Ptaki stroszą pióra mieniące się nadfioletem, jaszczurki lgną do rozjarzonych podczerwienią kamieni. Świat barwny zwierząt wykracza daleko poza dostępne człowiekowi spektrum.
Wszechświat pławi się w fotonach. Jest jak pękata, lśniąca wiśnia zanurzona w słodkim likierze – ocieka promieniowaniem, strzela na wszystkie strony okruchami światła. Światła najdzikszego: kosmiczne obiekty, potwory ulepione z superciężkich materii, plujące na wszystkie strony każdym możliwym promienistym smakiem. Leżę pod tym kosmosem, na twardej drodze zapomnianej przez koła samochodów. Pobliska Puszcza Białowieska oddycha nocą, do ziemi dociska mnie kopuła ciepłego lipcowego powietrza. I wchłaniam wszechświat oczami, przez dwie łapczywie rozkurczone dziurki wykłute w tęczówkach.
Trudno się nim nie zachwycić. Nawet mimo tego, że moje oczy wpuszczają do swojego światłoczułego wnętrza tylko oszczędne porcje fotonów – o wiele za mało, by zobaczyć na niebie rozjarzone pukle mgławic i trupio blade wiry antycznych galaktyk. To trochę zabawne, że mówimy o takim spoglądaniu jako o patrzeniu „gołym okiem”. Moje oko jest gołe, o tak, golusieńkie pod parasolem kosmosu w swojej galaretowatej pękatości, miękkie i bezbronne, a wokół niego kręci się cała moja zmysłowa mapa. I napawam się tym widzeniem, wsysam fotonowy koktajl – nawet jeśli to raptem marne echo tego, czym tak naprawdę świeci świat.
Widzisz –