Zuzanna ma zły humor,
Od rana wstała zła.
Zbeształa swego kota,
Oklęła go jak psa.
Dni toczą się podobne,
więc nudny jest ten świat
i wczoraj jest jak jutro,
jak dziś od wielu lat.
Co nudne jest podobne
więc śmiałabym się wprost,
gdyby tak groźnych,
przygód mi nie poskąpił los.
Nikogo nie chcę widzieć,
a najmniej swego kota.
Jej okulary w trawie
przepadły w mgnieniu oka.
W ich miejscu leżą nowe,
szczególne to są szkła,
wiatr wieje, śpiąc na łapie
kot sny łagodne ma.
Przez nowe okulary
kot, wyobraźcie sobie,
miał zęby niby tygrys,
a oczy miał jak ogień…
za swymi przygodami
w świat, sypiąc iskry, pognał,
a straszny był, bo przy tym
jak chmura wyogromniał.
Kochany kotku zostań,
ja już nie jestem zła
na ciebie. I Zuzanna
dwie łzy pod szkłami ma.
Do lasu biegnie za nim,
straszliwie las wygląda,
głęboka przestrzeń leśna
do bagna jest podobna.
Zuzanna nie poznaje,
choć patrzy na ten las,
nie widzi mchu ni drzewa,
ni roślin znanych z nazw.
A jej odbicie w bagnie
wygląda jak maszkara,
jak kot co wyogromniał
i straszny stał się naraz.
A w bagnie pełno węży —
to tylko są zaskrońce,
lecz chwilę tu wytrzymać
jest trudno koniec końcem.
Okropność! W wielkich susach
ucieka z lasu wreszcie,
odbicia swego w bagnie
pamiętać nawet nie chce.
Różowe krążą chmury,
a ptaki pod chmurami,
a plaża jest spokojna…
na plaży trop nie znany.
Na piasku wielkie ślady…
Przedpotopowy trop.
— Uciekać chcę do domu!
Bo tu się czai kot.
Lecz równocześnie także
pozostać chce Zuzanna.
Ta cisza jest ciekawa…
Nie szumi żaden bałwan.
Stop! Morze odpłynęło.
I go nie znajdzie nikt.
Jest przepaść u stóp góry.
Niesamowity cyrk!
A później się zetknęła
Zuzanna przypadkowo
z dziwacznym towarzystwem
cztery ni to ni owo,
to chyba miłe stworki
myślała i czy zgadnę
jak każdy z nich wygląda
nie teraz lecz naprawdę.
Ten wielki, pewny siebie,
zawołał do niej: Hej!
nieśmiało odmilczała
jak pozostali trzej.
Spytała ich czy idą
na jakąś maskaradę:
— jeżeli to daleko
to z wami też pojadę,
lecz oni na przechadzce
stracili orientację,
zbłądzili na bezdroże,
kto teraz im pomoże?
Przyłączą do Zuzanny,
zmęczeni aż do łez:
Hemulek, Tofsla, Vifsla
i Hemulkowy pies.
Jak nie zabłądzić w świecie,
gdzie wszystko jest na odwrót,
krajobraz się odmienił,
uniemożliwia powrót,
na opak fruną ptaki,
tak coś jak gdyby w tył,
to wszystko chyba podstęp
nieczystych jakichś sił.
Jagody jakieś żółte
nie do pojęcia prawie…
Zuzanna mówi nagle:
— Siedziałam tylko w trawie…
Co się właściwie stało?
Przychodzi mi na myśl,
że nie wiem… w każdym razie
świat się odmienił dziś.
Wtem słychać jakiś łoskot,
a potem głos Hemulka:
— Sniffowi ogon płonie!
Fałszywy zieje wulkan!
Ucieczka hatifnatów!
Ze sto ucieka par!
I płonie wielki ogień!
Wnet świat pochłonie żar!
Ruszamy stąd do swoich.
To gorsze jest niż grypa,
pocieszmy tylko jeszcze
rozwrzeszczanego Sniffa,
co przybiegł do nas… Teraz
ruszamy wszyscy stąd
na południowopołu-
dniowozachodni ląd.
Lecz wulkan się przebudził
zaledwie na minutę,
gdy przestał hałasować,
ogarnął wszystkich smutek,
bo zimno się zrobiło
i zawirował śnieg,
a mamy jeszcze lato…
Zły wzięły sprawy bieg.
Cień straszny przemknął obok,
gdy było jeszcze zimniej,
to pies von Lamentowicz,
ten pies ma Ynk na imię.
Gdzie by się tutaj ogrzać,
gdzie by tu wypić rum?
Gdzie dom z piecykiem ciepłym,
a w piecu ognia szum?
Dwóch kumpli siedzi w grocie,
gotują mocny bulion;
o fantastyczna zupa!
Z brukselką i cebulą!
Krzyczały Tofsla, Vifsla,
bo zupkę chciały jeść,
a ty się kotle zupy
w ich małych brzuszkach zmieść!
Zbyt dużo zjedli zupy,
ucięli sobie drzemkę,
to może niezbyt grzeczne,
lecz nader jest przyjemne.
Dwaj kumple grają w karty
i świeci ognia blask,
gdy chórem wyją wilki
w sztormowy, groźny czas.
[Lecz był o drugiej w nocy
kres wszystkich dobrych snów,
cebula była twarda,
rozbolał Sniffa brzuch].
O świcie wyruszyli,
choć chcieli jeszcze pospać.
Dotarli wreszcie… lepiej
się nigdy tam nie dostać,
do groźnej okolicy
i psu się jeży sierść!
COŚ czyha na nich w drodze
i nie pozwoli przejść.
Słyszeli, że COŚ dyszy
i umykali biegiem,
wtem drogę im przecina
wodospad wraz z zalewem,
COŚ czai się do skoku
wnet się rozlegnie krzyk,
bo pływać z naszej paczki
nie umie przecież nikt.
Wtem balon opadł z nieba,
gdy trzęśli się ze strachu,
wskoczyli, lecą teraz
na wschód albo na zachód,
a z góry spod obłoków,
gdy rozpoczęli lot,
ujrzeli prześladowcę,
straszliwy to był łotr!
A kapitanem była
Totiki na balonie
i lecą teraz wszyscy,
gdzie morze w morzu tonie.
— Musimy zmniejszyć balast,
bo balon nisko mknie,
w kieszeniach są klejnoty,
więc wyrzucimy je.
I wyleciało w morze
błyszczących sto kamyków,
klejnotów jest dość przecież
w dolinie u Muminków
i odciążony balon
żegluje pośród gór
i wita ich w dolinie
radosnych głosów chór.
To tatuś na tarasie
wypatrzył ich lornetką!
To mama macha ręką
i wszyscy ku nim biegną.
Lądują na rabatce,
gdy balon zniżył lot,
Zuzanna widzi schody,
na schodach śpi jej kot.
Jest wielkie święto. Wszyscy
są trochę zwariowani,
jak w jakiejś zwariowanej
książeczce z obrazkami,
Zuzanna dotąd nie wie,
ja także nie odgadnę,
czy rzeczy opisane
zdarzyły się naprawdę…
Na szczęście to nieważne,
już słońce traci blask…
Zachodzi… I Zuzanna
wraz z kotem idzie spać.
Tekst pochodzi z numeru 1729/1978 r., (pisownia oryginalna), a mogą go Państwo przeczytać w naszym cyfrowym archiwum.