Nie śpiewasz, nie żyjesz Nie śpiewasz, nie żyjesz
i
Album Quilt, Sarah Ann Wilson, 1854 r. / Art Institute of Chicago
Przemyślenia

Nie śpiewasz, nie żyjesz

Milena Rachid Chehab
Czyta się 20 minut

„Jedna kobieta, jeden penis, hej” – ta przyśpiewka ludu Bayaka pomogła prof. Jerome’owi Lewisowi dojść do wniosku, że homo sapiens potrafił śpiewać, jeszcze zanim nauczył się mówić.

Milena Rachid Chehab: Podobno muzyka jest jak sernik. Nie daje nam niczego poza przyjemnością.

Jerome Lewis: Niech pani nie wierzy w te bzdury! Steven Pinker, który światu głosi tę teorię z zacisza swojego gabinetu na Harvardzie, chyba nigdy nie był w głuszy.

A co to zmienia?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Teoria o ewolucyjnym serniku, czyli o czymś, co jest przyjemne, ale nie daje nic pożytecznego, to totalna bzdura. W wielkim mieście, gdzie nie uświadczysz ani dzikich zwierząt, ani buszu, a nawet o wysoką trawę trudno, rola śpiewu rzeczywiście może się sprowadzać do przyjemnego koncertu lokalnego chóru. Ale nie w lesie pełnym goryli, gepardów czy bizonów. Lud Ba­yaka, nomadyczne plemię Pigmejów żyjące w afrykańskim lesie równikowym, które badam od lat, mówi wprost: śpiewamy, żeby przeżyć, nasze jodłowanie odstrasza niebezpieczne zwierzęta.

Tak zresztą robią nie tylko Ba­yaka, ale właściwie każda społeczność leśna – w Indiach na przykład odpowiednim śpiewem odstrasza się tygrysy.

Nie wolno nam zapominać, że miasta to dość nowy wynalazek – liczą sobie ledwo 9 tys. lat, i to jeśli weźmiemy pod uwagę te najstarsze, w Mezopotamii. My tu, w Europie, znacznie dłużej byliśmy społeczeństwem zbieracko-łowieckim – dawne nawyki zaczęliśmy porzucać na rzecz rolniczego życia dopiero 3–3,5 tys. lat temu. Ewolucja nie zdążyła nas jeszcze do tego odpowiednio przystosować.

W przypadku Bayaka nie mówimy chyba o zwykłym jodłowaniu, skoro UNESCO umieściło je na liście niematerialnego dziedzictwa ludzkości?

To niezwykły polifoniczny śpiew, który Bayaka uprawiają przynajmniej od 30 tys. lat, ale niewykluczone, że w ten sposób śpiewali nawet 150 tys. lat temu. Przypomnijmy, cywilizacja starożytnego Egiptu zrodziła się jakieś 5 tys. lat temu, a przecież uznajemy ją za bardzo starą!

Nie da się go śpiewać solo – by wybrzmiał, musi się połączyć wiele głosów, które dzielą się na dwie grupy: te płynące z głowy i te wydobywane z klatki piersiowej. Zachodzą na siebie od niskich do wysokich, przy czym każda osoba ma inną linię melodyczną. Jeśli chcesz dołączyć, musisz wsłuchać się w innych, bo nie można śpiewać ani za głośno, ani za cicho. W naszej kulturze celem wspólnego śpiewania jest zwykle jednogłosowość, a tam przeciwnie. Trzeba więc robić coś innego niż reszta, ale zarazem dopasować się do grupy. Daje to ciekawy efekt psychologiczny: człowiek jest autonomiczny, lecz jednocześnie umie się dostosować do innych tak, by twórczo się uzupełniać. Nasz indywidualizm głosi: „robię, co chcę, i nie interesuje mnie, co myślą inni”, ich – „robię, co chcę, ale z troską, by pasowało to innym”. Przez śpiew Bayaka wpajają więc wartości, na których zbudowana jest cała ich kultura.

W teorii brzmi to świetnie, a jak w praktyce?

Też, co dla mnie było chyba jednym z większych zaskoczeń. Gdy rano wszyscy zabierają się do roboty, nie ma nikogo, kto by tym sterował. Każdy robi to, co czuje. Nikt nie mówi: ty idziesz polować, ty łowisz ryby, ty zbierasz maniok, a ty miód. Po prostu kolejne osoby zgłaszają: ja pójdę po ryby, ja po maniok, ja zapoluję. A jeśli ktoś idzie polować w jedną stronę, drugi idzie w przeciwną, żeby nie przeszkadzać. Dokładnie tak, jak w ich muzyce: każdy patrzy na to, co robią inni, i dokłada to, czego jeszcze potrzeba.

Pisze Pan o Bayaka, że to „komunikacyjne drapieżniki”.

Społeczeństwa zbieracko-łowieckie, które wyznają animizm, wierzą, że wszystko dookoła – zwierzęta, roś­liny, przedmioty – odczuwa i obserwuje cię tak samo, jak ty obserwujesz je. Puszcza jest inteligentna tak jak człowiek, tak jak człowiek się komunikuje, trzeba tylko umieć jej słuchać. Gdy więc jesteśmy na polowaniu i słyszymy, że małpa skrzeczy do swoich ziomków, że zauważyła świnię, to informacja również dla nas. A jeśli świń nie widać, ja całe godziny snuję się po puszczy i nagle zapada mgła, to po prostu puszcza zaprasza mnie do picia. Z takiego punktu widzenia wyjście do puszczy jest jak włączenie się w rozmowę.

Bayaka wiedzą na przykład, że małe antylopy, które są tam jedną z podstaw jadłospisu, mają specjalne zawołanie, które oznacza: „Chodź się pobawić” i brzmi ono mniej więcej tak [tu profesor Lewis trzykrotnie wydaje z siebie dźwięk przypominający coś między miauknięciem a odgłosem wyścigówki Formuły 1 na pełnym gazie]. Gdy antylopy go słyszą, zaraz się zbiegają. W puszczy komunikacja odbywa się więc również między gatunkami.

Jak udało się Panu bliżej poznać Bayaka, skoro za jeden z większych nietaktów uznają zadawanie pytań?

Najpierw musiałem się do nich dostać, co zajęło mi miesiąc, bo mieszkają w 30-osobowych grupach w sercu afrykańskiego lasu równikowego, a przemieszczają się czasem nawet kilka razy w roku.

Potem było niewiele łatwiej. Tydzień po moim przyjeździe zdarzyło się coś niesamowitego. Późnym wieczorem wszystkie ogniska w wiosce zostały nagle zgaszone i zrobiło się zupełnie cicho. Wyjrzałem ze swojej chatki, ale dookoła było absolutnie ciemno. Nagle z różnych stron zaczęły błyskać malutkie światełka, a każdemu z nich towarzyszyły gwizdania przypominające ptasie trele. To było niesamowite. Następnego dnia rano przyszedłem do centrum wioski, gdzie w ciągu dnia przesiadują mężczyźni, i do jednego z nich przez tłumacza zagaduję, nie kryjąc podekscytowania: „To, co wydarzyło się wczorajszej nocy, było fantastyczne. Ale co to właściwie było?”. Tamten spojrzał na mnie i powoli, bardzo dobitnie mówi: „Nigdy, przenigdy nie wolno ci zadać o to żadnego pytania. Nigdy. Żadnego”. A przecież po to przyjechałem!

Dowiedział się Pan w końcu, o co chodziło?

Dużo, dużo później ktoś mi powiedział, że tamtej nocy wioska pytała puszczę, czy jej się spodobałem. Ale dopiero po wielu miesiącach spędzonych w puszczy, gdy wiadomo już było, że nie brakuje jedzenia, nikomu nic złego się nie stało i moja obecność nie spowodowała żadnych innych problemów, usłyszałem: „Puszcza cię kocha”. Od tego czasu zacząłem być przedstawiany kolejnym duchom i w rytuałach religijnych nie uczestniczyłem już jako obserwator, lecz jeden z nich.

Ale jak to mogło się odbywać bez pytań?

Naukę zacząłem od ndenganbo, czyli: „Co to jest?”, i w ten sposób zbierałem kolejne słowa – minimum dziesięć każdego ranka. W pierwszej kolejności nauczyłem się, jak jest „uciekaj” oraz podstawowych nazw niebezpiecznych zwierząt i mrówek, które całą armią oblepiają wszystko, co chcą zjeść. Gdy po trzech miesiącach opanowałem już podstawy, zauważyłem, że kluczem jest powiedzieć coś, co na pewno jest fałszem albo coś głupiego. Gdy chciałem się dowiedzieć, o co dwóch ludzi się sprzecza, rzucałem, że jestem zachwycony, jak świetnie się dogadują. Zaraz ktoś mi wyjaśniał, jak bardzo się mylę.

Niezły sposób na naukę języka.

Języka? Bayaka nie znają tego konceptu.

Jak to?

Język nie kształtuje tam tożsamości, bo nie służy do zaznaczania odmienności od innych plemion. Gdy pytałem Bayaka: „Ndenganbo?”, dostawałem różne odpowiedzi, np. maczeta raz była monapa, a innym razem mala, a bywało, że jedna rzecz miała nawet pięć określeń! Myślałem, że to może różnice między klanami albo że kobiety mają inny język niż mężczyźni, jednak okazało się, że moi gospodarze uczyli mnie nie tylko swojego języka, lecz także mowy innych plemion Bantu mieszkających w sąsiedztwie. Dla nich to było naturalne, bo tam każdy zna kilka języków. Tylko dla nich to nie jest „język”, ale „to, co pomaga ci zrozumieć” albo „to, co pomaga ci uzyskać coś od innych ludzi”. W przeciwieństwie do nas Bayaka nie spisują języków, nie kodyfikują.

Ich język to ciągłe naśladowanie – im więcej dźwięków potrafisz wydać, tym większe masz szanse na sukces, czyli osiągnięcie tego, czego chcesz, od tych, którzy komunikują się w inny sposób niż ty. Jak to wygląda w praktyce, przekonałem się, gdy jedno z obozowisk, w których nie byłem od kilku lat, odwiedziłem wspólnie z pracownikiem Green­peace’u. Siedzieliśmy z moimi starymi znajomymi, wspominaliśmy ojca jednego z nich, który zmarł kilka miesięcy wcześniej. Tłumaczyłem koledze z Greenpeace’u fragmenty rozmowy, a wtedy jeden z miejscowych – który wcześniej siedział cicho – zaczął wydawać z siebie coś jakby „mniamniamniamniamniam”. Myślałem, że coś z nim nie tak, ale gdy wróciliśmy do rozmowy w bayaka, wypowiadał się całkiem do rzeczy, więc zapytałem go, czemu wcześniej tak dziwnie się zachowywał. „Myślałem, że jesteś pijany” – mówię, a ten się oburza: „Pijany? Ja tylko próbowałem mówić po angielsku, jak wy!”.

Co jest więc dla nich ważniejsze niż język?

Wolność i brak hierarchii. Symptomatyczne jest na przykład, że nie mają słowa na pożegnanie, żadnego „do widzenia”. To, co mówią, żegnając się, oznacza: „Zostań tutaj, nie chcę patrzeć, jak odchodzisz”. Ale pożegnania tak naprawdę są niegrzeczne, bo przecież wszyscy są wolni, więc jeśli mają ochotę, w dowolnym momencie wstają i idą dalej. W ten sposób również reaguje się na sytuacje potencjalnie konfliktowe: jeśli mówisz albo robisz coś, co mi się nie podoba, co powoduje mój dyskomfort, to zamiast wchodzić w spór, wstaję i idę dalej. Podobnie jest z rozwodami: jeśli mąż nie jest dobry dla żony, ta może spakować się i odejść, a on nie ma prawa nic powiedzieć, żadnego: „Dlaczego mnie zostawiasz?”, żadnych wyrzutów. W drugą stronę działa to zresztą tak samo.

Wolność w pójściu tam, gdzie się chce, wiąże się z równym dostępem do wszystkich dóbr. Nie ma czegoś takiego jak status społeczny, nie uprawia się polityki. Każdy może polować, każdy umie produkować dzidę, łuk i resztę narzędzi, więc nie ma żadnych tajemnych umiejętności, które są źródłem władzy nad innymi.

Wszystkie plemienne instytucje zorganizowane są wokół tego, by było im przyjemnie i by te przyjemności dzielić z innymi. Widać to świetnie, gdy Bayaka przygotowują się do odprawienia któregoś ze swoich rytuałów. Wszystkie kobiety siadają wtedy w kółku na środku obozowiska, ale odległość między nimi jest dużo mniejsza niż to przyjęte w jakichkolwiek społeczeństwach Zachodu. Ręce lądują na ramionach sąsiadki, nogi splecione z innymi albo przynajmniej się z nimi stykające, nagle jedna zaczyna śpiewać i potem dołączają kolejne. Stopniowo człowiek traci poczucie „ja” i zatapia się w tej akustycznej masie – a ma na to czas, bo to trwa nie godzinę czy dwie, ale nawet 14–16 godzin non stop, a są i takie rytuały, które trwają nieprzerwanie przez trzy dni, jedynie z dwu-, trzygodzinną przerwą przed południem.

Czemu ma służyć taki rytuał?

Jedynie celebrowaniu radości. Ba­yaka wprowadzają się w trans, lecz nie wspomagają się żadnymi substancjami – osiągają stan, jaki my zwykle osiągamy nad ranem po całej nocy imprezowania. To zmęczenie, ale połączone z relaksem i poczuciem lekkiego oderwania się od ciała. Tylko że bez kaca i bez wydawania pieniędzy.

Pan poświęcił Bayaka tak dużo czasu, bo podobno ich kultura może pomóc nam rozwikłać jedną z wielkich zagadek lingwistycznych – co było pierwsze: muzyka czy język?

To nie do końca precyzyjne pytanie, bo przecież w języku niejako zawiera się muzyka. Żeby to dokładnie wyjaśnić, musimy sobie powiedzieć co nieco o wszystkich naczelnych.

ilustracja: Marek Raczkowski

ilustracja: Marek Raczkowski

Spróbujmy.

Spójrzmy, jak komunikują się zwierzęta. Gdy paw chce wyrazić, że jest silnym mężczyzną i ma ochotę na seks, rozwija swój piękny ogon – pokazuje w ten sposób, że warto wybrać go na dawcę genów, bo może sobie pozwolić na takie ekstrawagancje jak ten ogon. To tak zwana kosztowna sygnalizacja. Oczywiście my też się nią posługujemy – czymże jest drogi sportowy samochód u mężczyzny w średnim wieku, jeśli nie komunikatem: „Może nie jestem atrakcyjny fizycznie, ale za to mam pieniądze”? Jednak mamy również do dyspozycji sygnalizację niskokosztową, czyli język, a więc konwencję, na którą się umawiamy – „złoto” i „błoto” różni tylko jedna litera, ale liczy się znaczenie, jakie im nadaliśmy.

W jaki sposób dorobiliśmy się tej sygnalizacji?

Dzięki zaufaniu, które bierze się na przykład z tego, że nie musimy cały czas ustanawiać hierarchii. Szympansy zawsze ustanawiają hierarchię – zawsze ktoś jest nad, a ktoś pod, nie ma miejsca na równość, a za tym – na zaufanie. Gdy nie ufasz innym osobnikom swojego gatunku, próbujesz przed nimi ukrywać to, na czym ci zależy, nawet jeśli wymaga to od ciebie pewnej dozy okrucieństwa. Przystosowana jest do tego nawet fizjologia. Czym na przykład różni się oko człowieka i małpy?

Tym, że u nas widać więcej ­białka?

Waśnie. Po nas widać, w którą stronę patrzymy, po małpie nie. Samica szympansa, która opiekuje się młodym, nie odstępuje go ani na chwilę, bo inne samce mogą go zabić, a samice z zazdrości zaatakować. Nie można nikomu zaufać, a to powoduje, że wymienia się tylko kosztowne sygnały. Na nich można polegać. Jeśli szympans zaczyna sapać z zadowolenia na widok jedzenia, jego koledzy analizują, czy dźwięki, które wydaje, to kosztowne sygnały czy nie, czyli czy warto się zainteresować, czy nie.

No dobrze, ale co to ma wspólnego z muzyką?

Moja teoria jest taka, że muzyka musiała być pierwsza, bo to kosztowne sygnalizowanie, czyli zwierzęca forma komunikacji. Co dało początek muzyce? Bycie celem polowania. Gdy miliony lat temu zeszliśmy z drzewa i zaczęliśmy przemieszczać się na otwartej przestrzeni afrykańskiej sawanny, zagrażało nam mnóstwo zwierząt, dla których byliśmy łatwym celem.

Ich wzrok przystosowany jest do polowania po zmroku, nie mówiąc już o tym, że są szybsze od nas i sprytniejsze, bo łatwiej im być cicho. Za to nie lubią naszego hałasu, gdy na przykład na ich widok instynktownie zaczynamy krzyczeć.

Rozumiem, że im więcej osób hałasuje, tym łatwiej przepędzić drapieżnika?

Tak. Chóralne odstraszanie napastników występuje u wielu zwierząt – w ten sposób reagują na przykład lwice: gdy ta, która wyczuje zagrożenie, zaczyna ryczeć, wkrótce za jej przykładem idą pozostałe. My – czyli ci, którzy uznają pierwszeństwo muzyki nad głosem – uważamy, że wcześni hominidzi w podobny sposób odstraszali niebezpieczeństwo, tym bardziej że taka motywacja przetrwała do dziś. Tak zresztą tłumaczą swój śpiew na przykład Bayaka.

Gdyby więc ułożyć nasze umiejętności chronologicznie, to co byłoby pierwsze?

Współbrzmienie – najpierw w wydawaniu odgłosów, takich jak warczenie czy wycie. Potem człowiek zorientował się, które zwierzęta na to reagują. A że czasem to wspólne ryczenie trwało całe noce, doszła konieczność rytmu, bo jeśli śpiewasz całą noc, żeby odstraszyć dzikie zwierzęta, rytm jest konieczny, by zapanować nad oddechem czy skoordynować energię płynącą od każdego ze śpiewających. Stopniowo w toku ewolucji przystosowały się do tego nasze ciała, rozwinęły się umiejętności wokalne, a uszy stały się bardziej wyrafinowane. Żyjący pół miliona lat temu Homo heidelbergensis umiał usłyszeć te same dźwięki co my, a niewykluczone, że potrafił też wydawać te same dźwięki co my.

Posługiwał się więc językiem?

Nie sądzę, bo do tego potrzeba zaufania. A na to było jeszcze za wcześ­nie. W uproszczeniu: pod tym względem ich społeczność przypominała stada małp zdominowane przez samice i młode, podczas gdy samce raczej wałęsają się gdzieś po okolicy. Zaczęło się to zmieniać wraz z rozrostem mózgu – u szympansów jego objętość wynosi około 600 cm³, u homo erectus już dwukrotnie więcej. W efekcie dzieciom jeszcze długo po porodzie rosną główki, rodzą się niesamodzielne, a opieka nad nimi sprawia więcej trudności, więc matki zaczęły potrzebować pomocy. Tak zrodziła się instytucja babci – efekt menopauzy, czyli tego, że rodzić dzieci nie da się całe życie, więc można się zająć cudzymi. Ufać sobie zaczęli zarówno kobiety, jak i mężczyźni, którzy z czasem zainteresowali się tym, by pracować razem, np. przy polowaniach na większe zwierzęta.

A potem kobiety musiały zacząć wciągać do współpracy nie tylko babcie czy ciocie, ale też samce. Tak zaczęły się rodzić więzi między parami. Mężczyźni nie mogli już sami zadecydować o łączeniu się w pary. Ludzie zaczęli się więc uciekać do różnych rytuałów. Ten podstawowy to formowanie grupy i wspólne śpiewanie, którym odstraszano dzikie zwierzęta i przy okazji uwodzono się. U Bayaka ten rytuał wciąż istnieje.

I na czym polega?

Kobiety śpiewają: „Jedna kobieta, jeden penis, hej!”. Tworzą silną, zwartą grupę, której komunikat jest jasny: jesteśmy seksowne, jesteśmy wspaniałe – mężczyźni po prostu muszą traktować to poważnie. I traktują – na przykład mają zasadę, że to mężowie wprowadzają się do domu żony, a nie odwrotnie.

Oczywiście stwierdzenie, że to dzięki kobietom mamy dziś język, jest może zbyt proste, ale niewątpliwie jest coś na rzeczy. I zanim zaczęliśmy rozmawiać, na pewno najpierw wspólnie śpiewaliśmy.

Jako gatunek czujemy się wyjątkowi, bo tylko my umiemy mówić. Ale chyba musi istnieć jakiś powód, dla którego u pozostałych naczelnych mowa się nie rozwinęła.

Najprostsza odpowiedź jest taka, że one nie są w stanie funkcjonować bez hierarchii. Język jest dużo bardziej równościowy, bo wymaga pewnej dozy zaufania. Bez niego nie jesteśmy w stanie wymieniać się symbolami.

Najbliżej tego są bonobo. Ten gatunek od zawsze żył w miejscach, gdzie jedzenia było w bród i nie trzeba było tak o nie walczyć. W efekcie bonobo są mniej agresywne niż inne małpy, ich społeczność jest dużo bardziej sfeminizowana i powoli zaczyna pączkować wśród nich coś w rodzaju zaufania. To też gatunek, który jest dość zaawansowany komunikacyjnie – zidentyfikowano dotychczas około 30 gestów, którymi się on komunikuje, np. pokazanie ramienia oznacza: „Wespnij się na moje plecy”.

Jesteśmy w stanie nauczyć je mówić?

Raczej się nie zanosi. Pewnie widziałaś gdzieś na YouTubie filmik pokazujący szympansa, którego nauczono mówić „mama”. Coś tam da się zrozumieć, ale bądźmy szczerzy, brzmi to dziwnie. To kwestia fizjologii: my na przykład jesteśmy wyprostowani, więc powietrze w krtani ma więcej miejsca, by odpowiednio wybrzmieć.

W jednej ze swoich prac pisze Pan, że każda społeczność miała i ma własną muzykę.

To jeszcze jedna rzecz, którą ignorują tacy badacze jak Pinker. Jeśli spojrzysz na poszczególne subkultury na Zachodzie, z miejsca zauważysz, że każda słucha innej muzyki. Ale różni je znacznie więcej: to, jak się poruszają, w co się ubierają, jakim językiem mówią, co uznają za kanon piękna. To wszystko odzwierciedla ich wartości. Socjoestetyka jest tym, co wyróżnia kultury – dzieje się to wieloma kanałami, lecz muzyka to według mnie kanał nr 1.

Wśród nastolatków pytanie: „Jakiej muzyki słuchasz” jest pewnie w pierwszej trójce najważniejszych.

U Pigmejów też. Istnieją nagrania ludu Nbuti zarejestrowane w 1958 r. W 2010 r. puszczałem je ludziom Bayaka i choć oba plemiona dzieli język, około 1500 km puszczy oraz jakieś 27 tys. lat osobnej historii, wystarczyły im 3 sekundy słuchania, by stwierdzali, że to właściwie ich śpiew. Oczywiście treść była inna, ale struktura – a przecież to ona jest podstawą muzyki – się nie zmieniła. I siedzi w nas tak głęboko, że nawet nie musimy wiedzieć, na czym konkretnie polega to podobieństwo, by je poczuć.

Informacji, które są w nas głęboko zakorzenione, nie przechowujemy w mózgu poukładanych logicznie czy sekwencyjnie. To potrzebne jest do wypowiadania się, ale już nie do myślenia. Gdyby nie ta rozbudowana sieć powiązań, nasze mózgi byłyby nieefektywne. Chomsky, który głosi, że mowa odzwierciedla mózg, myli się zupełnie. W rzeczywistości w myśleniu nie posługujemy się językiem! W świecie zwierząt nie jesteśmy jedyni. Masz psa? To widzisz przecież, jak się zamyśla. Swoich myśli czy emocji nie umie przekazać językiem, ale zachowaniem jak najbardziej. My z muzyką mamy podobnie.

Jest jeszcze melodia języka…

Dotąd mówiliśmy o języku i muzyce jako czymś oddzielnym, lecz tak naprawdę są nierozłączne. Zachodni podział na muzykę i język dla ludzi takich jak Bayaka jest z gruntu fałszywy. Mają różne metody łączenia mowy i śpiewu, a sposób, w jaki opowiadają historie! Naprawdę ma się wtedy wrażenie uczestniczenia w fabule! Mają też różny sposób opowiadania w zależności od nastroju czy pory dnia. Na przykład kobiety, gdy już przygotują obiad, siadają wspólnie w kole i zaczynają rozmawiać, przeciągaaaaając słooooowa, żeby były jeszcze pięknieeeeeejsze. Jedno z moich ulubionych wspomnień, to jak leżę w namiocie, odpoczywając po całym dniu pracy, słyszę, jak panie zaczynają w ten sposób rozmawiać i momentalnie spływa na mnie niesamowity spokój. Bo to tak, jakby wokół ciebie śpiewały najpiękniejsze ptaki.
 

Dziękuję dr. Jakubowi Bohuszewiczowi z UJ za konsultację merytoryczną.
 


Jerome Lewis:

Antropolog z University College London. Specjalizuje się w badaniu społeczeństw zbieracko-łowieckich, zwłaszcza w Afryce. W Polsce był gościem konferencji Evolang odbywającej się w Toruniu.

Czytaj również:

Opera to absurd Opera to absurd
i
Maciej Zakrzewski/ Malta Festival Poznań
Przemyślenia

Opera to absurd

Agnieszka Drotkiewicz

Agnieszka Drotkiewicz: Zanim zostałaś dramatopisarką, pracowałaś jako copywriterka w agencji reklamowej. Co ci to dało?

Małgorzata Sikorska-Miszczuk: Praca w agencji nauczyła mnie, że natchnienie może być „na zawołanie”. To doświadczenie w dużym stopniu mnie uformowało. Agencje reklamowe pojawiły się w Polsce po transformacji ustrojowej i wszyscy weszliśmy w coś nowego, bez precedensu. Uczenie się zostało wpisane w tę pracę. Wiadomo było, że moje dotychczasowe umiejętności są bez znaczenia, w pracy w agencji trzeba wszystko zacząć od nowa. Nowy był nawet język, język nowego kapitalizmu i nowego biznesu, bazujący na angielszczyźnie, która nosi w sobie cały światopogląd anglosaskiej cywilizacji. Musiałam sprostać zadaniom, które do tamtej pory wydawały mi się absolutnie sprzeczne – napisać na zadany temat coś, co miało być i artystyczne, i komunikatywne. Dodaj do tego pracę w open space, gdzie siedzi wiele osób i panuje totalny rejwach. Mogłam się na ten świat obrazić albo mogłam czegoś się od niego nauczyć.

Czy wyniosłaś ze szkoleń w agencji coś, co przydało ci się w pracy twórczej?

Poznawałam techniki wspomagania kreatywności. Dzisiaj takich kursów jest wiele, wtedy to były początki, a w nas – jako w awangardę biznesu – mocno inwestowano. Przy okazji zainwestowano w polską dramaturgię – to jest piękne w życiu, że nikt nigdy nie wie, w co inwestuje (śmiech)! Jeden z nauczycieli mówił nam: „Think opposite!”. Znaczy to, że nie warto powtarzać zdań wypowiedzianych już milion razy, bo nie da się zaskoczyć ludzi tym, co już wiedzą. Ta zasada okazuje się płodna także w życiu: „Pomyśl o tym odwrotnie, wywróć do góry nogami, zobacz, co się wtedy ujawni”. Stosuję ją w pisaniu.

Czytaj dalej