Nie istnieją ludzie całkowicie sprawni. Każdy ma jakąś ułomność, tylko niektórzy bardziej widoczną.
„Fajne masz włosy, też takie chcę” – dotyka mojej głowy Adam, a ja nawet się nie dziwię. Wystarczająco udzieliła mi się niepoważna atmosfera panująca w piwnicy dawnej siedziby PZPR w Pile. To tu zespół Na Górze ma próby, a Adam to ich wokalista. Za chwilę zacznie wykrzykiwać słowa najnowszej piosenki: „Król! Król!/Ma prezydenta/ma parlament/ma telewizję/ma w dupie nas/Król!/Król!/Po co nam król?”.
Salka prób liczy 4 × 5 m. Pięcioosobowa kapela dzieli ją z Grabażem i zespołem Strachy Na Lachy. Na ścianach: kalendarz z roznegliżowanymi kobietami, plakat z hiszpańskiego festiwalu, powiększona do posterowych rozmiarów okładka kultowej płyty Joy Division Closer. Pełen rock and roll. I chociaż z fotografem grzecznie pijemy herbatę i chrupiemy ciasteczka, to piwo już się chłodzi. No bo jak to – próba zespołu rockowego bez piwa? Wypiją dopiero wtedy, gdy wybrzmi ostatnia piosenka – kiedy pili podczas prób, kończyło się tak, że nie trzymali rytmu. Bywało, że któryś zanadto gwiazdorzył.
„Ja grałem sobie, a on sobie, przestawaliśmy być zespołem” – śmieje się Krzysztof Nowicki „Kris”, klawiszowiec.
Kris ma przed sobą 61 klawiszy i sześć pokręteł syntezatora Roland z przyklejonym na przodzie logo zespołu. Na klawiszach, nieco z boku, położył papierową ściągę z tytułami piosenek: Znowu przyszła, Serce, Choroba, Debil. Klawiszy dotyka w pełnym skupieniu, z wyczuciem. Niestety, tylko jedną ręką, lewa nie nadąża mu za prawą, nie potrafił jej wyćwiczyć i z dwojga złego lepiej, by zwisała swobodnie.
Robert Wasiak, zwany „Małym”, perkusista, ma z kolei problemy z mówieniem. Opracował własny język migowy, który przydaje mu się na zagranicznych występach.
„Bo kto się dogaduje na migi, temu chętniej polewają” – żartuje kolega z zespołu.
Kiedy trzeba się z kimś dogadać, koledzy delegują Roberta – mimo że na próbach odpowiada im zwykle pojedynczymi słowami i okrzykami.
Adam Kwiatkowski, wokalista, w teksty wczuwa się jak nikt, ale ich nie pisze. Zresztą w ogóle nie umie pisać ani czytać.
Taki właśnie mają styl.
„Wszystko byłoby dobrze, proszę księdza – powiedziała organizatorowi chrześcijańskiego festiwalu jedna ze słuchaczek – gdyby oni grali na trzeźwo!”
„Ależ, proszę pani, oni nie są pijani – odpowiedział ksiądz. – Oni są niepełnosprawni”.
Krasnoludków nie będzie
Może to ten jeden, przypadkowo odebrany telefon wszystko zmienił?
W 1991 r. w Domu Kultury w Chodzieży odebrał go młody, długowłosy Wojtek Retz. Już od szkoły średniej chodził tam posłuchać jazzu, angażował się w działający w piwnicy klub miłośników muzyki. Siedzieli ze znajomymi, słuchali winylów. Gdy ktoś miał nową zdobycz, przynosił na spotkanie. Jaka muzyka? Dylan, Floydzi, AC/DC, Maanam, Klaus Mitffoch, Republika, czasem to, co puszczał w Trójce Kaczkowski.
Oprócz klubu muzycznego młody Retz organizował wymyślone przez siebie od zera Święto Wrażliwości. „Bo Wojtek jest od działań niekonwencjonalnych” – mówili w tamtym czasie w domu kultury.
„Czyli jakich?” – pytam 30 lat później.
„Wystawy malarskie, koncerty okolicznych artystów, wydawanie tomików poezji, happeningi. Dzisiaj to zwyczajne wydarzenia, ale w tamtym czasie dla starszego pokolenia niekonwencjonalne było nawet to, że mieliśmy długie włosy. Lubiłem spotkania z ludźmi, wymianę twórczej energii. No i pewnego razu odebrałem telefon”.
„Właśnie odnawiam budynek, w którym powstanie Dom Pomocy Społecznej. Mam do przemalowania kilka ścian, może młodzież coś pomaluje? Chciałabym rozmawiać z plastykiem” – poprosiła kobieta po drugiej stronie słuchawki.
Retz nie przekazał telefonu plastykowi. Powiedział, że nie ma sensu marnować ścian na schematyczne widoczki.
„Zaproponowałem jej – mówi – że z grupą młodych artystów z okolicy chętnie zrobię nowoczesne graffiti wewnątrz budynku. Maniek, taki gitarzysta i jeden z tych, co to mieli »rozwalić dom kultury«, namalował pejzaż: szerokie morze na całą ścianę i spadająca do niego olbrzymia kropla. Wokół różne kolory, trochę psychodeliczne”.
Kiedy po malowaniu zobaczyła to plastyczka, powiedziała, że takie ostre malarstwo niezbyt pasuje do domu, w którym będą mieszkać niepełnosprawni. Ale szefowa ośrodka powiedziała do Retza: „Wie pan co? Pan się chyba na tym zna, dobrze byśmy się porozumieli. Może zatrudnię pana na stałe?”. Bo jeśli ktoś jest artystą, przyzwyczajonym do wykraczania poza standard, to na pewno zrozumie niestandardowych podopiecznych Domu.
Kilka tygodni później Retz pracował już w jej DPS-ie na pół etatu. Drugie pół wciąż miał w Domu Kultury – dziś mówi, że tak się trochę zabezpieczał. Nie miał przecież pewności, że ta współpraca z niepełnosprawnymi wypali. Twierdzi, że uratował go brak wykształcenia kierunkowego: „Nie jestem terapeutą, tylko kaowcem, więc działam nieschematycznie”.
Zanim 60 przyszłych podopiecznych przeprowadziło się do Rzadkowa, odwiedził ich w poprzednim domu pomocy, w którym mieszkali. Pierwsza wizyta nie była łatwa: szare ściany, podarte ciuchy, jeden z mężczyzn siedział i się ślinił, inny uderzał głową w ścianę, może byli pod wpływem środków uspokajających. Bywa, że personel je podaje, żeby za bardzo nie przeszkadzali.
Retz najpierw się rozpłakał. A potem pomyślał: chyba zrobię tu teatr.
Najbardziej zaburzona była u chłopaków mowa. Ale Retz zobaczył, że niektórzy, np. osoby z zespołem Downa, mają bardzo plastyczne ruchy – wystarczy znaleźć im strój, dobrać odpowiednie światło, wpuścić na scenę. I już, mogą nawet improwizować. Teatr łączy przecież muzykę, ekspresję ruchową, sztuki plastyczne, tak że nie trzeba nawet zbyt dużo mówić.
„Czułem, że to musi wyjść” – mówi.
Przeczucia postanowił sprawdzić, jadąc na festiwal dla niepełnosprawnych. Obejrzał pierwszy spektakl, potem drugi i już wiedział: ich teatralne sztuki powstaną z buntu.
„Buntu przeciwko czemu?” – pytam.
„Przeciwko syfowi, który tam widziałem. Denerwowało mnie robienie z niepełnosprawnych małp, obsadzanie ich w roli krasnoludków, czerwonych kapturków – odpowiada. – W dorosłych ludziach opiekunowie widzieli jedynie dzieci, tylko przez to, że mieli oni pewne ograniczenia intelektualne. To szło prosto skrótem myślowym – skoro to pod względem umysłowym dzieci, to mogą grać tylko w baśniach. Publiczność klaskała z litości, urzędnicy byli zadowoleni, że pokazują się w ważnym społecznie kontekście. Aktorzy, to prawda, cieszyli się, ale to tym gorzej, bo nie widzieli, że to wszystko było oszukiwane!”
Retz postanowił, że u niego oklaski będą za dobry występ, a nie z litości. W teatrze granice się przesuwają i to, co na ulicy wydaje się niewygodne, dziwne, na deskach teatralnych jest już performance’em.
„Teatr lubi wszystko, co przejaskrawione – mówi. – A dla chłopaków przejaskrawione zachowanie to stan naturalny. Był w DPS-ie Józek, którego niepełnosprawność objawiała się tym, że każdy ruch miał spowolniony. Kiedy podawał ci rękę, zajmowało mu to kilka sekund. Na jednym ze spektakli dałem mu proste zadanie: miał trzymać worek, nabierać z niego dłonią piasek i powoli sypać na scenę, tak jakby siał ziarno. Przy jego ekspresji efekt był porażający.
Kiedy indziej Józek był jednym z głównych aktorów sztuki Pieśń kolorów – leżał na podłodze, bez koszulki, przykryty szmatami. Pozostali chłopcy, każdy ubrany w koszulkę innego koloru, podchodzili pojedynczo i usuwali z Józka szmatki jedna po drugiej, stopniowo go odsłaniając. Józek wstawał, chwytał z podłogi białą bluzę i wkładał ją na siebie. W swoim tempie, czyli dla niego normalnie, ale dla publiczności – teatralnie, powolnie. Na końcu każdy z aktorów malował Józka bluzę na swój kolor”.
„Jaka była fabuła?” – pytam.
„Nie było jakiejś konkretnej, to był zbiór scen: muzyka, malowanie i sypanie piaskiem. Widz mógł je sobie złożyć we własną opowieść. Aktorzy mieli jeden cel – zaciekawić widza. To byli ludzie z głęboką niepełnosprawnością, Józkowi trzeba było przypominać na niektórych spektaklach, żeby włożył bluzę. Potem jego jedyne zadanie było takie, żeby stał. No, ale jak on majestatycznie stał! Wtedy odkryłem zasadę, która do dzisiaj jest hymnem naszego zespołu: »zrób efekt z defektu«”.
Swoich aktorów Retz oswajał z teatrem krok po kroku: najpierw stał z nimi na scenie, potem tylko podpowiadał coś zza kulis. Zjeździli razem całą Polskę, wygrali Łódzkie Spotkania Teatralne, czyli wreszcie zwyczajny przegląd teatrów niezależnych i alternatywnych, a nie coś dla niepełnosprawnych. Po kilku występach jeden z chłopaków z DPS-u, Adam Kwiatkowski, potrafił już wykonać własną improwizację. Wkrótce miał się objawić jego talent wokalny.
Bo Retz po jakimś czasie zobaczył, że z niektórymi będzie można robić coś więcej niż teatr. Zauważył, że jeden z jego podopiecznych, nieżyjący już dziś Robert Bartol, podśpiewywał piosenkę z popularnego serialu. Było to o tyle dziwne, że wcześniej psycholodzy zdiagnozowali go jako niezdolnego do mówienia.
„Spytałem go po niezbyt udanym występie, co się stało – opowiada Retz. – Tak z przyzwyczajenia, nie licząc, że się odezwie. A on odpowiedział mi, po raz pierwszy w życiu: »Za dużo ludzi«. Okazało się, że nie tylko potrafi mówić, ale też śpiewa. Niskim głosem, takim trochę jak Tom Waits”.
Inny mieszkaniec Domu Pomocy, Robert Wasiak, ksywa „Mały”, pukał rytmicznie łyżeczką w talerz. Retz puścił mu film instruktażowy dla perkusistów jazzowych, załapał od razu. „Bębniarz. To będzie nasz bębniarz” – pomyślał Retz, chociaż żadnych bębnów jeszcze nie było i „Mały” na pierwszym koncercie walił pałeczkami w kartonowe pudła.
Zespół miał taką samą nazwę, jak wcześniej ich grupa teatralna – Na Górze, bo ich DPS znajdował się na wzniesieniu.
Był dzień przed Wigilią 1994 r., kiedy w macierzystym DPS-ie w Rzadkowie zagrali trzy kawałki: Hej heja, Gdy ci smutno, Rampam. Po latach śpiewali tak:
Zbudowałem dom z niepewności
zbudowałem dom z pytań
zbudowałem dom z samotności
zbudowałem dom z oczekiwań.
Tylko żeby śrubki nie odkręcił
Dziś listy artystów, z którymi przez ostatnie 23 lata dzielili scenę, pozazdrościłoby im wielu: Kult, Strachy Na Lachy, Hey, Pablopavo, Maciej Cieślak ze Ścianki, Jarosław Kozłowski z zespołu Pogodno, Zbigniew Zamachowski. To, że salę prób dzielą ze Strachami Na Lachy, też nie jest przypadkowe. Dwóch gitarzystów tego zespołu, Longin Bartkowiak i Mariusz Nalepa, zanim dołączyło do zespołu Grabaża, przez lata grało z chłopakami w Na Górze.
Zespół obecnie działa już niezależnie od DPS-u, w którym powstał, i tworzą go: Adam i „Mały”, nadal przebywający w Rzadkowie, Kris, który mieszka samodzielnie, oraz dwóch pełnosprawnych – basista Jacek i „Woju”, czyli Wojtek Retz. „Nie pisz »pełnosprawnych«! – protestuje Retz. – Nie istnieją przecież ludzie całkowicie sprawni. Każdy ma jakąś ułomność, tylko niektórzy bardziej widoczną”.
Zespół ma za sobą setki koncertów, i to w nie byle jakich miejscach: na Malcie w Poznaniu, w Jarocinie, na festiwalu Unsound. Na dziesięciolecie istnienia supportował ich Wojciech Waglewski i Voo Voo.
Ale popularność przychodziła stopniowo. Pierwszą kasetę z nagraniami zespołu obejrzał Mariusz Nalepa, jeden z instruktorów terapii zajęciowej. Był pewien, że zobaczy chłopaków walących w cymbałki bez ładu i składu. A tu szok – normalne kawałki. Dyrekcja DPS-u sprezentowała im głośniki, perkusję, po pierwszych płatnych koncertach mieli już wzmacniacz.
Zagrali też w galerii w Szczecinie, na imprezie o nazwie Święto Działań Niezwykłych. Właściciel był tak zachwycony, że załatwił chłopakom z Na Górze wspólny koncert z zespołami Hey i Kult. Nie mieli dobrego sprzętu, więc spytali, czy mogą grać na tym należącym do Kultu. Perkusista spojrzał na „Małego” i powiedział: „No dobra, tylko żeby mi tu żadnej śrubki nie odkręcił”. „Mały” usiadł, zaczął grać. Perkusista na to: „A nie, widzę, że spoko”.
W 1996 r. nagrali kasetę, którą rozdawali ludziom. Sympatyzujący z nimi właściciel galerii odtworzył ją muzykowi Acid Drinkers, Arki Noego i Luxtorpedy – Robertowi „Litzie” Friedrichowi.
Wojtek Retz: „»Litza« tak się zachwycił naszą muzyką, że postanowił wydać nam płytę za pieniądze, które zarobił w Arce Noego. Dzieciaki z zespołu zaśpiewały z nami jeden utwór”.
Nagranie dostał od „Litzy” Tomasz Budzyński z zespołu Armia. Jeszcze nie wiedział, że w przyszłości Na Górze uratuje Armii występ. Kiedyś kapela Budzyńskiego grała na plenerowym koncercie w Nowej Hucie. Na miejscu okazało się, że repertuar Armii nijak nie pasował do preferencji publiczności – mieszkańcy na balkonach szaleli przy piosenkach Haliny Frąckowiak, ale inny softrockowy zespół przywitała cisza. Trzeba było znaleźć coś, co wpadnie w ucho.
„Co robić?” – naradzał się w busie zespół Armia.
„Zagrajmy Rampam zespołu Na Górze. Tekst jest prosty:
Tu jestem JA
tam jesteś TY
a dookoła jesteśmy MY
Rampapararam, rampapararam”.
„Zagraliśmy chyba z siedem razy zwrotkę i tyle samo refrenów. Za piątym razem publika śpiewała już z nami, no to solówka i znowu dwie zwrotki. Szał!” – wspomina po latach w swojej książce Budzyński. Armia bisowała kilka razy, a kiedy wyjeżdżali, z pobliskich krzaków usłyszeli niezbyt trzeźwe okrzyki osiedlowych fanów muzyki: „Rampapararam!”.
W Internecie można znaleźć prowizoryczny teledysk do tej piosenki złożony ze starych zdjęć zespołu. Na fotkach jest 20 lat młodszy Wojtek Retz, wokalista Adam Kwiatkowski. Jest też nieżyjący już drugi wokalista Robert Bartol, który śpiewał tak niewyraźnie, że „Gazeta Wyborcza” porównała go przed laty do liderów brytyjskich punkowych zespołów, w kółko wykrzykujących dwa słowa.
Na każdej fotografii w oczy rzuca się szeroki uśmiech „Małego”. Ksywę dostał nie tylko za wzrost – kiedy powstawał zespół, był zaledwie nastolatkiem. Dziś to uśmiechnięty, doświadczony perkusista przed czterdziestką. Choć ma największe w zespole trudności z mówieniem, świetnie komunikuje się muzyką. Kiedy uderza w gary, ożywia się, strofuje kolegów, żeby trzymali rytm. Czasem wykrzykuje coś spontanicznie z radości.
„Słyszałem, że zaczynałeś karierę perkusisty od uderzania w kartony” – zagaduję „Małego”.
„Taaak, kartony!” – krzyczy i klepie mnie po plecach, głośno się śmiejąc. Kiedy go o coś pytam, odpowiada pojedynczymi słowami. Ale rozumiemy się doskonale, wystarczą gesty. Zbiera z sali tekturowe opakowania z płytami zespołu, wkłada mi je do ręki.
„Weź!” – mówi i znowu się śmieje. Pochylam się, żeby spakować je do plecaka, a on przytula mnie i głaszcze po głowie. Tak po prostu, bez powstrzymywania emocji i krygowania się.
Jest mi z tym miło i głupio. Miło, bo to takie uczucie, jakbym właśnie przyjął od kogoś radość w czystej formie. Głupio, bo nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz sam okazałem komuś coś podobnego.
Jak nazywa się ich niepełnosprawność? Pytam o to Wojtka i Jacka, czyli dwóch, jak nazywają się w żartach, „normalsów”. Wzruszają ramionami. Mówią coś o podziale na upośledzenia lekkie, umiarkowane, głębokie.
„I który z nich ma jakie?” – dociekam.
„Nie wiemy. Przecież widzisz, że mają to gdzieś” – śmieją się.
Daj pokrzyczeć
Wojtek z Jackiem są odpowiedzialni za ramy muzyczne piosenek, Retz pisze też teksty. Musi się przy tym trochę nagimnastykować, bo Adam ma problemy z wymową – szeleszczące dźwięki, takie jak „sz”, „cz”, są dla niego nie do powtórzenia. Ma też kłopoty z pamięcią – to dlatego piosenki Na Górze są krótkie i zawierają sporo powtórzeń.
„Oszczędzam słowa, kondensuję, zostaje sama esencja” – mówi Retz.
„Znowu usłyszałem: nie nadajesz się!
Tylko cudowni mają tam wstęp
[…]
Twe marzenia prowadzą cię to
co robisz, ważne jest”.
„Wierzę, że nadejdzie czas
w którym każdy pokona strach
a uczucia dotąd skrywane
będą rozdawane”.
Słowa piosenek Adam powtarza w wolnej chwili w pracy i w DPS-ie. To trudne, bo nie umie czytać ani pisać. Kiedy ćwiczyli cover utworu Rolling Stonesów, Adam zamiast: „jestem cały pogrążony w satysfakcji” zaśpiewał: „jestem cały pogryziony satysfakcją”. Wszystkim tak się spodobało, że to ta druga wersja obowiązuje dziś na koncertach.
Adam często zmienia tekst, dorzuca coś od siebie. Na jednym z koncertów wrzasnął do publiczności, że teraz to on im „zrobi terapię”.
Na co dzień rocka nie słucha. W DPS-ie opiekunowie puszczają disco polo, jemu to całkiem odpowiada. Ucieszył się, kiedy do końcówki punkowego utworu o Polakach Wojtek dorzucił fragment piosenki: „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Krisowi się to niezbyt podoba, on słucha raczej Republiki i Lady Pank.
„Nie będę grał disco polo. Adam za bardzo drze ryja!” – protestuje Kris.
„Oj, to przecież takie punk polo – przekonuje go Wojtek. – Daj Adamowi pokrzyczeć. Cieszy się, że po 22 latach istnienia zespołu dojrzeliśmy wreszcie do zagrania disco polo”.
„Po 23 latach” – poprawia Kris i przyciska lekko klawisze pod następny utwór.
Chłopaki przez lata nabrali ogłady. Wojtek Retz nie martwi się, że nie będą umieli się zachować na bankiecie czy w restauracji. Kiedyś w Koninie okazało się, że organizator koncertu miał dla nich nocleg w pokojach jednoosobowych. Po śniadaniu Retz mówi: „Szykujcie się, widzimy się już przy samochodzie”.
„Jak się cieszyli! To była dla nich duża rzecz, że samodzielnie mogą się spakować, zamknąć pokoje kluczami, zdać je na recepcji. Że mogą być odpowiedzialni za siebie, a ja im w pełni ufam” – wspomina.
Kiedy przed laty Retz dostał nagrodę za swoją działalność, chłopaki z zespołu poznali prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Adam zapamiętał, że prezydent pachniał. Bo jak ktoś jest ważnym gościem, chyba musi tak pachnieć. Ale na pytanie dziennikarza, czy chciałby zostać prezydentem, Adam odpowiedział, że nie – woli grać.
Dzisiaj, żeby zaśpiewać z zespołem, wziął w pracy wolne.
Danuta Drzewiecka-Piechowiak, terapeutka, która w Chodzieży organizuje z Retzem warsztaty dla niepełnosprawnych, seniorów oraz dzieci: „Teraz niektórzy z chłopaków pracują, ale ten zespół był dla nich oknem na świat”.
Zwykły dzień Adama: wstaje przed świtem, wychodzi z Domu Pomocy Społecznej, krok po kroku przechodzi przez Rzadkowo, czasem kogoś pozdrowi, coś sobie pośpiewa pod nosem i wsiada w autobus do Piły, żeby dojechać do przedszkola. Obiera ziemniaki, marchewkę. Jest punktualny, pomocny, robotny.
„Dobry obiad?” – pyta dzieci w przedszkolu.
„Taaak!” – odpowiadają maluchy.
Chwalą go też panie kucharki. No, może poza takimi dniami jak dzisiaj, kiedy mówi im: „Dzisiaj chciałbym wyjść wcześniej. Mamy próbę”.
„Mały” przedtem pracował w firmie produkującej znicze, teraz jest pomocnikiem krawcowej. Z kolei Kris nie pracuje, jest na rencie, czasem hobbystycznie poleruje samochody. Za to półtora roku temu wziął ślub.
„Z normalną dziewczyną, pełnosprawną! – śmieje się. – Odbiłem ją koledze, bo był jakiś taki niezdecydowany. Żona pracuje w sklepie monopolowym, mamy małe mieszkanko tu niedaleko, w Szamocinie, mieszka z nami jeszcze mój tatuś”.
Kris ze swoimi klawiszami dołączył do Na Górze, kiedy zespół miał już za sobą kilkadziesiąt koncertów.
„Ale i tak gram z nimi 15 lat!” – oznajmia.
„O ty stary dziadu, szybko zleciało!” – śmieje się basista Jacek.
„No! Jakby nie było. 15!” – mówi Kris z dumą.
Chateau Debil
„Za wysoko! – kręci głową Adam. – Za wysoko jest Król”.
„Chłopie, oszalałeś? – śmieje się Wojtek Retz. – Pod ciebie przecież tonację szykowaliśmy”.
Ostatnio w tekstach zrobili woltę. Najnowsza płyta ma tytuł Mieszanka wybuchowa – jest trochę bardziej politycznie, protestsongowo, punkowo.
Na przykład: „Polak Polakowi katolem/Polak Polakowi lewakiem/Polak Polakowi chu-u-jem”.
„Czy to nie jest trochę wkładanie im w usta poglądów, które niekoniecznie…” – zaczynam, ale zanim wypowiem pytanie do końca, Kris, klawiszowiec, ten najbardziej wygadany, już mi odpowiada: „»Woju« denerwuje mnie tym, że jest taki zachowawczy. Boi się, co ludzie pomyślą, zastanawia się, czy się na nas obrażą. A my naprawdę powinniśmy pisać, no wiesz, konkret. Nie takie pitu pitu”.
„Co to jest konkret?” – pytam.
„Konkret to jest na przykład powiedzieć temu panu politykowi z muchą, co o nim myślimy”.
Krisowi chodzi o najnowszy singiel zespołu, Walczyk z debilem. W teledysku siedzą całym zespołem przy stojącym na polanie nakrytym stole. Eleganckie białe koszule, poważne miny. Kelner nalewa do kieliszków wina: „Chateau Debil” i „Chateau de Kaleka”, potem przynosi przystawkę – na talerzach ułożone są z makaronu napisy: „MATOŁ” i „IDIOTA”, „DAŁN”. Adam wylewa wino i śpiewa: „Podobno jestem idiotą/on taki pogląd ma/gdy tego słucham, to myślę/że on gębą sra/gębą sra, sra, sra!”.
Na YouTubie pod teledyskiem łapek do góry i w dół jest tyle samo. Użytkowniczka Ada B. gratuluje odwagi. Ale użytkownik Handmaiden pisze: „To faktycznie są debile”.
„I fajnie. Najgorsza dla zespołu muzycznego jest obojętność, brak reakcji publiczności – uśmiecha się Retz. – Po to gramy, żeby komentowali. Chłopaki nie dają szans sceptykom. Zrobiliśmy nawet ranking na najbardziej prymitywny hejt, wygrał komentarz o płacących za nasze występy Żydach”.
Adam, wokalista, trochę się obawiał, co powiedzą ludzie na nowe teksty. Przejął się, kiedy jedna pani powiedziała, że nie podoba jej się takie śpiewanie. Z drugiej strony – tyle jest osób, które się przy nich dobrze bawią.
„Jesteśmy profesjonalnym zespołem, grupą ludzi, która chce mówić o rzeczach dla nas ważnych. Niepełnosprawność chłopaków to dzisiaj nasz znak rozpoznawczy, a nie problem czy powód do ulgowego traktowania – mówi Retz. – A że niektórym się coś nie podoba? Narzekali już lata temu, przy drugiej płycie. Wtedy chodziło o to, że zaczęliśmy grać bardziej melodyjnie i rozwijać się muzycznie”.
Lokalny dziennikarz stwierdził kiedyś, że przez to, że Na Górze nie kryją się ze swoją niepełnosprawnością, odbiorca od razu wpada w pułapkę psychologiczną – daje im fory.
Oni tego nie chcą. Bo czy Steviego Wondera słuchamy dlatego, że jest ociemniały?
Wobec tego Kris też jest za tym, żeby teksty były coraz odważniejsze. Podoba mu się jedna z ich najnowszych piosenek – Biskup radzi, o księdzu pedofilu. Nakręcili do niej profesjonalny teledysk. Piosenka leci tak:
Nie donoś policji, nie donoś policji na księdza
weź lepiej pieniądze, weź lepiej pieniądze za seks
Bądź cicho!
Kris uważa, że powinni takie rzeczy śpiewać. Może do kogoś to dotrze i zmieni swoje postępowanie?
„Kiedyś nas z tej salki wyprowadzą w kajdankach” – żartuje Jacek, a Krisowi tak się podoba ta wizja, że aż się pokłada ze śmiechu.
Profesjonalna terapia
Wojtek Retz opowiada, że chłopaki zawsze zachowują się tak jak teraz na próbie – nie mają barier, podchodzą do ludzi, zagadują, dotykają ich.
„Jest zajebiścieee! – krzyczy czasem Adam ze sceny. To urodzony showman w czarnym stylowym kapeluszu – kiedy śpiewa, rusza statywem mikrofonu, biega po scenie, buja się. W przerwach między zwrotkami krzyczy do publiczności, żeby mieć pewność, że dobrze się bawią. – To dla ludzi robię, żeby się bawili” – mówi Adam.
Ale kiedy próbuję z nim ustalić, gdzie grają następny koncert, idzie nam powoli.
„Białośliwie? Prawomyśl?” – Adam wymienia kolejne nazwy miast, bo nie ma zbyt dobrej pamięci. Z każdym jego nietrafionym strzałem Kris wybucha śmiechem: „Pierdoła, pierdoła!” – śmieje się.
W końcu pokazuje mi SMS-a wysłanego do nich przez Wojtka. Jest data, miejsce, no i stawka.
„Zarabiacie na koncertach?” – pytam Retza, bo jakoś nie wziąłem tego pod uwagę.
„To kolejny niezbędny krok do tego, żeby traktowali nas jak normalny zespół. Pieniędzmi dzielimy się po równo. Oczywiście gramy za darmo tam, gdzie inni grają za darmo. Ale kiedyś, kiedy organizator festiwalu nam to zaproponował, zapytałem, czy Zbigniew Wodecki grał u niego za pieniądze. Powiedział, że tak. »To my też tak zagramy«”.
Dla mieszkających w DPS-ie Adama i Roberta każdy dodatkowy grosz się liczy. Prawo jest tak skonstruowane, że Adam może zachować dla siebie tylko jedną trzecią pensji z przedszkola. Resztę oddaje.
Chłopaki z Na Górze mówią, że najbardziej lubią koncerty wyjazdowe. Można wtedy poznać nowych ludzi, imiona niektórych pamiętają nawet po latach. Pieniądze wydają na pizzę – lubi ją każdy, a kolejne miasto to nowa pizzeria.
„W każdym mieście dziewczyna i w każdym mieście pizza!” – wykłada mi swoje motto Adam. Na pytanie o największe życiowe marzenie odpowiada, że chciałby założyć właśnie pizzerię i żeby w jego pizzy były cebula, papryka i grzyby.
„Ser! Ser! Seeer!” – ożywia się na to „Mały”, który jakiś czas temu wyjechał za zaoszczędzone pieniądze na wakacje do Francji, na Lazurowe Wybrzeże.
Próba się kończy. Bijemy brawo. Adam wciąż uważa, że Jacek grał za wysoko. Kris jest trochę niezadowolony, bo oprócz tej discopolowej wstawki wkurzyło go jeszcze, że „Mały” stukał za szybko.
Wojtek Retz mówi, że drugiego tak skrupulatnego jak Kris to w zespole nie ma: kiedy „Mały” ma w utworze puknąć cztery razy, a puknie trzy, Kris się wścieka i go upomina. „Mały” z wrażenia aż rzuca w Wojtka pałeczkami.
Retz się cieszy.
„Bo kiedyś to było nierealne dopierniczać się do »Małego«, że puknął o ten raz za mało. Ważne było, że w ogóle gra. To, że teraz to norma, pokazuje, jaką przeszliśmy drogę” – wspomina Retz.
Kris: „No nie wkurzam się znowu tak często! Staram się być pozytywnym świrem. Ale dyscyplina musi być”.
Retz mówi, że trudno mu sobie wyobrazić bardziej rozwijające zajęcie. A przecież jest takim człowiekiem, który w jednym miejscu nie usiedzi. Trochę pracuje w DPS-ie, trochę jako koordynator stowarzyszenia. To w nim robił z niepełnosprawnymi teledyski czy pływał łódkami. Jakiś czas temu zdobył pieniądze na teleskop do projektu „Niepełnosprawni w kosmosie”. Pomysł jeszcze rozkręca, będą wspólnie oglądać gwiazdy.
Rodziców swoich podopiecznych Retz prosi zwykle, żeby zostawili syna czy córkę na cały dzień, pozwolili im na samodzielność. „Ale gdyby niektórzy z nich zostali, byliby w szoku, jak samodzielne potrafi być ich dziecko, kiedy pływa na takiej łódce” – przekonuje.
Prób z Na Górze nie jest dużo. Chłopaki ich nie lubią, dla nich muzyka to spontaniczny żywioł. To, że dzisiaj do nich przyjechaliśmy, sprawiło, że nudna próba przemieniła się w koncert, tyle że przed dwuosobową publiką. Adam sam mówi, że śpiewa po to, żeby ludzie skakali. Tak było dzień wcześniej na poznańskim koncercie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy: kiedy śpiewał o polityku, co „gębą sra”, pod sceną skakała nawet jedna pani po sześćdziesiątce.
„Czy to, co robicie, można jeszcze w ogóle nazwać terapią?” – pytam na koniec Wojtka Retza.
„Jasne, że tak – śmieje się. – Chłopaki to profesjonalni terapeuci. Dzięki nim staję się każdego dnia zdrowszy”.