Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.
W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.
Pod żyrandolami w dwóch pokojach i żarówkami z kloszem nad stołami w dwóch kuchniach (oprócz dziadków mieszkała w tym domu rodzina ciotki) zwisały długie, miodowożółte lepy na muchy, wokół których krążyły roje jeszcze niedoklejonych owadów. Te już doklejone, a jeszcze żywe, cały czas rozpaczliwie brzęczały. Nikt na to nie zwracał uwagi. W końcu i ja przestałem się nad nimi litować. Znudziło mi się litować codziennie.
Dziadek rano, po pracy w ogrodzie, wychodził do szkoły na Kowalowcu, której był kierownikiem. Ciotka z wujkiem wyjeżdżali na rowerach do biur w Radomsku. Zostawałem w domu sam z babką i sparaliżowaną kuzynką, moją rówieśnicą, która powykręcana i zesztywniała, leżała na tapczanie w kuchni. Nie mogła mówić, a kiedy krzyczała, trzeba było szybko do niej biec, żeby odgonić muchy chodzące po jej wykrzywionej krzykiem ładnej twarzy. I tak dziesiątki razy dziennie. Zwykle do tych much biegła ze swojej kuchni babka, odrywając się od garnka, do którego, pochylona na taborecie, obierała nożem kartofle, ale czasem musiałem i ja, ale niechętnie. Już wolałem chodzić po ogrodzie, choć wszystko było tam takie jak poprzedniego dnia. Kilka razy dziennie podnosiłem klapę pod drewnianym wałem, na który nawijał się łańcuch, i zaglądałem do studni. Lusterko wody błyszczało bardzo głęboko, zmalałe w czarnym wnętrzu ziemi. Wrzucony kamyk spadał niesłychanie długo. Odgłos plusku wracał na górę niewiele krócej. Ale nawet studnia była codziennie taka sama.
Znudzony ogrodem, studnią i sadem, objedzony do mdłości wielkimi czereśniami, wracałem do domu i kładłem się na tapczanie w pokoju wujostwa. Lubiłem chrzęst wałka, na którym opierałem głowę. Wystarczyło nią poruszyć, przekręcić z boku na bok, a odzywały się suche dźwięki i rozbiegały po całym ciele. Domyśliłem się, że przenoszą je kości, są przecież tak samo suche.
Leżąc na tym tapczanie, miałem nad głową duży olejny obraz w złoconej ramie, powieszony na haku w taki sposób, że odchylał się od ściany, więc mogłem widzieć, w ukośnym zniekształceniu, doskonale mi znaną scenę, którą codziennie oglądałem z różnych miejsc w pokoju.
Obraz przedstawiał Jezusa i dwóch apostołów z aureolami. Jezus stał, oni siedzieli na ławeczce w łódce wśród szuwarów przy brzegu jeziora. Widziany od dołu, od strony chrzęszczącego pod głową wałka, obraz był nawet ciekawszy niż wtedy, gdy się nań patrzyło na wprost. Namalował go sąsiad dziadków, pan Turczyński, który mieszkał po drugiej stronie ulicy w drewnianym domku ukrytym w zapuszczonym ogrodzie, w gąszczu drzew owocowych, akacji i krzewów. Ten sam malarz amator namalował duży portret ślubny moich rodziców przekopiowany z małej czarno-białej fotografii. Rodzice na tym portrecie byli równie kolorowi i jaskrawi jak Jezus, apostołowie, jezioro, szuwary i jasnoniebieskie niebo z czterema białymi obłokami. Tamtego lata prowadzili obozy wędrowne, każde swój, mama obóz z technikum włókienniczego, ojciec z liceum, z Piętnastki, w różnych rejonach Mazur, dlatego wpatrywałem się w odchylony od ściany święty obraz z goryczą i tęsknotą. Nie mogli mnie zabrać, bylem za mały, po wakacjach miałem dopiero pójść do drugiej klasy, a obozy przeznaczone były dla licealistów, ludzi już prawie dorosłych.
Nie mogłem się tego doczekać. Kiedy i ja stanę się prawie dorosły i jako licealista będę mógł z rodzicami jeździć na obozy wędrowne na Mazury, w góry lub nad morze. Nie mogłem się doczekać chwili, kiedy wreszcie przestanę być dzieckiem. Kiedy się skończy ta ogromna nuda wakacji u dziadków w Radomsku.
Wolałem nie myśleć o tym, jak długo to jeszcze potrwa. Tyle klas przede mną: druga, trzecia, czwarta, a pomiędzy nimi identyczne dwumiesięczne wakacje u dziadków, brzęczenie much mrących na miodowych lepach, krzyki sparaliżowanej kuzynki na tapczanie w kuchni u wujostwa, do której trzeba biec, żeby odegnać muchę, ogród pełen kwiatów, sad pełen drzew owocowych, wielkie czarne czereśnie rwane garściami z siedziska na gładkim, lepkim od żywicy konarze, dwa tomy encyklopedii Orgelbranda, bezbrzeżna nuda pod wychylonym obrazem, z głową na chrzęszczącym wałku. Kiedy to się skończy?
A jeśli się nigdy nie skończy? Bo i taka obawa mnie nachodziła. Jeśli zostałem w tej nudzie dwumiesięcznych wakacji dzieciństwa na zawsze uwięziony? Ilekroć ogarniał mnie ten lęk, najczęściej właśnie na tym tapczanie pod odchylonymi od ściany Jezusem i apostołami w przechylonej łodzi, z tym chrzęstem wałka rozchodzącym się po wszystkich kościach, przerażony zrywałem się z tapczana i biegłem do kuchni, w której babka przygotowywała obiad albo układała na stole bukiet kwiatów zamówiony przez kogoś z sąsiadów (słynęła w okolicy jako bukieciarka). Siadałem na twardej kozetce, przyglądałem się jej zajęciom i czekałem.
Zawsze na to samo. Kiedy na mnie spojrzy, uśmiechnie się i zapyta:
– No co tam, wnusiu?
Dopiero wtedy wypowiadałem swą prośbę, zawsze taką samą:
– Babciu, czy mogłabyś mi zrobić pajdę ze śmietaną?
To był mój przysmak. Kromka świeżego, jeszcze ciepłego chleba z piekarni na rogu, grubo polana gęstą śmietaną, którą co kilka dni przynosiła kobieta ze wsi razem z osełką okroplonego rosą masła na dużym liściu.
Babka wyjmowała okrągły bochen spod szklanej pokrywy pojemnika na pieczywo, długim nożem, oparłszy bochenek o brzuch, odkrawała z jednego końca grubą pajdę, polewała śmietaną ze słoika i posypywała cukrem.
Niosąc tę pajdę na dłoni jak kelnerzy tace, wychodziłem do ogrodu, siadałem pod drzewem, opierałem się plecami o pień i zabierałem do jej pochłaniania. Jadłem wolno, z zachwytem, cały czas trzymając pajdę – była zbyt duża, by można wziąć ją normalnie do ręki – na uniesionej dłoni.
W takich chwilach zapominałem o nudzie. Przestawałem się nawet bać, że letnie wakacje u dziadków w Radomsku mogą się nigdy nie skończyć.
Opowiadanie pochodzi ze zbioru Łukasza Nicpana Kawalerka z witrażem, wyd. PIW, Warszawa 2023.