Niezłe zadęcie Niezłe zadęcie
Doznania

Niezłe zadęcie

Iza Smelczyńska
Czyta się 2 minuty

Instrument stary jak świat. Współcześnie niesprawiedliwie skomercjalizowany przez sklepy z pamiątkami i centra handlowe. Tak, tak, chodzi o didgeridoo.

Sugerowana muzyka w tle: Kate Bush, The Dreaming

Wcale nie jest synonimem całej Australii, tylko jej części – północnego regionu Kakadu. Ciągle przypomina dość grząski grunt, bo niewłaściwe używanie go poza tradycyjnymi ceremoniami bywa przez niektórych Aborygenów uważane za obraźliwe. Wątpliwa była również praktyka uprawiania gry na didgeridoo przez kobiety. Opinia, że jedna płeć miałaby być wykluczona w wykonawstwie, jest właściwie półprawdą – owszem, w odsłonie żeńskiej była raczej tolerowana aniżeli upragniona.

Monotonny dźwięk, który brzmi trochę tak, jakby wydobywał się z wnętrza ziemi, towarzyszył kiedyś rytuałom i ceremoniom szamańskim. Wprowadzał w zmieniony stan przebudzenia i stanowił pulsujący łącznik ze zmarłymi przodkami. Dziś ten instrument „odczarowali” uliczni muzycy, beatboxerzy, artyści pop i kompozytorzy newage’owych symfonii. Ciągle też ma swoich wirtuozów i legendy: Marka Atkinsa, Darryla Digarrngę, Jeremy’ego Donovana, Williama Bartona, Adriana Burragubbę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

A tak naprawdę nie Aborygenom, lecz australijskim termitom powinniśmy dziękować za ten osobliwy aerofon. Ich mrówcza praca nie poszła w gwizdek. Prawdziwe didgeridoo, albo jak kto woli – yidaki, zrobione jest z wydrążonych gałęzi i pni drzewa eukaliptusowego. Poszukiwanie odpowiedniego materiału na instrument zaczyna się od oceny organoleptycznej drzewa – na dole się postuka, wyżej się puknie i jeśli w środku pnia szaleje pustka z charakterystycznym pogłosem, to połowa zadania już za nami. Drzewo można wówczas ściąć (dobra robota, termity!), wyczyścić bałagan w środku, z zewnątrz okryć ochrą i ozdobić subtelnymi wzorami. I tutaj zaczynają się schody, bo wzięcie głębokiego oddechu nie wystarczy.

Wyższy poziom wtajemniczenia zagwarantuje opanowanie techniki oddechu cyrkulacyjnego. Polega ona na równoczesnym dmuchaniu powietrzem z ust i wciągnięciu go do płuc przez nos. Można spróbować „na sucho”. Nie udało się, prawda? Anatomicznie jest to niemożliwe. Youtube’owe samouczki radzą, aby najpierw pokonać największą barierę, jaką jest oczywiście umysł mówiący „nie da się”. Później należy wydąć policzki niczym żaba i siłą ich mięśni wypchnąć powietrze z jamy ustnej przy jednoczesnym zaciągnięciu się nosem. Zanim większość czytelników odpadnie w tym miejscu z powodu hiperwentylacji, pragnę pocieszyć: wszystko jest trudne, zanim stanie się łatwe. Śmiałek, który do perfekcji opanowałby tę technikę, mógłby wyprodukować niekończący się dźwięk albo przynajmniej pójść na rekord w długości utrzymywania go. Aby to osiągnąć, wystarczy – bagatela – 90 minut i 46 sekund. Nagroda jest warta poświęcenia, bo dzięki spektakularnej koncepcji oddechu cyrkulacyjnego można doświadczyć wejścia w sferę ponadczasowości – stanu, którego wielu ludzi szuka np. w medytacji.

A jeśli trapią was bardziej przyziemne problemy, takie jak chrapanie, to właśnie znaleźliście lek na całe zło. Bez recepty! Badanie z 2005 r. wykazało, że gra na didgeridoo pomaga zmniejszyć tę niewygodną przypadłość i bezdech senny, prawdopodobnie właśnie dzięki wzmacnianiu mięśni dróg oddechowych. I nie trzeba nawet jechać do Australii, wystarczy udać się do sklepu budowlanego po rurkę PVC (polecamy tę o średnicy około 30 mm i długości metra). Didgeridoo na skalę naszych możliwości.

Czytaj również:

Z pustyni do muzeów Z pustyni do muzeów
i
Bardkadubbu, „Marzenie krokodyla”, ok. 1979 r.© the estate of the artist licensed by Aboriginal Artists Agency Ltd.
Opowieści

Z pustyni do muzeów

Karol Sienkiewicz

Twórczość Aborygenów przez dziesięciolecia była spychana do szufladki sztuki prymitywnej, traktowana jako domena etnografii czy pamiątkarstwa. Dziś dzieła malarzy Pintupi z Papunyi uznaje się za najważniejsze osiągnięcie sztuki współczesnej w Australii. Wpisując się w estetyczne trendy i artystyczne polemiki, sztuka aborygeńska pozostaje ważnym głosem politycznym, także w konkretnych sporach o prawo do ziemi.

Papunya Tula to piaszczysta osada pośrodku pustyni, położona mniej więcej w sercu Australii. Jej nazwa oznacza w języku pintupi „miejsce spotkań mrówek miodziarek”. Na początku 1971 r. przyjechał tu nowy nauczyciel Geoffrey Bardon. Jego uczniowie niemal w ogóle nie mówili po angielsku, więc do pomocy dostał tłumacza, Aborygena Obeda Raggetta.

Czytaj dalej