Nauka, magia i technika, czyli pochwała analogowej fotografii.
To ironia losu, że tak bezemocjonalnie myślimy dziś o fotografii, która przecież kiedyś miała zamykać dusze ludzi w znieruchomiałych obrazach. Tak mocno ufamy nauce stojącej za każdym zdjęciem – a może po prostu już tyle czasu upłynęło od schwytania pierwszej twarzy w kadrze zdjęcia – że mniej troszczymy się o naciśnięcie spustu migawki niż o przekręcenie włącznika na zmywarce do naczyń. Chyba nawet nabożniejszą czcią obdarzamy mokry tumult w trzewiach owej zmywarki niż to, co wstrzyknięte do wnętrza aparatu fotony robią na jego cyfrowej matrycy.
Fotograficzność obrazu staniała, emocjonalnie spowszedniała. Światło jest za darmo, więc pochwycenie kilku jego promieni w źrenicy mechanicznego oka nic nie kosztuje. Utrwalamy więc sekwencje niemalże identycznych klatek rzeczywistości, tak na wszelki wypadek – gdyby któraś „nie wyszła”. Beznamiętnie nie zdejmujemy palca ze spustu aparatu przez ciężkich kilka sekund, generując szczebiot zwielokrotnionych trzaśnięć udawanej migawki i serię obrazów, które od nieistnienia dzieli tylko wątły strumień elektrycznego prądu.
Tęskno mi do czasów, kiedy zdjęcie było jedno. W erze bez negatywów, w czasach pierwszych dagerotypów wykonanie fotografii było alchemicznym rytuałem, utrwalającym obraz na kawałku metalu raz na zawsze. Wieczność i jednorazowość były w każdym takim zdjęciu, a pachniały one chemicznie metalem i starą apteką. Fotografia nie mogła być powtórzona, skopiowana – dagerotyp stanowił kawałek rzeczywistości, przywiązany do jednej chwili oraz jednego miejsca, gdzie miał okazję się wydarzyć. Magia działa się na srebrnej blaszce, najpierw doprowadzonej do nieskazitelnej zwierciadlaności, a potem preparowanej w obłokach bromu i gęstych oparach podgrzanej rtęci. Zdjęcie nie było mikrosekundowym błyśnięciem, ledwie zlizującym przepuszczony migawką strumyczek fotonów – dagerotyp musiał nażreć się światła, fotografowanie polegało więc na rejestrowaniu długich odcinków rzeczywistości. Tylko to, co miało wystarczająco dużo cierpliwości, żeby na ten czas znieruchomieć, było wrysowywane w półcienie srebrzystego pozytywu – ruchomość świata znikała w szarej, rozmytej poświacie.
By widzieć szybsze momenty i bardziej pochopne zdarzenia, fotografia przeniosła się z zimnych, srebrnych blaszek na szeleszczący zwitek fotograficznej błony. Jest więc klisza – uwielbiam to słowo. Szeleści, zupełnie jak puszczony wolno pukiel celuloidu. W kliszy zamknięte są kryształki, całe plantacje i połacie mikroskopijnych klejnotów, maleńkich wielościanów zbudowanych z nietrwałego bromku srebra. Prosta substancja, dwa zwyczajne atomy. Wszystko utopione w zastygniętej żelatynie. Drogocenne srebro, cuchnący brom, zwierzęcy kolagen. Jakie to na wskroś analogowe! Gdy bierzesz do ręki kasetę kliszy, kryształki soli srebra tam śpią, niespokojnie drzemią, śniąc o skaczących elektronach i kotach Schrödingera. Przenosisz je więc na tym zwitku celulozy, w ciemności wyciętej kasetą ze świetlistości świata. Kiedy byłem dzieckiem, bałem się brać do rąk blaszane puszki z kliszami – jakby samo dotknięcie miało je rozszczelnić i zalać zabójczym światłem.
Klisza trafia do aparatu, gdzie ją rozciągasz nad szkłem soczewki. Chwilę się wahasz, bo teraz musisz poświęcić kawałek drogocennej światłoczułości, zniszczyć ją światłem, by zaczepić płat filmu o zębaty mechanizm. Potem, już w zatrzaśniętej komorze, w ciemności ustawia się świeży kadr pełen kryształków naprzeciw zaślepionej migawką przysłony. Dźwignie się poruszają, migawka na chwilę pęka – pewnie myślisz, że zdjęcie już jest. Ale nie. Na fotograficznej błonie właśnie tyrpnęliśmy światłem kryształowe piksele. Tam, gdzie w pole widzenia soczewki dostał się promień światła, szturchnięte nim bromki srebra pękły na kawałki. Wewnątrz każdego kryształu tkwi teraz czarna kiść kilkunastu atomów srebra. Są ich na kliszy miliony i miliardy, powidoki utrwalonego kadru, duchy rzeczywistości – tak małe, że niewidzialne. Gdybym wywlókł teraz te dotknięte światłem kawałki kliszy z aparatu, niczego na nich nie dostrzegę. Oczywiście, że tego nie robię. Naciągam tylko sprężynę migawki, gotowej teraz do zobaczenia kolejnej chwili. Kadr wciąga się w zwoje kliszy, dotyka innych widmowych kadrów – ja muszę uwierzyć, że one tam naprawdę są, w tych srebrnych kiściach i tyrpniętych kryształkach. Na czas kolejnych 35 klatek ciągle jeszcze zniszczalne: wystarczyłoby uchylić wieka aparatu – i już, bałwan światła wpada, obsiewa wszystko zarodkami srebra.
Od tej chwili ten obraz dziać się będzie w ciemności. Nawet gdy na koniec ktoś nawleka te kadry na coraz to nowe szpule i namacza w kolejnych substancjach z dala od wnętrza aparatu – wszystko w spokojnej ciemności, aby nie drażnić kryształków niezmienionych światłem, by potem wreszcie rozpuścić je, a tym widmowym kiściom dać urosnąć w srebrne opiłki, czarne punkciki ostatecznych pikseli. Widocznych, już nie hipotetycznych, kropek czerni tam, gdzie spadły fotony.
Potem rozciąga się między palcami tę kliszę, mówi się – wywołaną. Bo to w gruncie rzeczy wywołane z niej duchy, plasterki świata najpierw sfotografowane na niby, tymczasowo, a wreszcie już tylko srebrne, odwrócone światy z czarnymi słońcami i białymi cieniami opartymi o ściany domów. Negatywy. Wybierasz wtedy te, które wydają się w porządku, udając, że widzisz w nich swój prosty, pozytywowy świat. Nawet jeśli tam tylko ołowianoszare twarze i dłonie jak wystrugane z grafitu. Z tych kadrów udaje się potem odzyskać ludzkie obrazy, gdzie światło i ciemność są na swoich miejscach. Znowu w poruszeniach srebrnych kryształów – tym razem w płachcie fotograficznego papieru, ale w zasadzie w tym samym procesie.
W fotografii powstają dwie rzeczy. Powstaje zdjęcie, schwycona w płaszczyźnie siateczka srebrnych pikseli. Ale powstaje też flaszka pikseli niechcianych, w pośpiechu wypłukanych z ciemniejącego obrazu utrwalaczem, tych nigdy nieporuszonych światłem, spokojnie i nieświadomie czekających w kliszy kryształków. Powinno się brać te flaszki z fotograficznej ciemni i stawiać pod ścianą z wiszącym na niej zdjęciem. Na nim – rzeczywistość, która zdecydowała, co ma z niej na zawsze być widoczne na kliszy. W butelce – negatyw rzeczywistości, piksele przez nią niewybrane, rozpuszczone w mętnym roztworze atomy srebra. Można by je wytrącić, przetopić i nosić potem zimny oraz ciężki kawałek srebra na srebrnym łańcuszku.