
Nieczęsto się zdarza, by dwunasty album zespołu budził wielkie emocje. I trudno się dziwić, bo naprawdę ze świecą szukać muzyków, którzy po dekadach działalności mieliby jeszcze coś do dodania. Nawet jeśli uda im się nagrać coś, co przypadnie do gustu krytykom, to czytamy wówczas, że grupa „nawiązuje do najlepszych lat”, ewentualnie „twórczo rozwija pomysły znane z…” Z Low sytuacja ma się inaczej. Choć mam mnóstwo sympatii dla trio z Minnesoty, to cały czas się zastanawiam, czy aby właśnie nie nagrali najlepszej płyty w swojej dyskografii.
Dwadzieścia pięć lat temu zespół Alana Sparhawka zachwycał sieroty po umierającym shoegazie uroczo naiwnym I Could Live in Hope. Dziś ten sam artysta nie ma już wątpliwości: „It’s not the end, it’s just the end of hope” – śpiewa w Dancing and Fire. W tym przypadku zmiana perspektywy nie jest jednak jedyną zmianą. Double Negative to świadectwo stylistycznej rewolucji, którą trio przeprowadziło z pomocą producenta BJ-a Burtona. W latach 90. Low byli ambasadorami slowcore’a – bardzo powolnej, minimalistycznej i z gruntu melancholijnej odmiany rocka. Zespoły, takie jak Codeine, Galaxie 500, Red House Painters czy trio Sparhawka, stanowiły antytezę szaleńczo popularnego wówczas grungeu. Gdyby w relacji z koncertu napisano, że zespół usypiał publiczność swoim brakiem energii, slowcore’owcy wzięliby to za komplement.
Łatka „slowcore’a” przylgnęła do Low na dobre i na złe. Niesłusznie, ponieważ trio od lat próbowało nowych rozwiązań. Choćby na nagrywanym pod okiem Dave’a Fridmanna Drums and Guns, którego antywojenny duch wlał w zespół nową energię, czego przykładem jest np. poruszające, niemal bluesowe Pretty People. Jaskółki obranego na tegorocznym albumie kierunku słychać też niewątpliwie na Ones and Sixes, na której to płycie zespół flirtował z brzmieniami elektronicznymi. I jakkolwiek rezultaty były obiecujące, to zespół wydawał się stać w rozkroku pomiędzy tym, co nowe, a tym, co sprawdzone. Na Double Negative wyzbywa się podobnych dylematów. To nie jest album półśrodków.
Już w czerwcu zespół zagrał w otwarte karty, publikując jednego dnia aż trzy single zapowiadające Double Negative. Choćby ze względu na teledyski Quorum, Dancing and Blood oraz Fly uruchomiły lawinę komentarzy, w których najczęściej dopatrywano się pokrewieństwa z trzecią serią serialu Twin Peaks. I to z tymi najbardziej psychodelicznymi odcinkami. I rzeczywiście w tej mrocznej estetyce i dziwnie przeskakującym montażu bez wątpienia jest coś Lynchowskiego. Biorąc jednak pod uwagę przemożny wpływ tego reżysera na popkulturę, nie jest to jednak wielkim zaskoczeniem. A na pewno nie aż tak wielkim, jak muzyka proponowana przez Low. Unurzana w trzaskach i ambientowych pętlach ballada Quorum to mroczna wizja popu rodem z nagrań Haxana Cloaka czy Scotta Walkera. Dancing and Blood idzie jeszcze dalej – huczący, jednostajny, brzmi jak wyciągnięty z Luxury Problems Andy’ego Stotta. I choć jest to sensacyjny zwrot dla zespołu, to pachniałby on kalką, gdyby nie wspaniałe partie wyśpiewywane przez Mimi Parker. Cytując poetę, dostajemy wówczas prawdziwe zaślubiny nieba i piekła – duszne dub techno pożenione z lekkim refrenem w stylu Cocteau Twins czy Dead Can Dance. Brawurowe tym bardziej, że kończy je dwuminutowy fade out.
Na poziomie tekstów Low posługuje się językiem dość ezopowym. Jeśli treść nie zostaje zniekształcona przez gęstwinę efektów (Tempest), to – zgodnie z tytułem – kluczy pod wpływem podwójnych przeczeń. Jak w kończącym płytę Disarray, gdzie słyszymy: „The truth is not something that you have not heard”. Takie odważne przetwarzanie głosu i wypowiadanych treści to zabieg nie tylko artystyczny, ale też polityczny. Double Negative to album czasu fake newsów i postępującej entropii… No właśnie: czego? Państwa? Systemu? Rzeczywistości? Low posługują się co prawda symbolem i metaforą, ale nie przeszkadza im to obsługiwać lęków powszechnych dziś w kręgach lewicowych czy liberalnych. Ze względu na radykalną stylistyczną woltę nowy album Low zbiera już porównania z Kid A. Jakkolwiek nie jest to płyta takiego kalibru, zestawienie to jest niegłupie. Nie ze względu jednak na estetyczny zwrot, ale umiejętność oddania zeitgeistu, którą na przełomie wieków do perfekcji opanowało przecież Radiohead.
Na Double Negative zespołowi udało się kilka rzeczy niezwykłych, ale chyba najbardziej imponująca jest artystyczna spójność albumu, w którym pobrzmiewa przecież m.in. Tim Hecker, The Knife (Poor Sucker), a czasem nawet stare (też) dobre Low.