Lacrosse, najstarsza dyscyplina sportowa Ameryki Północnej, dalece wykracza poza współcześnie rozumianą grę zespołową. Dla Irokezów był to rodzaj treningu wojennego i sposób na oddanie czci bogom.
Dawno, dawno temu w lacrosse grały wyłącznie czworonogi z ptakami. Liderami pierwszej drużyny byli niedźwiedź, łoś i żółw, drugiej – sowa, jastrząb i orzeł. Pewnego razu, niedługo przed kolejnym meczem, mysz oraz wiewiórka odwiedziły ptaki i zapytały, czy mogą dołączyć do ich drużyny.
– A dlaczego nie poprosicie czworonogów? – zapytał orzeł.
– Byłyśmy u nich. Wyśmiali nas, bo jesteśmy małe – odparły mysz i wiewiórka.
Po długiej naradzie ptaki zdecydowały, że przyjmą zawodniczki, ale muszą zaopatrzyć je w skrzydła. Jeden z ptaków zaproponował, by znaleźć bęben, zdjąć skórzaną membranę i przyczepić do nóg myszy. W ten oto sposób powstał nietoperz. Chcąc sprawdzić nowego zawodnika, rzucono piłkę w górę. Okazało się, że nietoperz długo utrzymuje ją w powietrzu i świetnie kontroluje. Sowa, jastrząb i orzeł uznali, że nowy zawodnik wzmocni ich zespół. Dla wiewiórki nie starczyło już membrany, a na znalezienie kolejnego bębna brakowało czasu, gdyż wkrótce miał rozpocząć się mecz.
– A może byśmy rozciągnęli wiewiórce skórę? – zaproponowała sowa.
I ptaki ciągnęły, ile tylko miały sił, ciągnęły z każdej strony, tak długo, aż powstała polatucha, czyli latająca wiewiórka.
Mecz rozpoczęli niedźwiedź i orzeł. Piłkę przejęła polatucha i podała jastrzębiowi; zawodnik utrzymywał ją przez jakiś czas w powietrzu, w końcu jednak popełnił błąd i niewiele brakowało, by została przechwycona przez jelenia. W ostatniej chwili piłkę przejął orzeł. Symulował podanie do polatuchy, ale ostatecznie skierował piłkę do nietoperza, który zdobył zwycięską bramkę.
Tę legendę (w niewiele różniących się wersjach) od wieków opowiadają rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej. Morał jest taki, że niezależnie od wielkości i siły pewnego dnia każdy może okazać się pomocny.
Kij jak pastorał
Nie wiadomo, co tak naprawdę ujrzał francuski jezuita Jean de Brébeuf, gdy w 1637 r. podróżował przez dzisiejszy stan Ontario. Zobaczył dziwnie zachowujących się ludzi: ni to walczących, ni to grających. Jego uwagę zwróciły kije, które trzymali – przypominały biskupi pastorał, po francusku: crosse. W ten sposób de Brébeuf nazwał nieznaną na Starym Kontynencie aktywność. Nie poświęcił jej jednak zbyt wiele miejsca w swoich wspomnieniach. Zabrakło m.in. informacji o zasadach, liczbie zawodników czy przebiegu rozgrywki. Możliwe, że przyczyną było po prostu podejście misjonarzy do obcych gier – traktowali je pogardliwie i uważali za antychrześcijańskie. Poza tym przy okazji rozgrywek wzrastało spożycie alkoholu, szerzył się hazard – stawką bywały konie, broń i ubrania; zdarzało się nawet, że przegrani zostawali z niczym.
Wątpliwości co do odkrycia de Brébeufa biorą się także stąd, że rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej uprawiali wiele gier, w których istotną rolę odgrywały piłka i kij, różniły się one tylko szczegółami. Czirokezi rywalizowali do 12 zdobytych punktów, Menomini – do 4, plemiona z rejonu Wielkich Jezior – do 3, a Irokezi uzależniali liczbę punktów potrzebnych do zwycięstwa od okoliczności i stawki. Zazwyczaj mecze odbywały się na terenie między wioskami i trwały od wschodu do zachodu słońca (choć zdarzały się też rozgrywki kilkudniowe). Boisko mogło liczyć kilka kilometrów, a bramki – kilkaset metrów. Czasami w grze uczestniczyło nawet tysiąc osób. Celem zawodników wyposażonych w kije było umieszczenie w bramce piłki, wykonanej z drewna, gliny lub jeleniej skóry. Szczegółowe zasady za każdym razem ustalała starszyzna w przededniu meczu.
Siła mięśni, siła rytuału
U Szaunisów kobiety mogły grać, ale tylko rękami. Kijami posługiwali się wyłącznie mężczyźni. U Dakotów takich zakazów nie było. Dopuszczano nawet mieszane mecze, tyle że na każdego zawodnika musiało przypadać pięć zawodniczek (dziewczyny rywalizowały też między sobą). Były to jednak wyjątki, w większości plemion kobiety miały zakaz zbliżania się do boiska. Mężczyźni, których żony zaszły w ciążę, nie byli brani pod uwagę przy ustalaniu składu, wierzono bowiem, że przekazali całą siłę dziecku i są bardzo osłabieni. Trzy dni przed meczem zawodnicy musieli zachować celibat. Zanim drużyna opuściła wioskę, szamani wysyłali zwiadowców, by sprawdzili, czy ścieżka jest czysta. Wrogowie mogli bowiem zostawić na drodze coś, co osłabiłoby zawodników.
Przed rozpoczęciem meczu gracze malowali ciała węglem – wierzyli, że czynność ta zagwarantuje im moc. W oparach poświęconego tytoniu wrzuconego do ogniska prosili siły nadprzyrodzone, by dały im wzrok jastrzębia, zwinność jelenia, siłę niedźwiedzia. Najważniejsze były jednak kije. Zawodnicy darzyli je szacunkiem, podobnie jak broń. Przed wyjściem na boisko smarowali je magicznymi maściami i obwieszali amuletami przygotowanymi przez szamanów. Kije wkładano też zawodnikom do trumien, by mieli czym grać w zaświatach. Powodów do rozgrywania meczów było mnóstwo. Chodziło o podtrzymanie stosunków z sąsiadami (po zakończeniu gry od razu umawiano się na rewanż), złożenie hołdu niebiosom, np. w intencji chorego (jego los nie zależał od wyniku), wspomnienie zmarłych. Mecz bywał także częścią ceremonii pogrzebowych.
Lacrosse wykorzystywano również do rozwiązywania konfliktów, gra uchodziła za świetną metodę utrzymywania wojowników w formie. Czasami w trakcie rozgrywki zawodnicy przestawali zajmować się piłką i skupiali się na sobie. Starcie błyskawicznie zamieniało się w zapasy albo w walkę na pięści. Dlatego plemiona używające języka mohawk nazywały swoją odmianę lacrosse begadwe, czyli „młodszym bratem wojny”, a te posługujące się językiem onondaga – dehuntshigwa’es, czyli „małą wojną”.
Najbardziej spektakularnym przykładem wykorzystania lacrosse w trakcie bitwy był manewr wodza Odżibuejów, Minweweha, z 1763 r. Kilka rdzennych plemion Ameryki Północnej wystąpiło wówczas przeciwko rządom Wielkiej Brytanii, rozpoczynając tzw. powstanie Pontiaka. Saukowie i Odżibuejowie przebywali od wiosny przy cieśninie Mackinac pod Fortem Michilimackinac, jednym z najpotężniejszych i najtrudniejszych do zdobycia w regionie. 2 czerwca, niespodziewanie dla Brytyjczyków, rozpoczął się mecz lacrosse. Oba plemiona rywalizowały pod fortem kilka godzin, gdy nagle rozgrywka zamieniła się w atak, a zawodnicy – w wojowników. Fort padł, zginęło 35 Brytyjczyków. Zdobycie Michilimackinac okazało się jednym z najbardziej efektownych zwycięstw powstania, Europejczycy odbili fort dopiero rok później.
Piłka i tożsamość
Zawodników w drużynie jest 10, zawodniczek – 12. Oni grają cztery kwarty, one dwie połowy. Mężczyźni mają na sobie kaski i rękawice, kobiety – okulary ochronne. Wszyscy trzymają w rękach kije zakończone siatką przypominającą kieszeń. Celem rozgrywki, na boisku mającym wymiary zbliżone do piłkarskiego, jest umieszczenie piłki (trochę większej od golfowej) w kwadratowej bramce. Tak dziś wygląda lacrosse.
Jego historia zaczęła się w 1860 r., gdy montrealski dentysta William George Beers spisał pierwsze zasady gry. Od tego czasu, rzecz jasna, wiele się zmieniło, lecz lacrosse okazał się odporny na choroby współczesności. Nie zepsuły go pieniądze, gdyż nigdy ich tam nie było. Najlepsi gracze to półamatorzy, zarabiający w amerykańskiej Major League Lacrosse około 30 tys. dolarów rocznie. Niemało, ale przy milionach podnoszonych z boisk przez koszykarzy, piłkarzy, bejsbolistów czy futbolistów amerykańskich to tyle, co nic.
O tym, że lacrosse nie stracił charakteru i świadomości swojego pochodzenia, świadczy też obecność reprezentacji Irokezów na mistrzostwach świata. Nie mogą brać udziału w igrzyskach ani w piłkarskim mundialu (nie żeby się na nie specjalnie wpraszali) – to wydarzenia tylko dla krajów z własnym terytorium, uznawanych przez społeczność międzynarodową. Na mistrzostwach świata w lacrosse jest inaczej. To jedyna impreza, na której Irokezi mogą wystawić reprezentację, odśpiewać hymn, zamanifestować barwy. Dla nich to chyba nawet ważniejsze niż mierzony wynikiem i medalami sportowy sukces (przez trzy dekady zdobyli tylko dwa brązy).
W 2010 r. mistrzostwa świata organizował Manchester. Tuż przed ich startem władze Zjednoczonego Królestwa ogłosiły, że na podstawie irokeskich paszportów (Konfederacja Irokezów wydaje je od blisko 100 lat) nie wpuszczą zawodników na Wyspy. Gdy reprezentacja utknęła w Nowym Jorku, ówczesna sekretarz stanu USA Hillary Clinton zaproponowała błyskawiczne wydanie graczom amerykańskich dokumentów. Z nimi nie mieliby na granicy żadnych problemów. Irokezi uznali propozycję za zamach na ich tożsamość. Woleli wycofać się z mundialu, niż wziąć w nim udział dzięki paszportom obcego państwa.