Mistrz strip-tease’u Mistrz strip-tease’u
i
ilustracja: Daniel de Latour
Opowieści

Mistrz strip-tease’u

Claude Klotz
Czyta się 9 minut

Przepis na to, jak zmieścić 24 godziny w 48 sekundach, czyli sprawić, by czas stał się dla nas nieskończenie elastyczny. Ćwiczyć można choćby w windzie.

Nazywał się Baudru i ci, którzy go nie lubili, nazywali go Baudru. Dowodzi to, że najlepszym sposobem wyrażenia swej pogardy wobec kogoś, jest nazywanie go jego własnym nazwiskiem. A więc Baudru. Baudru był młodszym księgowym w U.R.T. – anonimowym towarzystwie ubezpieczeniowym o ograniczonym kapitale i ograniczonej odpowiedzialności, założonym w 1835 r. przez Lamberta i Schwarza i zajmującym całe dwa piętra biur.

Posada ta zmuszała go do kupowania raz na dwa lata dwurzędowego ciemnopopielatego garnituru, do noszenia przez okrągły rok ciemnego krawatu o niewyraźnych wzorach i szarego kapelusza. Koleje losu sprawiły, że opuścił rodzinny dom w La Garenne-Colombes i zamieszkał na ósmym piętrze wieżowca w La Garenne-Bezons. Długo musiał się przyzwyczajać. Przez okrągły tydzień praca od 8–12, od 12–13 stołówka, powrót do pracy o 13 i tak do 18, o 18.10 autobus, o 18.25 półtorej bagietki w piekarni, o 18.30 winda, o 18.34 siusiu, kapcie z pomponami, gazetka i do łóżka!

8 listopada 1971, w dniu swoich 43. urodzin, Baudru, wchodząc do windy, zrobił w ciągu paru sekund zaskakująco porządny, jak na tak krótki czas, rachunek sumienia i wyciągnął z niego myśl przewodnią: nudził się straszliwie i nie miał już ochoty nudzić się nadal. Był nawet zaskoczony, że nie wpadł na to wcześniej.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tej samej nocy, rozmyślając w cie­m­ności pod kołdrą, postanowił zabawić się nieco i dostarczyć swojej spłowiałej egzystencji jakiejś porcji radości. Ale rozkład dnia wcale mu na to nie pozwalał i wreszcie, rozpatrując metodycznie cały swój czas, Baudru stwierdził, że jedynym momentem, kiedy młodszy księgowy mógł się zabawić, nie ryzykując przyłapania go na gorącym uczynku, był moment, kiedy znajdował się sam. Nie tak łatwo być samemu w La Garenne-Bezons, poza WC, gdzie ilość możliwych zabaw jest stosunkowo ograniczona. Pozostawało jedno jedyne stosowne miejsce: winda. Tak więc zamykając swoje słodkie oczęta, Baudru wymyślił zabawę, która miała zmienić jego życie.

Nazajutrz zbudził się w stanie silnego podniecenia, jakiego nie zaznał od lat, i postanowił postępować metodycznie i spokojnie tak jak to zawsze czynił dotychczas. Umyty, uczesany, z wyszorowanymi zębami, opuścił z bijącym sercem mieszkanie i przywołał windę. Czerwone światełko zapaliło się, wtedy godnie wkroczył do kabiny, starając się jak zawsze nadać sobie wygląd szacowny i dystyngowany. Gdy drzwi zamknęły się za nim, nacisnął ostatni guzik oznaczony napisem „parter”. W chwili, gdy winda ruszyła, Baudru oblał się potem i zaczął się miotać jak szalony. Dwoma ruchami zrzucił buty, gorączkowo rozpiął pasek od spodni, drżącymi palcami rozpinał guziki od spodni, był przy ostatnim, kiedy stwierdził, że minął już trzecie piętro. Serce przestało mu bić: nigdy nie zdąży zdjąć spodni i włożyć ich z powrotem przed parterem, tak jak to sobie zaplanował. A przecież jeszcze były buty. Przerażenie było silniejsze. Pozapinał się z powrotem z zawrotną szybkością, w pół sekundy zapiął pasek, włożył jednego buta i winda zatrzymała się, gdy trzymał drugiego w ręku.

Pani Dutilleux czekała właśnie na windę przed oszklonymi drzwiami i z bolesnym zdumieniem ujrzała Baudru wychodzącego z kabiny z twarzą zlaną potem i trzymającego w jednej ręce teczkę z czarnej skóry, a w drugiej wypastowany trzewik. Uśmiechnęła się pod wąsem i położyła to na karb zepsutego budzika, choć i to ją dziwiło ze strony tego tak zawsze punktualnego młodego człowieka.

Baudru zawiązał podwójną ko­kar­dkę, przyklękając na jedno kola­no, i w oczekiwaniu na autobus trawił gorycz porażki. Nie o tym marzył, spodziewał się przecież wygrać wyścig z czasem; widział się jak szaleje w samych slipkach w ciasnej kabinie, wkładając błyskawicznie pozostałe części garderoby i kończąc wszystko przed zatrzymaniem się windy, zapięty na ostatni guzik.

Przez całą drogę i przez większą część przedpołudnia rozmyślał głęboko i w końcu zdecydował się kontynuować doświadczenie. Liczył bardzo na efekty systematycznych ćwiczeń. W gruncie rzeczy, dziecinadą było sądzić, że wszystko uda się od pierwszego razu. O wiele lepiej będzie powoli zwiększać skalę trudności, tak, by wyrobić w sobie odruchy bezwzględnej szybkości, które pozwoliłyby mu – to był właśnie ideal­ny cel – dojechać w kompletnym stroju na ósme piętro, a w międzyczasie rozebrać się całkowicie, ubrać się z powrotem i wyjść w parę sekund później z uśmiechem na ustach, z bezbłędnie zawiązanym krawatem i zapiętym rozporkiem. Oczywiście (nie uszło to jego uwagi) to, co było wykonalne między ósmym piętrem a parterem, było równie proste między parterem a ósmym piętrem, zatem dwa razy dziennie będzie miał okazję do ćwiczeń.

Kiedy Baudru już został wirtuo­zem, tak jak to sobie wymarzył, długo zastanawiał się nad tajemnymi powodami, które skłoniły go do wymyślenia takiej właśnie rozrywki. Znalazł ich wiele. Dziwna mieszanina niebezpiecznego i dziwacznego, którą stanowiła owa zabawa, budziła w nim zamiłowanie do ryzyka i do frywolności, a ta ostatnia, biorąc pod uwagę jego wychowanie, graniczyła z nieprzyzwoitością: myśl o przebywaniu całkiem nago w miejscu przeznaczonym dla ludzi ubranych pociągała go niesłychanie. Człowiek nigdzie nie jest bardziej nagi niż w windzie. To dopiero była przyjemność!

Odczuwał również wyraźną satysfakcję, że postępując w ten sposób, oszukuje otoczenie: ten pan z zakładu ubezpieczeń taki dystyngowany i bez zarzutu, któż by pomyślał, że oddaje się tak szalonemu i obłąkanemu wysiłkowi w zamkniętej, ruchomej kabinie?! Wiele jeszcze powodów przyszło mu do głowy, ale zostawmy przypuszczenia i przejdźmy do faktów. Zadowolę się paroma cytatami z małego notesu, w którym Baudru codziennie notował swoje postępy.

Dowiadujemy się więc, że 17 listopada (8 dni po pierwszej próbie) udało mu się całkowicie zdjąć spodnie i włożyć je z powrotem. Cztery dni później zwiększył trudność, licząc do czterech, zanim zaczął się ubierać. 26 udało mu się zdjąć kalesony i zakończył próbę lekko zadyszany, ale kompletnie ubrany. Nudnym byłoby przytaczanie jego postępów dzień po dniu. Wystarczy, że dwa miesiące później, chociaż poza garniturem nosił jeszcze płaszcz (ochłodziło się znacznie), udawało mu się, zaczynając nie od ósmego, ale od siódmego piętra, rozebrać się do naga, dwa razy podskoczyć i ubrać się kompletnie. W czasie drugiego miesiąca potrafił nawet na ostatnich metrach zapalić papierosa.

Nigdy jeszcze Baudru nie był tak szczęśliwy. Świętował czasem kolejne zwycięstwa w restauracji lub kupował sobie butelkę dobrego wina, by uczcić epokowe wydarzenie: tak więc w dniu, gdy zaczął rozbierać się dopiero od 4 piętra wypił całą butelkę wina montrachet za 12,25 F. Wrócił tego wieczora podchmielony, wsiadł do windy i, pomimo oparów alkoholowych, zakończył próbę przed czasem. Położył się, drżąc z radości jak ktoś, kto wreszcie znalazł cel czy nadał właściwy sens swemu życiu.

Jeśli powrócimy tu do notesu Baudru i przeskoczymy parę stron, zorientujemy się w jego postępach: w czasie jazdy w dół umiał rozebrać się i ubrać z powrotem między trzecim a pierwszym piętrem, w czasie jazdy w górę – między szós­tym i ósmym.

Przyspieszył i przekroczył wydatnie to, co można spokojnie uznać za rekord: trzeba mu było jednego tylko piętra do wykonania obydwu operacji.

Którejś nocy obudził się nagle: pewna myśl uderzyła go tak silnie, że usiadł na posłaniu. To, o czym nie śmiał pomyśleć od paru tygodni, ukazało mu się w oślepiającej jasności: na osiem pięter zajęty był tylko na jednym, a przez pozostałe siedem po prostu się nudził. Zmarszczył brwi w wysiłku myślowym: była tylko jedna możliwość. Mógł rozebrać się i ubrać osiem razy – możliwość wykonalna z matematycznego punktu widzenia – ale wyczuł, że będzie to monotonne. Zastanowił się jeszcze, a ponieważ wcale nie był głupi (mog­liśmy to już zresztą zauważyć), rozwiązanie problemu przyszło samo…

Nazajutrz rano, gdy wychodził z mieszkania, miał w kieszeni termos, papierowy kubek, plastikową łyżeczkę i cukier w torebce. Nie licząc paru plam na krawacie i na podłodze windy, udało mu się nalać kawę do kubka, zamieszać cukier łyżeczką, wypić i włożyć wszystko do kieszeni. Był na pierwszym piętrze i prawie mechanicznie rozebrał się, ubrał i wyszedł dość zadowolony z siebie.

Cztery dni później nalewał kawę, słodził, mieszał, moczył w niej rogalika, zjadał, pił, rozbierał się i ubierał.

Siedem dni później nalewał kawę, słodził, mieszał, moczył trzy rożki, zjadał itd.

Osiem dni później, cztery rogaliki.

Dwa tygodnie później smarował cztery rogaliki masłem.

Dwadzieścia siedem dni później dodawał mleka i robił sobie grzanki.

Nie trzeba dodawać, że teczkę zastąpił walizeczką doskonale dostosowaną do potrzeb, w której układał cały sprzęt, a zwłaszcza kuchenkę gazową, na której grzał sobie kawę z mlekiem między czwartym i piątym piętrem.

Przeskoczmy parę miesięcy i zatrzymajmy się na 14 lutego, który w życiu Baudru zapisał się jako bardzo ważna data.

Tego ranka, oprócz walizeczki, niósł pod pachą paczkę. Drzwi windy otwarły się, wszedł, nacisnął guzik. W czterech setnych sekundy rozpakował paczkę: był to przenośny, rozkładany prysznic. W mgnieniu oka rozebrał się, namydlił, wy­płukał, przygrzał kawę, posmarował rogaliki, zjadł śniadanie i ubrał się, dojechał na parter z całym sprzętem zapakowanym. 18 tego samego miesiąca starczyło mu czasu na dodatkowe przeczytanie całej gazety. 28, ostatniego dnia tego najkrótszego miesiąca, mógł po wzięciu prysznicu i śniadaniu rozwiązać całą krzyżówkę.

Doszedłszy do tego stadium, Baudru zastanowił się i doszedł do dwu wniosków. Po pierwsze był niewątpliwie utalentowany, a po drugie tracił cenny czas (między trzecim piętrem a parterem) na czytanie gazety. Pracowity z natury, uważał to za rzecz niegodną siebie i tak 1 marca wychodził z mieszkania, niosąc, oprócz walizki i prysznicu, walizkową maszynę do pisania, na której zamierzał pisać zaległą korespondencję i raporty.

By uzyskać pełny spis jego windowych czynności, weźmy dzień 12 marca:

1 Prysznic z namydlaniem, płukanie, nacieranie ciała wodą toaletową, mycie zębów, czesanie, czyszczenie uszu (między ósmym a szóstym mniej więcej)

2 Smarowanie masłem grzanek, obfite śniadanie z marmoladą pomarańczową, jajkami smażonymi na małej patelence ze składaną rączką (między szóstym a czwartym)

3 Czytanie ilustrowanych tygodników z krzyżówkami, problemami szachowymi i zagadkami (czwarte do drugiego)

4 Sprawdzanie zaległych list księgowych, pisanie korespondencji, przygotowywanie pracy na bieżący dzień, nagrywanie na dyktafon (drugie do pierwszego)

5 Składanie sprzętu, papieros i ko­res­pondencja prywatna (od pierwszego do parteru).

Rzecz godna podkreślenia, że w tym właśnie okresie przeczuł swoje przeznaczenie. Zyskując w czasie każdej kolejnej podróży większą szybkość, niedługo, w ciągu tych 48 sekund, które trwał przejazd, uda mu się skondensować całość swoich całodniowych czynności. Zdecydował wtedy spróbować osiągnąć to, co niemożliwe: zmieścić 24 godziny w 48 sekundach, ponieważ był głęboko przekonany, że dzięki osiągniętej zawrotnej szybkości czas stał się dla niego nieskończenie elastyczny.

Dochodzimy do 12 listopada następnego roku. To już trzy lata, co do dnia prawie, jak z niezręczną powolnością, z której śmiał się teraz, próbował po raz pierwszy zdjąć spodnie. Dzień 12 listopada będzie ostatnim, jaki zanotujemy. Czytelnik łatwo zrozumie, dlaczego nie było następnych.

Tego właśnie ranka, jak zwykle, Baudru wyszedł z mieszkania – z walizeczką, prysznicem, maszyną do pisania, gazetami, południowym posiłkiem w plastikowym worku, ponieważ udawało mu się obecnie spożywać w windzie również obiad – i zamknął mieszkanie na klucz. Wezwał windę, wszedł i zaczął zjeżdżać. Kiedy znajdował się między piątym a czwartym piętrem, winda stanęła. Awaria, rzecz normalna i częsta w tych delikatnych urządzeniach. Inni lokatorzy próbowali wzywać windę i zrezyg­nowani szli piechotą. Dozorca zadzwonił do konserwatora, który przysłał ekipę naprawczą stosunkowo szybko, ponieważ zaznaczono, że ktoś został uwięziony między czwartym i piątym piętrem. Znaleźli uszkodzenie układu elektrycznego i usunęli zwarcie. Winda zjechała na dół i stanęła na parterze. Od chwili zatrzymania minęły dokładnie 2 godziny i 15 minut.

Dozorca otworzył drzwi. Otworzył także usta i poleciał jak szalony wezwać pogotowie ratunkowe i policję.

Policjanci wynieśli z windy trupa. Nikt go nie poznał: ubranie kiedyś musiało być eleganckie, ale teraz opadało w strzępach, twarz ukryta w ogromnej patriarchalnej brodzie nikogo nikomu nie przypominała i kiedy lekarz policyjny przeprowadził autopsję, stwierdził, że mężczyzna ten umarł ze starości w wieku, który można by ocenić na sto pięćdziesiąt lat.

Opowiadanie pochodzi z tomu Le Passe temps

ilustracja: Daniel de Latour

ilustracja: Daniel de Latour

Tekst pochodzi z numeru 1855/1980 r., a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Pierwszy jogin Ameryki Pierwszy jogin Ameryki
i
Jogananda podczas praktyki z uczniami w Encinitas Hermitage, lata 50., Kalifornia. Zdjęcie: Wikimedia Commons (domena publiczna)
Złap oddech

Pierwszy jogin Ameryki

Paulina Wilk

Dzisiaj jogę można praktykować niemal na całym świecie. Ale 100 lat temu myśl o zestrajaniu ciała z energią kosmosu była dla ludzi Zachodu pionierska. Opowieść o pierwszym swamim, który rozkochał Amerykę w jodze.

„City of Sparta” był pierwszym statkiem, jaki po pierwszej wojnie światowej przepłynął z Bombaju do Bostonu. Wyruszył latem 1920 r., na pokładzie wiózł jutę, herbatę i 61 pasażerów. Brytyjskich studentów, misjonarzy, biznes­menów, turystów, dwoje Ormian uratowanych z rzezi w Turcji oraz jedenaścioro Hindusów. Był wśród nich długowłosy mężczyzna w tradycyjnym stroju koloru ochry, którego nazwisko – Mukunda Lal Ghosh – zapisano w rejestrze pasażerów wraz z nieprawidłową datą urodzenia. Miał wówczas 27, a nie – jak wklepał na maszynie urzędnik – 25 lat. W rubryce zawód widniało oryginalne określenie – „bramin zarządzający” (choć pochodził z kszatrijów, kasty rycerskiej), a obok dopisek ręczny: „profesor”. Dodano również kategorię „anglojęzyczny poddany królowej brytyjskiej”. Narodowość „Bengalczyk” została wykreś­lona i poprawiona na „Wsch. Hindus”. W dodatkowych informacjach zapisano: „Nie liberalny, chyba że w kwestiach religii”.

Czytaj dalej