Rocznik 1987. Na co dzień pracownik działu programowego Ursynowskiego Centrum Kultury „Alternatywy”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side”, która ukazała się w 2018 r. w serii amerykańskiej Wydawnictwa Czarne. Publikował również na łamach m.in. „Polityki”, „Machiny”, „Wprost” i „Gazety Magnetofonowej”, a jako reporter współpracował z Programem II Polskiego Radia.
Arca
Urodzony w Caracas Alejandro Ghersi umocnił się na pozycji jednego z najważniejszych producentów ambitnego, nowoczesnego popu. Podobnie jak Hudson Mohawke, Wenezuelczyk jest współpracownikiem do zadań specjalnych – kiedy ważniejsza od radiowych formatów i sprzedażowych list staje się chęć wdrożenia nowych, awangardowych rozwiązań, wykręca się jego numer. W mijającym roku z jego usług (po raz kolejny) skorzystała Björk i wschodząca gwiazda R’n`B Kelela, ukazał się również świetnie przyjęty solowy album producenta, Arca. Na płycie eksperymentalna elektronika może i robi wrażenie, ale największe wrażenie robi operowy wokal Wenezuelczyka.
Acra/ mat. prasowe
Richard Dawson
Trzy lata wcześniej brytyjski bard dał się poznać jako nieszablonowy wokalista i gitarzysta czerpiący z pełnej dysonansów twórczości Jandeka czy Billa Orcutta. Za sprawą ciągłych fałszów Nothing Important (2014) było płytą intrygującą i irytującą zarazem. Tegorocznm krążkiem Dawson udowodnił, że nie da zamknąć swojej twórczości w stylistycznych szufladkach. Peasant to album bogaciej zaaranżowany, bardziej rozśpiewany, choć przecież nie pozbawiony okazjonalnych dysonansów. Największym zaskoczeniem jest jednak tematyka utworów. Dawson w niezwykle przejmujący sposób opisuje codzienność prostych ludzi zamieszkujących brytyjską prowincję we wczesnym średniowieczu. Ten specyficzny koncept spotkał się z entuzjastycznym odbiorem krytyki oraz słuchaczy.
Richard Dawson na koncercie w 2015 r./ Wikimedia Commons
Gas
Jeden z najbardziej spektakularnych powrotów mijającego roku był udziałem producenta Wolfganga Voigta. Działający pod pseudonimem Gas twórca muzyki gatunku ambient-techno nagrał swoją pierwszą od siedemnastu lat płytę. Kiedy ukazywał się jego poprzedni album Pop (2000), prowadzona przez niego wytwórnia Kompakt cieszyła się zasłużoną sławą w środowisku fanów muzyki elektronicznej. Obecnie od lat uznawana jest raczej za siedlisko klubowej reakcji. Pomimo uwielbienia dla jego dotychczasowej twórczości nie spodziewałem się zbyt wiele po nowym dziele Voigta, uznając, że jego czas minął. Okazało się jednak, że nie miałem racji – twórczość niemieckiego producenta jest ponadczasowa.
Informacja
Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!
Związana ze sceną footwork producentka z Indiany przebojem wdarła się do świata eksperymentalnej elektroniki. Wydane w 2015 roku Dark Energy zostało uznane za najlepszą płytę roku przez krytyków czasopisma „The Wire” oraz portalu „The Quietus”. Po dwóch latach Jlin, czyli Jerrilynn Patton udowadnia, że ówczesne pochwały nie były przedwczesne. Wydane przez Planet Mu Black Origami eksploruje footwork rodem z płyt DJ Rashada, ale osadza go w szerszym kontekście współczesnej elektroniki. Zaskakujące cięcie sampli, korzystanie z rytmicznych struktur bliskich gamelanowi, a także zestawianie ciężkich industrialnych basów z lekkimi wokalizami sprawia, że mamy do czynienia z „inteligentną” muzyką taneczną. Choć w tym wypadku termin oznacza raczej filozofię komponowania niż kontynuację myśli IDM-owych producentów lat 90.
Jlin/ mat. prasowe
King Krule
Archy Marshall ma zaledwie 23 lata, a już wypracował sobie charakterystyczny, wyrazisty styl. Niewielu udaje się taka sztuka. Mam na myśli sytuację, w której zamiast wyliczać poszczególne składowe (punk, jazz, hip-hop, rockabilly, trip-hop) wystarczy powiedzieć o czymś, że brzmi jak King Krule. Na swoim drugim albumie wydanym pod tym pseudonimem Marshall robi to, co zawsze, tylko lepiej. Jako wokalista dysponuje nie tylko niepowtarzalną barwą, ale również wdziękiem i charyzmą. Jako kompozytor, sięgając po liczne stylistyki, wprowadza za ich sprawą pewne skojarzenia i przynależną im atmosferę, pogrywając z odbiorem słuchacza. The Ooz to muzyka szyta ze skrawków różnych materiałów, ale przecież zaskakująco spójna i niezwykle autorska.
King Krule/ mat. prasowe
Kendrick Lamar
Nawet jeśli DAMN. jest (moim zdaniem) najmniej równą ze wszystkich płyt rapera, to i tak znajdowała się ona w czołówkach rankingów częściej niż jakikolwiek album. I trudno się dziwić, bo Lamar pozostaje nie tylko najwybitniejszą postacią światowego hip-hopu, ale także najważniejszym, najbardziej wpływowym artystą współczesnej Ameryki. Analizy wielkomiejskich tekściarzy i protesty punkowców starają się uchwycić ducha narodu, ale nie mają szans z trzyminutowym DNA. Utwór stanowi pełną werwy odpowiedź polemikę z rasistowskimi komentarzami publicystów FOX News, ale z jakiegoś powodu – widziałem na własne oczy – w przerwach meczów NBA tańczą do niego białe emerytki z Teksasu.
Okładka płyty DAMN. Kendricka Lamara/ mat. prasowe
Lorde
Drugi album Lorde to pochwała cierpliwości. Na nową płytę album nowozelandzkiej gwiazdy pop musieliśmy czekać cztery lata, czyli – jak na dzisiejsze realia – niemal wieczność. Być może dzięki temu to świetnie zrealizowany zestaw momentalnie wpadających w ucho piosenek, utworów o klubowym potencjale. Nawet jeśli Melodrama to w rzeczywistości opowieść o samotności w tłumie i krytyka życia, którego rytm wyznaczają kolejne imprezy. Podniosły ton nie zraził jednak publiczności. Album zadebiutował na pierwszym miejscu Billboardu i zebrał świetne recenzje, zarówno w mainstreamowych, jak i środowiskowych mediach.
Lorde podczas koncertu w Detroit w 2014 r./ Wikiemedia Commons
John Lurie
Choć nowy, wydany w grudniu album aktora, malarza i multiinstrumentalisty przeszedł niemal bez echa, niewykluczone, że to właśnie John Lurie jest największym zwycięzcą tego podsumowania. Marvin Pontiac: The Asylum Tapes jest bowiem pierwszą od niemal dwudziestu lat płytą artysty powracającego powoli po ciężkiej chorobie, która sprawiła, że w latach dziewięćdziesiątych musiał rozstać się z muzyką. Zappowski w swoim dziwacznym humorze blues autorstwa muzycznego alter-ego Johna Luriego nie jest wybitnym dziełem, ale wywołuje uśmiech i daje nadzieję.
John Lurie/ Wikimedia Commons
Metro Boomin
W rok 2017 Ameryka wchodziła w rytmie Bad and Boujee Migos z gościnnym udziałem Lil Uzi Verta. 21 stycznia ten internetowy fenomen wspiął się ostatecznie na pierwsze miejsce Billboardu. W tym samym czasie odbierający Złoty Glob za serial Atlanta Donald Glover dziękował zespołowi za napisanie „najlepszego utworu w historii”. Sukces Migos nie byłby możliwy bez minimalistycznej, hipnotyzującej kompozycji Metro Boomin – producenta, który w kategorii: „największy przebój hip-hop/trap 2017 roku” okazał się ostatecznie swoim największym konkurentem. Jeśli bowiem był w kończącym się roku numer, wokół którego rozpętało się szaleństwo porównywalne z Bad and Boujee, było to Mask Off Future’a, które również wyszło spod ręki wziętego producenta.
Metro Boomin/ Flickr
James Murphy
Okazało się, że James Murphy tylko z nami pogrywał, kiedy kilka lat temu ogłaszał, że wybiera się na przedwczesną emeryturę. I całe szczęście, bo American Dream to najrówniejszy album w dyskografii LCD Soundsystem. Pomimo tytułu o socjologicznym potencjale, to płyta osobista, na której Murphy odgraża się starym znajomym, narzeka na uzależnioną od technologii młodzież i zrzyna z Talking Heads. A przecież trzeba mu wybaczyć zarówno protekcjonalizm w tekstach, jak i ciągłe eksplorowanie swojej post-punkowej płytoteki, bo efekty jakie osiąga są znakomite. Niezależnie od tego, czy uprawiają swoją skrojoną pod dyskoteki muzyczną publicystykę czy żegnają Bowiego w przejmującym finale, powrót LCD Soundsystem był bez wątpienia jednym z najważniejszych muzycznych wydarzeń mijającego roku.
Jan Błaszczak:
Rocznik 1987. Na co dzień pracownik działu programowego Ursynowskiego Centrum Kultury „Alternatywy”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side”, która ukazała się w 2018 r. w serii amerykańskiej Wydawnictwa Czarne. Publikował również na łamach m.in. „Polityki”, „Machiny”, „Wprost” i „Gazety Magnetofonowej”, a jako reporter współpracował z Programem II Polskiego Radia.
Rocznik 1987. Na co dzień pracownik działu programowego Ursynowskiego Centrum Kultury „Alternatywy”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side”, która ukazała się w 2018 r. w serii amerykańskiej Wydawnictwa Czarne. Publikował również na łamach m.in. „Polityki”, „Machiny”, „Wprost” i „Gazety Magnetofonowej”, a jako reporter współpracował z Programem II Polskiego Radia.
Jazztopad angażuje swoją publiczność w stopniu wyjątkowym. Od pięciu lat część organizowanych podczas tego festiwalu koncertów odbywa się w prywatnych mieszkaniach. Wystarczy zgłosić swoją gotowość i mieć trochę szczęścia, bo chętnych na przyjęcie zespołu nie brakuje. W ubiegłym roku organizatorzy wybierali z osiemnastu lokali, w tym – z niemal czterdziestu. Dlatego w 2018 roku koncertów w mieszkaniach będzie więcej. Tym bardziej, że taka formuła odpowiada mieszkańcom, ale także muzykom i samym pomysłodawcom festiwalu. – Te koncerty mają bardzo luźną formułę, tu nie ma scenariusza – tłumaczy dyrektor Jazztopadu, Piotr Turkiewicz. – Bywa i tak, że do samego końca nie wiadomo, kto z kim zagra. Liczy się moment. Wszystko toczy się swoim tempem. Bardzo to lubię.
Od strony organizacyjnej koncerty w mieszkaniach nie wymagają wiele. Dwa, trzy miesiące przed festiwalem zbierane są zgłoszenia. Organizatorzy chcieliby dać szansę każdemu właścicielowi domu czy mieszkania, ale mają też ulubione miejsca, do których chętnie wracają. Choć Turkiewicz twierdzi, że na tym poziomie nie istnieją żadne formalne ograniczenia, wiadomym jest, że kwintet z perkusją i pianinem nie wystąpi w kawalerce. Tym bardziej, że na każdy z występów przychodzi publiczność. W tym roku organizatorzy rozdali trzydzieści darmowych biletów na każdy z koncertów. Rozeszły się w dwadzieścia minut. Kiedy do grona szczęśliwców dodamy muzyków, obsługę i grupę znajomych gospodarzy, okaże się, że lokum musi pomieścić sześćdziesiąt-siedemdziesiąt osób. W tym roku należało do nich doliczyć dziennikarza „Przekroju”.