Wystawa Landscapes framed. European Photographic Missions, 1984-2019 składała się ze zdjęć pochodzących z albumów powstałych z ośmiu projektów w ośmiu krajach, ukazujących transformację krajobrazów miejskiego i wiejskiego.
W zależności od projektu i pomysłu fotografa można było zobaczyć na przykład pole, na którym powstała autostrada, a na innym ceglany blok z linią energetyczną (Mission photographique Transmanche – Francja), dzikie łąki, w które ktoś wstawił hałdę z maszynami, dom-przyczepę kempingową czy dziwaczną fontannę (RO_Archive – Rumunia) albo te same miejsca fotografowane rok po roku, co pozwalało zaobserwować, jak na miejskim skwerze powstaje biurowiec, jak znikają drzewa, jak przyrodę zasłaniają przydrożne tablice, jak kamienica z lokalnym sklepem przekształca się w szklany blok, a tam, gdzie kiedyś była trawa, stoją teraz w rzędzie zaparkowane SUV-y (Long-term photographic observation of Schlieren – Szwajcaria). W katalogu do wystawy jej kurator Frits Gierstberg mówi: „Krajobraz to kultura. To wyraz żyjącej w nim społeczności i sposób, w jaki kształtowała ona swe istnienie”.
Gentryfikacja i rewitalizacja to ostatnimi czasy bardzo modne słowa, które nie są ze sobą tożsame i mają inne cele, choć bywają traktowane wymiennie . Pamiętam, jak kilka lat temu znajomy wynajmujący pokój na Brooklyn Heights w Nowym Jorku mówił mi, że już niedługo, bo tam właśnie buduje się nowoczesny apartamentowiec i tu wskazał na pnącą się w górę złotą wierzę, a tam zamieszkał aktor z Gry o tron i tu pokazał oszklony budynek, tam jakiś inny celebryta, tam burzą to, tam budują tamto, więc jemu wkrótce podniosą czynsz i będzie musiał się wynieść gdzieś indziej. Gdzieś dalej i to najlepiej z jednym wolnym pokojem pod wynajem krótkoterminowy.
Najlepszym przykładem takiej dynamiki jest Kalifornia. Mieszkańcy San Francisco, którzy masami przeprowadzają się do pobliskiego Oakland, mówią żartobliwie, że na ich miasto stać już tylko Azjatów i Rosjan. Przede wszystkim po prostu tych, którzy zarabiają ogromne pieniądze, a takich akurat w okolicach Doliny Krzemowej nie brakuje. Kolejni ludzie, kolejne rodziny, kolejne społeczności wypychane są wysokimi czynszami i cenami dalej i dalej od centrum, na obrzeża. Jeśli są uparci, to właściciel na przykład roznieca pożar i lokatorzy odchodzą „sami”, a on zgarnia odszkodowanie, robi remont i wynajmuje za wielokrotności. O takim San Francisco opowiada film Joe’go Talbota The Last Black Man in San Francisco. Dwójka czarnych przyjaciół, Jimmie Fails (gra samego siebie i jest jednym ze scenarzystów, bo to jego historia) i Montgomery Allen (w tej roli Jonathan Majors) mieszka na obrzeżach miasta, ale Jimmie wciąż marzy, by do niego wrócić. Konkretnie do swego rodzinnego domu, pięknej wiktoriańskiej willi w – obecnie – białej, bogatej dzielnicy. Mimo, że ktoś w niej mieszka, Jimmie jeździ tam i o nią dba, odmalowuje fasady, sprząta w ogrodzie. Dla niego dom to nie kapitał, a meble i przedmioty w nim to nie wartość materialna wynikająca z konsumpcji, a wartość sentymentalna, bo dom to Miejsce, przez duże „m”.
Gdy Jimmie słyszy w tramwaju rozmowę dwóch dziewczyn, z których jedna mówi, że nienawidzi San Francisco, wcina się do rozmowy, pytając czy kiedykolwiek je kochała, bo gdy się czegoś nie kochało, nie można tego znienawidzić. On to wie najlepiej. Podobnie jak jego ciotka, również na obrzeżach, która mówi, że tęskni za miastem, ale mieszkać w nim nie może, bo tam nie ma już dla niej miejsca, bo jej nie stać, bo wielu nie stać, choćby puste stać miało, to nie stać, a jak nie stać, to mieszkają daleko, do pracy dojeżdżają po parę godzin albo ją tracą. Albo tracą wszystko i włóczą się, śpiąc w namiotach pod gorącym słońcem Kalifornii, gdzie – jak mówi jeden z bohaterów filmu – „tylu bezdomnych, a wielkie, stare domy porastają kurzem”.
Ale nie trzeba gentryfikacji szukać aż w Stanach. Polska, Europa, kolejne miasta z rzędami charakterystycznych Airbnb-owskich kłódek na kamienicach, takich, w których wybiera się szyfr, kłódka się otwiera, w niej jest kluczyk do wynajmowanego mieszkania. Miasta-hotele, miasteczka-B&B. Mark Jenkin poświęcił temu Przynętę. Czarno-biały, stylizowany na starą taśmę ze statycznym dźwiękiem jakby z offu film opowiada o Martinie (Edward Rowe), rybaku z angielskiej wioski, która z rybackiej zmieniła się w turystyczną. W jego rodzinnym domu małżeństwo w średnim wieku robi teraz apartamentowy biznes. Spiżarnia po mamie została przearanżowana, na kuchennych ścianach wiszą ozdobnie narzędzia pracy Martina, rybackie sieci, łańcuchy, boje, a w lodówce chłodzą się wina musujące dla gości. Lokalny bar stał się imprezownią dla przyjezdnej młodzieży, turyści awanturują się o hałas rybackiej pracy o poranku i miejsca parkingowe, a brat Martina na kutrze już nie łowi, ale wozi kawalerskie party. Takie, które wpadają do lokalnego baru „Baza” na krakowskiej Floriańskiej z początkiem weekendowego wieczoru, by po paru szybkich zostawić rozdrażnionych barmanów oraz zdegustowanych stałych miejscowych gości, i ruszyć w miasto z wrzaskami i głowami pełnymi dzikich pomysłów, które o poranku ktoś będzie musiał posprzątać w gumowych rękawicach.
I nagle lockdown. Nie ma turystów, nie ma dorożek, nie ma meleksów, nie ma Airbnb, nie ma grupek z przewodnikiem jeżdżących po mieście na segwayach… Pewnie teraz na całym świecie, od Los Angeles i San Francisco, przez Barcelonę, Rzym, Pragę, wszystkie te wioski i miasteczka jak w Przynęcie, aż po Kraków ludzie ze zdziwieniem patrzą na to, co się dzieje. Ostatnio głośno było o wpisie na Facebooku prof. Moniki Bogdanowskiej, Małopolskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Ma w nim pretensje do władz Krakowa o „turystyfikację” miasta, „proces, w którym miejsce staje się obiektem turystycznej KONSUMPCJI” – tak to definiuje i twierdzi, że dziedzictwo kulturowe stało się właśnie takim „PRODUKTEM do KONSUMPCJI”. Pisze o tym, co większość krakowian obserwuje od początku pandemii – Stare Miasto jest puste, pusty jest Rynek i okolice plant, i to – jak pisze – „…nie dlatego, że w tych pałacach i kamienicach w swych mieszkaniach siedzą ludzie. One są wymarłe, ponieważ krakowskie Stare Miasto padło ofiarą turystyfikacji z wszystkimi negatywnymi stronami tego zjawiska”. Nieraz, podróżując, obserwowałam miejsca pozbawione swej tożsamości, kultury (duszy) na rzecz zarobku, miejsca, które stały się parkami rozrywki, miasta, z których zrobiono ośrodki wczasowe, gdzie od lokalnych sprzedawców, kelnerów czy kwiaciarek na placach wymagano, by byli tourist guides ze znajomością wszystkich języków świata i uśmiechem jak z reklamy czekoladek. Nieraz, będąc w – głownie europejskich – miastach, miałam wrażeniem, jakbym była w wielgachnych muzeach pośród przygotowanych dla mnie eksponatów, otoczona zwiedzającymi i pracownikami i… i już. Oczywiście ów wpis prof. Bogdanowskiej wywołał sporą dyskusję. Jedni popierali, inni wyrażali radość z powodu świętego spokoju na ulicach miasta, wielu skrytykowało. Krytykowali przewodnicy, ukazując plusy turystyki i tradycję miasta otwartego i od zawsze stawiającego na kulturę. Do dyskusji włączyli się dziennikarze, kładąc na stole niezbity argument w postaci bogacenia się miasta i mieszkańców, którzy wcale nie są do tego zmuszani, a także ten statystyczny, że dla turystów to nie tylko tanie piwo, ale też zabytki.
Wielu mieszkańców wielu miast i miasteczek przeżywa pewnie podobne dylematy, jak widzi takie grupki na segwayach, i niektórzy się wściekają, bo spokojnie rowerem nie można przejechać, inni liczą pieniądze z wypożyczalni, a jeszcze innych cieszy różnorodność miejskiego krajobrazu. I podobnie jest, jak przez San Francisco przejeżdża imprezowy tramwaj z piwnym barem, przez Londyn odkryty turystyczny autobus, pół Barcelony zajmuje kolejka do Sagrady Familii, a mieszkańcy Rzymu słyszą za ścianą imprezę przybyłych na city break studentów. I tak jest też, jak siedzimy w „Bazie” na Floriańskiej i wpada horda angielskich piwoszy, a niektórzy z nas myślą, że globalizacja, mix kulturowy i wszyscy na świecie się zmieścimy, a inni zaciskają zęby, bo chcą, by ich ulubiony bar coś więcej zarobił, a jeszcze inni szykują się do sprzedania „gościom” kopniaka.
Ten lockdown, te wymarłe dzielnice, to się wszystko dopiero zaczyna i na razie problemy są gdzie indziej, ale jak już miną, a jeżdżenie po świecie nie wróci do kształtu sprzed 2020 roku, to coś z tymi miejscami trzeba będzie zrobić, coś się z nimi stanie. Nie ma, że pusto, pustka się wypełni. Na wspomnianej wystawie znalazły się też zdjęcia z duńskiego projektu Denmark in transition. Na nich to natura wraca po swoje. Trawy i drzewa porastają dawne domy. Woda zalewa drogi i drewniany pomost. Krzaki w szklarni pokonały sztucznie zasadzone warzywa i wkrótce przebiją ściany. A plastikowe krzesło ogrodowe w dużej mierze jest już pokryte jesiennymi liśćmi…
Wystawę Landscapes framed. European Photographic Missions, 1984-2019 można było oglądać od czerwca do września 2019 r. w Muzeum ICO w Madrycie.