedział: „Język jest po to, żeby go używać, nie marnować. To my jesteśmy językiem i to, czy nasze idee są małe, czy wielkie, zależy od tego, jak nauczymy się o nich mówić”.
I kazał mi czytać słownik.
Ile tomów?
To był taki szkolny słownik, w jednym tomie. Narzuciłam sobie jedną literę na tydzień albo dwa, już nie pamiętam. Niektóre słowa wyleciały mi z głowy, ale wiele z nich wciąż we mnie żyje. Przypominają mi się w najmniej spodziewanych momentach.
Wujek musiał mocno wierzyć w Twój talent, skoro tak Cię trenował.
W mojej rodzinie wszyscy wierzymy w siebie nawzajem. W moją mamę, w wujka, w babcię. Pochodzę z rodziny artystów, a w Meksyku zawody związane z kulturą nie są zbyt dobrze opłacane. Należymy do niższej klasy średniej, może nawet po prostu do niższej. To okropne uczucie mieć koło siebie prawdziwego geniusza, który musi pracować jako kelner. Ale bardzo się nawzajem wspieramy. Kiedy miałam wątpliwości związane książką, zawsze mogłam na nich liczyć. Jesteśmy ze sobą bardzo zżyci.
Porozmawiajmy w takim razie o Twojej rodzinie. Chyba musimy zacząć od dziadka.
Tak, bez niego Jankeski fajter nigdy by nie powstał. W moim życiu nie było praktycznie ojca, więc to dziadka traktowałam jak tatę. Wujka zresztą też, i mamę chyba tak samo. Widzisz, miałam w życiu wiele matek i ojców.
Dziadek próbował w życiu wszystkiego. Chciał być torreadorem, bokserem albo bejsbolistą, wyemigrował do USA i pracował na zmywaku, ale został deportowany. Potem był przez chwilę pastorem, a wreszcie reporterem. Pisał sztuki teatralne i polityczne skecze.
Dziadek był jak uderzenie pięści, siła, która pchała mnie do tego, żeby napisać coś wyjątkowego, dokończonego, przemyślanego od A do Z.
Miał cukrzycę i amputowali mu stopę. Kiedy się nim opiekowaliśmy, opowiadał nam historie i anegdoty ze swojego życia. Gdzie mieszkał, gdzie pracował, żeby jakoś wyżywić rodzinę. Miał dzieci chyba w każdym stanie…
Wow!
Ale wszystkie z moją babcią! Tylko że poczęte w różnych miejscach. Mówił na przykład: twoja mama była poczęta tu i tu, ale urodziła się w Guadalajarze. To było wszystko przezabawne. Pomyślałam, że to straszna szkoda, że moje dzieci i wnuki nie będą mogły go poznać. Zaczęłam więc spisywać jego wspomnienia, krótkie zdania, w których często były puste miejsca do wypełnienia, bo dziadek nie pamiętał szczegółów.
Tak się narodził pomysł na historię, która opowiadałaby o chłopaku imieniem Liborio – jak mój dziadek. Potem dodałam do tego migrację i boks.
Dlaczego właśnie boks?
W domu oglądamy dużo boksu, więcej niż futbolu. Mamy w Meksyku wielu dobrych bokserów, ale mnie interesuje raczej to, co kryje się za kulisami. To jest sport biednych. Chłopak, któremu ledwo starcza na jedzenie, może sobie powiedzieć: będę trenował, odniosę sukces, wyrwę się z tego.
Młodzi bokserzy to dzieci, które pochodzą znikąd, które codziennie stają oko w oko ze śmiercią, żeby wydostać się z przepaści, w której się znalazły.
Liborio, bohater mojej powieści, jest jednym z nich. Na polskiej okładce nie jest dzieckiem, wydaje się raczej starszym facetem. Ale to zagubione, niczyje dziecko, które walczy o przetrwanie.
Twój dziadek też był bokserem?
To za dużo powiedziane, próbował nim zostać. Poszedł na trening. Trener co chwilę pytał: jak się nazywasz? Kiedy się urodziłeś? Po siódmym razie dziadek nie wytrzymał. Powiedział: zmywam się stąd. Jeśli od ciosów mam skończyć tak jak ten facet, nic tu po mnie.
Twoja babcia to też ciekawa postać.
Urodziła się w Veracruz i ma bardzo, ale to bardzo zabawny sposób mówienia. Barwny i dosadny. Jest jak Chief – szef Liboria z księgarni, który co i rusz rzuca niewyobrażalnymi świństwami. To jest właśnie język mojej babci. Może mówić najbardziej zbereźne rzeczy, jakie jesteś sobie w stanie wyobrazić, ale dziwnym trafem w jej ustach nie brzmi to wcale wulgarnie, tylko sprawia, że umierasz ze śmiechu.
Babcia odegrała bardzo ważną rolę procesie tworzenia książki, bo kiedy nie wiedziałam już, jaki wulgaryzm włożyć w usta Chiefa, pytałam: „Babciu, jak byś to powiedziała?”. A ona zawsze rzucała dokładnie te słowa, których potrzebowałam.
Jesteś kolekcjonerką słów?
Pisząc Jankeskiego fajtera, spędziłam mnóstwo czasu, sprawdzając synonimy, antonimy, znaczenie słów, archaizmy. Najbardziej interesowały mnie słowa z północy Meksyku, z okolic granicy. Watchar [zbitka hiszpańskiego mirar i angielskiego watch – przyp. red.], żeby powiedzieć „oglądać” i inne takie.
Takie słowa mnie fascynują, zapisywałam je w zeszycie, zbierałam jak rzadkie okazy.
Po prostu chciałam, żeby moja książka była jak najzabawniej napisana. Nie znoszę nudzić się przy czytaniu i próbowałam napisać coś, co sama chciałabym przeczytać. Czasami sięgam po Jankeskiego fajtera i rzeczywiście zdarza mi się skręcać ze śmiechu. „Xilo, jak mogłaś coś takiego napisać!” – mówię sobie.
Ale mówisz też, że zaczęłaś przebierać w słowach, bo buntujesz się przeciw bezbarwnemu językowi Facebooka i Twittera.
Ludzie z mojego pokolenia mają własne kody. Nie stawiają akcentów nad literami, wszystko skracają. Zamiast te quiero mucho, bardzo cię kocham, piszą na przykład „TKM” i tak dalej. Mnie się to strasznie podoba, to jakbyśmy wymyślali nowy język, który wszyscy rozumiemy, choć starsi już nie. Ale nauczyciele i rodzice zaczęli się strasznie denerwować: te dzieci niedługo nie będą umiały pisać, nie znają ortografii! A przecież człowiek chce się przede wszystkim komunikować, a nie stawiać akcenty. Przyszedł jednak moment, kiedy wszyscy tak mocno nas krytykowali, że zaczęliśmy pisać hiperpoprawnie. Jakby włączył się nam wewnętrzny cenzor. Nagle odkryłam, że wszyscy używamy dokładnie tego samego, nudnego języka. Zaczęły w nim zanikać życie i humor, który tak uwielbiam.
Opowiesz dzisiaj 15-latkowi dowcip, który jeszcze 40 lat temu śmieszył wszystkich w Meksyku i go w ogóle nie zrozumie, bo humor kryje się właśnie w języku, w podwójnym znaczeniu.
To właśnie chciałam przywrócić w mojej książce: dowcip i emocje. Testerką była moja mama, której dawałam fragmenty do przeczytania. Kiedy słyszałam, że wybucha głośnym śmiechem, wiedziałam: jest dobrze.
Humor to taka ważna sprawa w Meksyku?
Cały czas się wygłupiamy, to część naszej tożsamości. Wyobraź sobie taką sytuację: poznają się dwie osoby i od razu zaczynają robić sobie żarty. Idziesz czasem ulicą, słyszysz rzeczy, które ludzie do siebie mówią i nie dowierzasz własnym uszom. To coś bardzo pięknego w Meksykanach – mimo rozmaitych problemów, biedy, syfiastej polityki i przemocy mają w sobię iskrę i potrafią wszystko tak pięknie okpić.
Chciałaś swoją książką zabrać głos w debacie o migracji?
Nigdy w ten sposób nie myślałam. Nie znam się na polityce; interesuje mnie to, co się dzieje na świecie, ale nie lubię publicznie mówić na takie tematy. Tak się po prostu złożyło, że książka wyszła akurat wtedy, kiedy wszyscy mają na ustach nazwisko Trumpa.
Ale to nic nowego. Mówi się, że Meksyk to podwórko na tyłach USA. To prawda. Jeśli w USA dzieje się coś niefajnego, u nas daje się to odczuć dziesięć razy mocniej.
Jestem świadoma rzeczywistości, mam oczy i uszy, ale nie rozumiem, jak działa polityka, która w Meksyku jest jakimś bagnem.
Wiem za to, co przydarza się ludziom, co się dzieje na ulicach.
Co widzisz?
W Puebli dochodzi do bardzo wielu zabójstw kobiet. Rząd mówi, że chodzi o przemyt narkotyków. To nieprawda. Wiele z tych kobiet zostało zamordowanych przez swoich partnerów. Są bezkarni, bo władze tłumaczą, że to porachunki. Właściwie każdy, kto popełnia jakąś zbrodnię w Meksyku, może dziś się czuć bezkarny: policja jest skorumpowana, nieskuteczna, łatwo można się wykupić.
To jest ciemna strona Meksyku. Ale widzę też dobre rzeczy. Jest w nas dużo nadziei. Musimy tylko szeroko otworzyć oczy i odłączyć się od stada. Połączyć się i powiedzieć „basta!”. Myślę, że ludzie z mojego pokolenia zaczynają już to rozumieć. Na razie nikt się z nami nie liczy, ale coś zaczyna się ruszać. Zaczynamy się organizować, co dwa tygodnie są pokojowe marsze przeciw przemocy, próbujemy o coś walczyć, buntować się. Problem polega na tym, że starsi są już zmęczeni. Trzydzieści, czterdzieści lat temu chodzili na takie same demonstracje – mówią – i nic się od tamtego czasu nie zmieniło, chyba że na gorsze.
Więc się poddają. Wolą się cieszyć życiem, zamiast się angażować. Każdy by to zrobił, jeśli ma dobrą pracę, dom, wakacje. A tym, którzy podnoszą głos, którzy mają odwagę powiedzieć, że coś jest nie tak, przydarza się zwykle coś złego. Giną politycy, dziennikarze, działacze.
W Jankeskim fajterze też jest dużo przemocy. Komiksowej, ale jednak.
To coś, co mnie otacza. Ludzie pytają mnie, skąd ja, młoda dziewczyna, wiedziałam, jak opisywać tak szczegółowo bójki i uliczną przemoc. Skąd? Przecież mam Internet. A jeśli czegoś nie byłam pewna, po prostu to sobie wyobrażałam. Opisywałam to, co widzę w swojej głowie. Czasami miałam zresztą wrażenie, że nie piszę książki, tylko film.
Studiujesz w szkole filmowej. Przeczytałam w jakimś wywiadzie, że to kino jest Twoją prawdziwą miłością, a literatura „tylko kochankiem”.
Pisanie to najtańsza forma robienia kina. Możesz sobie wymyślić, co chcesz, i nie potrzebujesz na to pieniędzy. Widać to chyba w mojej książce, która jest totalnie wizualna. Odbija się w niej moja miłość do kina.
Marzę o tym, żeby pisać scenariusze, a później je filmować na własną rękę. Marzę, żeby znaleźć się na planie filmowym, poczuć tę adrenalinę, o której wszyscy mówią. Chcę być jedną z tych 400 osób na planie, reżyserować albo być reżyserowana, nieważne, tak, tego właśnie chcę w życiu. Może kiedy już spróbuję, będę żałować i dojdę do wniosku, że to nie dla mnie. Ale chyba wszystkich pociąga to, co nieznane, prawda?
Nie mam jednak zamiaru porzucać pisania książek. Filmowcy pracują zwykle kilka lat nad jednym filmem, a potem robią sobie przerwę. Myślę, że wtedy miałabym czas na pisanie. Poza tym, za każdym dobrym filmem stoi genialny scenariusz. W szkole najpierw uczą cię pisać, a dopiero potem filmować.
Masz 21 lat. Pracujesz już nad następną książką?
Piszę coś w rodzaju fantastycznej autobiografii. Dzieją się w niej rzeczy, które mnie samej nigdy się nie przydarzyły. Chciałabym też napisać drugą część Jankeskiego fajtera. Od początku miałam w głowie dużo większą historię, tylko jeszcze nie zdążyłam jej spisać. Nie wiem, kiedy to zrobię. Muszę dojrzeć, mój Liborio też. Oboje wciąż się zmieniamy i mamy jeszcze przed sobą dużo czasu. Nigdzie nam się nie spieszy.
AURA XILONEN (ur. 1995) – meksykańska pisarka, za debiutancką powieść Jankeski fajter zdobyła nagrodę Premio Mauricio Achar 2015. Studiuje kinematografię na Uniwersytecie w Puebli (Meksyk). Prawa do jej debiutanckiej książki sprzedano w USA, Holandii, we Włoszech, Francji, w Niemczech i Chinach.