Muchy Muchy
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 449/1953 r.
Doznania

Muchy

Jaroslav Hašek
Czyta się 9 minut

Niewinna pogawędka w gospodzie może sprowadzić na człowieka kłopoty. Zwłaszcza gdy dotyczy much albo europejskiej polityki międzynarodowej.

W gospodzie „Pod Kielichem” siedział tylko jeden gość. Był to wywiadowca Bretschneider, będący na służbie policji państwowej. Gospodarz Palivec zmywał podstawki, a Bretschnei­der daremnie usiłował wycią­gnąć go na poważną rozmowę.

Palivec był znany grubianin i co drugie jego słowo było „dupa” albo „gówno”. Ale jednocześnie był oczytany i zalecał każdemu, aby sobie przeczytał, co o tym drugim przedmiocie napisał Wiktor Hugo, przytaczając ostatnią odpowiedź napoleońskiej starej gwardii, daną Anglikom w bitwie pod Waterloo.

– Ładne mamy lato – rozpoczął Bret­schneider swoją poważną rozmowę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Wszystko to gówno warte – odpowiedział Palivec, układając podstawki w kredensie.

– A to nam nawarzyli piwa w tym Sarajewie – ozwał się Bretschneider, tracąc nadzieję.

– W jakim Sarajewie? – zapytał Palivec. – W nuselskiej winiarni? Tam się co dzień za łby wodzą. Wiadomo, przedmieście.

– W bośniackim Sarajewie, panie gospodarzu. Zastrzelili tam pana arcyksięcia Ferdynanda. Co pan na to powie?

– Ja się do takich rzeczy nie mieszam, z tym niech mnie każdy pocałuje w dupę – grzecznie odpowiedział Palivec, zapalając fajkę. – Do takich rzeczy mieszać się nie warto, bo można grubo oberwać. Mam swój handelek, i tyle. Gdy kto przychodzi i każe sobie podać piwa, to mu podam. Ale jakieś tam Sarajewy, polityka albo nieboszczyk pan arcyksiążę to nie dla nas, bo można się dostać za kraty na Pankrac.

Bretschneider zamilkł i pełen rozczarowania rozglądał się po pustym szynku.

– Tutaj wisiał niegdyś obraz najjaśniejszego pana – ozwał się znów po chwili – akurat tam, gdzie teraz wisi lustro.

– A tak, ma pan rację – odpowiedział Palivec – wisiał tam, ale obsrywały go muchy, więc zaniosłem go na strych. Wiadomo, jak to bywa. Jeszcze by kto zrobił głupią uwagę i miałby człowiek kram. Potrzebne mi to?

– Ale w tym Sarajewie stała się rzecz paskudna, prawda, panie gospodarzu?

Na to pozornie proste, ale podstępne pytanie odpowiedział Palivec niezwykle ostrożnie:

– O tej porze bywa w Bośni i Hercegowinie strasznie gorąco. Jakem tam służył w wojsku, to naszemu oberlejtnantowi musieli na głowę lód przykładać.

– W jakim pułku służył pan, panie gospodarzu?

– Takie głupstwa nie trzymają mi się w głowie. Nigdy się takimi bzdurami nie zajmowałem i nigdy mnie nic takiego nie obchodziło – odpowiedział Palivec. – Ciekawość pierwszy stopień do piekła.

Wywiadowca Bretschneider zamilkł ostatecznie, a jego ponura twarz pojaś­niała dopiero wówczas, gdy do gospody wszedł Szwejk, który kazał sobie podać ciemne piwo, dodając znacząco:

– Bo w Wiedniu też dziś mają żałobę.

W oczach Bretschneidera błysnęła nadzieja. Dorzucił rzeczowo:

– Na zamku w Konopiszcie jest dziesięć czarnych chorągwi.

– A powinno być dwanaście – rzekł Szwejk, popiwszy piwa.

– Dlaczego sądzi pan, że dwanaście? – zapytał Bretschneider.

– Żeby był równy rachunek, akurat tuzin. Łatwiej to zliczyć, no i na tuziny wszystko jest tańsze – odpowiedział Szwejk. […]

– W Sarajewie w całej tej sprawie maczali palce Serbowie – nawiązywał pan Bretschneider.

– Myli się pan – odpowiedział Szwejk. – To zrobili Turcy przez tę Bośnię i Hercegowinę.

I Szwejk rozwinął swoje poglądy na międzynarodową politykę Austrii na Bałkanach: Turcy przegrali wojnę w roku 1912 z Serbią, Bułgarią i Grecją. Chcieli, żeby ich Austria poratowała, a gdy Austria nie chciała, zastrzelili Ferdynanda.

– Lubisz Turków? – zwrócił się Szwejk do gospodarza Palivca. – Lubisz tych psów pogańskich? Prawda, że nie lubisz?

– Każdy gość jest dobry – odpowiedział Palivec – niech sobie będzie i Turek. Dla nas, kupców, polityka nie ma znaczenia. Zapłać za piwo, siedź sobie w knajpie i wygaduj, co ci ślina na język przyniesie. To moja zasada. Czy to zrobił temu naszemu Ferdynandowi Serb czy Turek, katolik czy mahometanin, anarchista czy młodoczech, mnie wszystko jedno.

– Dobrze, panie gospodarzu – ozwał się Bretschneider, który znowu stracił nadzieję, czy uda się przyłapać jednego z tych dwóch na jakimś słowie – ale zgadza się pan chyba, że to wielka strata dla Austrii.

Zamiast gospodarza odpowiedział Szwejk:

– Strata bo strata, przeczyć temu nie można. Okropna strata. Ferdynanda nie może zastąpić pierwszy lepszy cymbał. Tylko szkoda, że nie był jeszcze tłuściejszy.

– Niby dlaczego? – ożywił się Bret­schneider.

– Niby dlaczego? – odpowiedział spokojnie Szwejk. – Niby dlatego, że jakby był jeszcze tłuściejszy, to byłby go trafił szlag już dawniej, kiedy w Konopiszcie gonił babiny zbierające w jego lesie chrust i grzyby, i nie potrzebowałby umierać taką nieprzystojną śmiercią. W głowie się człowiekowi nie mieści: stryjaszek najjaśniejszego pana, a siaki taki go zastrzelił. Przecież to wstyd, bo w gazetach o tym pełno. U nas w Budziejowicach przed paru laty w czasie jednej małej sprzeczki na targu bydlęcym przebili niejakiego Brzecisława Ludvika, handlarza bydła. Ten kupiec miał syna Bogusława i gdziekolwiek ten syn przyszedł ze świniami na sprzedaż, nikt od niego nie chciał nic kupić, a każdy mawiał: „To syn tego przebitego, to musi być też łotr niezgorszy”. Musiał w Krumlovie skoczyć z mostu do Wełtawy, musieli go wyciągać, musieli go cucić, musieli z niego wodę pompować, a on im musiał umrzeć w objęciach lekarza akurat wtedy, gdy ten mu coś zastrzykiwał pod skórę.

– Skąd pan bierze takie dziwne porównania? – rzekł Bretschneider z naciskiem. – Mówi pan najpierw o Ferdynandzie, a potem o handlarzu bydła.

– Znikąd nie biorę żadnych porównań – bronił się Szwejk. – Niech mnie Bóg broni, żebym ja miał kogoś do kogoś porównywać! Pan gospodarz mnie zna. No, powiedz sam, że nigdy nikogo do nikogo nie przyrównywałem. Tylko że nie chciałbym być w skórze tej wdowy po arcyksięciu. Co ona teraz zrobi? Dzieci sieroty, dobra na Konopiszcie bez pana. A wydawać się znowu za jakiego nowego arcyksięcia?… Co by z tego miała? Pojechałaby z nim znowu do Sarajewa i zostałaby wdową po raz drugi. We Zliviu koło Hlubokiej był przed laty gajowy, a miał takie obrzyd­liwe nazwisko Kurdupel. Kłusownicy go zastrzelili, a została po nim wdowa z dwojgiem dzieci i po roku wyszła znowu za gajowego Pepika Szevtoviaka z Mydlovarów. I tego zastrzelili także. Wyszła za mąż po raz trzeci i znowu za gajowego, mówiąc sobie: „Do trzech razy sztuka. Jeśli i to się nie uda, to już nie wiem, co zrobię”. Rzecz prosta, że i tego zastrzelili, a ona tymczasem miała z tymi gajowymi już sześcioro dzieci. Była nawet w kancelarii księcia pana w Hlubokiej i skarżyła się na swoje utrapienie z tymi gajowymi. Więc jej nastręczyli dozorcę stawów, Jaresza, spod Rażickiej Baszty. I powiedzcie państwo: utopili jej chłopa przy połowie ryb, a miała z nim dwoje dzieci! Potem wydała się za trzebiciela nierogacizny z Vodnian, a ten pewnej nocy trzepnął ją siekierą i dobrowolnie poszedł się oskarżyć. Gdy go potem z wyroku sądu okręgowego w Pisku wieszali, ugryzł księdza w nos, powiedział, że niczego nie żałuje, a do tego powiedział jeszcze coś bardzo brzydkiego o najjaśniejszym panu.

– A nie wie pan czasem, co takiego powiedział? – zapytał Bretschneider głosem pełnym nadziei.

– Tego powiedzieć panu nie mogę, bo nikt się tego nie odważy powtórzyć. Ale było to podobno coś tak okropnego, że pewien radca sądowy, który był przy tym, oszalał od tego i jeszcze dzisiaj trzymany jest w izolacji, żeby się nie wydało. Nie była to zwyczajna obraza najjaśniejszego pana, jakiej się ludzie dopuszczają po pijanemu.

– A jakiej obrazy najjaśniejszego pana dopuszczają się ludzie po pijanemu? – zapytał Bretschneider.

– Proszę was, panowie, mówcie o innych sprawach – ozwał się Palivec. – Wiecie dobrze, że takich rzeczy nie lubię. Słówko z pyska wyleci, a potem bieda.

– Jakiej obrazy najjaśniejszego pana dopuszczają się ludzie po pijanemu? – powtórzył Szwejk. – Rozmaicie bywa. Upij się pan, każ sobie zagrać austriacki hymn, a zobaczysz, co będziesz mówił. Wymyśli pan sobie tyle różnych rzeczy o panu cesarzu, że gdyby choć połowa z tego była prawdą, to miałby biedak wstydu na całe życie. Ale ten starszy pan naprawdę nie zasługuje na takie traktowanie. Weź pan na przykład taką rzecz. Syna Rudolfa stracił w młodocianym wieku, w pełnej sile męskiej. Małżonkę Elżbietę mu przebili pilnikiem, potem zginął mu Jan Orth, brata jego, cesarza meksykańskiego, zastrzelili w jakiejś twierdzy przy jakimś murze, a teraz na stare lata zastrzelili mu stryjaszka. I raptem schla się jakiś pijanica i zacznie na niego wygadywać. Przecież takie rzeczy działają na nerwy. Gdyby się dzisiaj miało coś zdarzyć, to z dobrej woli pójdę i będę służył panu cesarzowi do ostatka sił.

Szwejk napił się dokumentnie i ciąg­nął dalej:

– Myślisz pan może, że najjaśniejszy pan puści to płazem? Nie znasz go pan w takim razie. Wojna z Turkami musi być. Zabiliście mi stryjaszka, to ja was też przez pysk zdzielę. Wojna jest pewna. Serbia i Rosja dopomogą nam w tej wojnie. Ej, będzie rzeź, aż miło!

W tym proroczym natchnieniu Szwejk był piękny. Jego dobroduszna twarz, uśmiechnięta jak księżyc w pełni, promieniała zapałem. Wszystko wydawało mu się bardzo jasne.

– Może się zdarzyć – wywodził dalej, mówiąc o przyszłości Austrii – że w razie wojny z Turcją napadną na nas Niemcy, bo Niemcy i Turcy trzymają z sobą. To takie dranie, że drugich takich nie ma na świecie. Ale możemy się sprzymierzyć z Francją, która od roku siedemdziesiątego pierwszego krzywo patrzy na Niemca. I damy sobie radę. Wojna będzie, więcej nie powiem.

Bretschneider wstał i rzekł uroczyście:

– Więcej pan mówić nie potrzebuje. Niech pan wyjdzie ze mną do sieni, to panu coś powiem.

Szwejk wyszedł za wywiadowcą do sieni, gdzie go oczekiwała mała niespodzianka, gdy jego kompan od stolika pokazał mu orzełka i rzekł, że go aresztuje i że natychmiast zaprowadzi go do dyrekcji policji. Szwejk starał się wytłumaczyć i wywodził, że ten pan się zapewne myli, bo on jest całkiem niewinny, jako że nie wymówił ani jednego słowa, które mog­łoby kogokolwiek obrazić.

Bretschneider oświadczył jednak, że Szwejk faktycznie dopuścił się kilku czynów karalnych, pośród których pewną rolę gra także zbrodnia zdrady stanu.

Potem powrócili do gospody i Szwejk rzekł do Palivca:

– Mam pięć piw i jeden rogalik z parówkami. Teraz daj mi jeszcze jedną śliwowicę, bo już muszę iść, jako że jestem aresztowany.

Bretschneider pokazał Palivcowi orzełka, przez chwilę spoglądał na niego, a potem zapytał:

– Czy pan żonaty?

– Żonaty.

– A czy pańska małżonka może prowadzić interes w czasie pańskiej nieobecności?

– Może.

– A więc wszystko w porządku, panie gospodarzu – wesoło rzekł Bretschneider. – Zawoła pan swą żonę, przekaże jej wszystko, a wieczorem przyjdziemy po pana.

– Nie przejmuj się tym – pocieszał go Szwejk. – Mnie zabierają tylko z powodu zdrady stanu.

– Ale za co mnie? – biadał Palivec. – Ja byłem taki ostrożny!

Bretschneider uśmiechnął się i rzekł zwycięsko:

– Za to, że pan powiedział, że muchy srały na najjaśniejszego pana. Już tam panu najjaśniejszego pana z głowy wybiją.


Przedruk za portalem Wolne Lektury: Jaroslav Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej, tom I i II, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1955. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Robacze piękno Robacze piękno
i
„Gałąź guawy z motylem Thyridia psidii i ćmą Megalopyge opercularis”, Maria Sibylla Merian, 1702–1703; zdjęcie: domena publiczna
Doznania

Robacze piękno

Michał Książek

Pełzających, skaczących i kroczących na długich odnóżach stworzeń szukajmy nie tylko w wysokiej trawie, lecz także na płótnach dawnych mistrzów.

Pojawiają się niemal wszędzie. Widzimy je na wielu średniowiecznych przedstawieniach sądu ostatecznego, grzechu albo piekieł – choćby na powstałych w XII w. freskach w bazylice Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na weneckiej wyspie Torcello. Ich obecność to stały element sztuki sepulkralnej średniowiecza, odrodzenia i baroku. Czasami występują pojedynczo, niekiedy w większych grupach, innym razem… we fragmentach.

Czytaj dalej