O domu, który lekko dotyka ziemi O domu, który lekko dotyka ziemi
i
zdjęcie: Glenn Murcutt; dzięki uprzejmości Architecture Foundation Australia
Opowieści

O domu, który lekko dotyka ziemi

(ale wyjątkowo mocno się jej trzyma)
Zygmunt Borawski
Czyta się 7 minut

Zanim Glenn Murcutt zaprojektował dom dla Banduk Mariki, przez trzy lata intensywnie studiował kulturę i historię Aborygenów. Dzięki temu w Yirrkali na północy Australii powstał niezwykły budynek, podziwiany ze względu na swoją elegancką prostotę, ekologiczne rozwiązania techniczne i szacunek dla kulturowego dziedzictwa jego mieszkańców.

Zalecenia klienta dla architekta, dosyć niecodzienne, brzmiały z grubsza tak:

– żeby można było z wnętrza domu obserwować horyzont i zmiany pogody, ruchy zwierząt lądowych i morskich, a także ludzi;

– żeby można było patrzeć na wodę, drzewa i zwierzęta, czyli totemy dawnych przodków i krewnych;

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– żeby można było wykorzystać lokalne wiatry w celu wentylacji;

– żeby wejście, jak w tradycyjnych aborygeńskich schronieniach, znajdowało się w pobliżu jednego końca domu, ale nie na jego osi!;

– żeby rodzice mogli spać na zachód od swoich dzieci, wszak zachód jest końcem dnia, przeszłością i jest bliżej śmierci. Pokoje dzieci powinny znajdować się na wschód od sypialni rodziców, tak by córki spały bezpośrednio przy rodzicach, a synowie na wschód od córek. Wschód jest bowiem początkiem każdego nowego dnia, początkiem i przyszłością nowego życia;

– żeby miejsca do spania były tak wydzielone, by bracia i siostry mogli unikać kontaktu wzrokowego i wspólnych rozmów;

– żeby w domu unikać przestrzeni połączonych ze sobą otwartymi zewnętrznymi korytarzami – są one, owszem, doskonałe na potrzeby kąpieli, wentylacji i skutecznego oddzielenia „trudnych krewnych”, ale takie korytarze mogą ułatwić dostęp złym duchom w nocy;

– żeby dom gwarantował pełne bezpieczeństwo, szczególnie podczas snu, jednocześnie dając mieszkańcom uczucie spania poza nim;

– żeby w ciągu dnia można było patrzeć na zewnątrz, samemu pozostając niewidocznym;

– żeby przestrzenie do kąpieli dla kobiet zaplanować tak, aby były niewidoczne i niedostępne dla mężczyzn przechadzających się na zewnątrz domu;

– żeby dom łączył w sobie tradycyjne aspekty aborygeńskich i europejskich siedzib.

(Tutaj notatka od samego architekta: „To będzie trudne!”).

Architekt nie bierze ani grosza

Zalecenia zostały sporządzone przez Marmburrę Wananumbę Banduk Marikę, aborygeńską artystkę i szefową klanu Marika, oraz jej męża Marka Aldertona. Dom zaczęto projektować w 1992 r., w tym samym, w którym przełomową decyzją australijskiego Sądu Najwyższego ostatecznie uznano prawo Aborygenów do ich ojczystych ziem po 200 latach brutalnego procesu europejskiego osadnictwa. Lud Banduk Mariki mógł ponownie czuć się u siebie na swoich ziemiach.

Dom, o którym mowa, znajduje się na samej północy Australii, w miejscowości Yirrkala, nad zatoką Karpentaria, kilkanaście godzin na wschód od Darwin. Dojechanie tu graniczy z cudem, a pogoda – jak przystało na klimat tropikalny monsunowy – nie rozpieszcza. Zdarzają się cyklony oraz burze z obfitymi opadami, podczas których tereny bliżej rzek i morza są zalewane, drogi stają się nieprzejezdne, za to wzmaga się ruch niebezpiecznych słonowodnych krokodyli. Wilgotność w miesiącach letnich dochodzi do 98%, średnia temperatura to 32°C. Ale architekt nie zraził się ani wymaganiami, ani ograniczeniami. Co ciekawsze, za projekt nie wziął ani grosza. Pomyślelibyśmy: wariat. A to po prostu człowiek całkowicie oddany swojej profesji.

Glenn Murcutt jest obecnie czołowym australijskim architektem. Urodził się w 1938 r. w Londynie, wychował w Papui-Nowej Gwinei, a żyje w Sydney. Przemożny wpływ na jego sposób projektowania miały dwie rzeczy: lokalna architektura Papuasów oraz książki Henry’ego Davida Thoreau, które dawał mu do czytania ojciec. Murcutt większość swojej kariery poświęcił na budowanie domów jednorodzinnych, obiektów użyteczności publicznej wzniósł jedynie kilka. Nie przeszkodziło mu to jednak w zdobyciu najważniejszego trofeum architektonicznego na świecie – Nagrody Pritzkera, którą został uhonorowany w 2002 r.

Od początku kariery Murcutt projektował budynki harmonijnie wkomponowane w australijski krajobraz i klimat. Nie są sztucznie chłodzone ani wentylowane, za to optymalnie wykorzystują parametry tego regionu. Jego domy są na wskroś funkcjonalne i zrównoważone. Murcutt, zanim zabierze się do projektowania domu, przez wiele miesięcy analizuje stopień padania światła słonecznego, kierunek wiatrów oraz topografię terenu, na którym ma stanąć budynek. Obserwuje też florę i faunę, zastanawia się, jak harmonijnie zintegrować dom z krajobrazem. Według niego architekt powinien brać pod uwagę czasowość naszej egzystencji i ograniczone zasoby świata, a jego priorytetem musi być mądre zarządzanie tym, co zostało nam dane i co jest tłem dla naszego życia.

Dom, który łączy kultury

Nie inaczej było z domem dla rodziny Banduk Mariki i Marka Aldertona. Z jedną tylko różnicą. Pojawiła się w końcu okazja, by stworzyć dom, który będzie miał szansę połączyć w sobie zarówno jego miłość do australijskiego krajobrazu, jak i szacunek dla rdzennych mieszkańców kontynentu. Murcutt przez wiele miesięcy mieszkał z klientami, uczył się ich sposobu życia, dowiadywał się, jak krajobraz i ziemię postrzegają Aborygeni. Architekt chciał stworzyć realną alternatywę dla domów, które od lat 70. budował dla rdzennych mieszkańców rząd australijski. Murcutt eufemistycznie nazwał je tylko „nieodpowiednimi i bez wyobraźni”. Ciężkie, wzniesione z betonowych bloczków i z małymi oknami były i są zaprzeczeniem wszystkiego, czym może być schronienie dla Aborygenów, dla których obserwacja horyzontu, zwierząt i drzew oraz zmieniającej się pogody to kwestie nadzwyczaj istotne.

zdjęcie: Glenn Murcutt; dzięki uprzejmości Architecture Foundation Australia
zdjęcie: Glenn Murcutt; dzięki uprzejmości Architecture Foundation Australia

No właśnie, ale jak stworzyć dom opar­ty na wartościach ważnych dla życia codziennego mieszkańców i będący przy tym bezpiecznym dachem nad głową, którego nie zwieje pierwszy silniejszy wiatr? Jak zapewnić możliwość patrzenia na zewnątrz, nie będąc z zewnątrz widzianym? Jak umożliwić obserwowanie wszystkiego, gdy na zewnątrz praży słońce i jedyne, co chce się zrobić, to prędko zamknąć wszystkie okna i okiennice?

Tutaj z pomocą przyszło ponad 30-letnie doświadczenie Murcutta, ale też przydała się baczna obserwacja domów budowanych przez białych osadników w Darwin przed drugą wojną światową. To tam architekt podpatrzył, że stosowanie pionowych żaluzji zrobionych z drewnianych listew szerokości 25 mm, z centymetrową przerwą między nimi, umożliwia bardzo dokładną obserwację tego, co dzieje się na zewnątrz, i jednocześnie pozwala pozostać niewidocznym dla otoczenia. Zalecenie wynika z ważnego powodu. Aborygeni nie pukają do drzwi. Zatrzymują się 10 m przed domem i siadają tyłem do budynku. Gdy gospodarz ujrzy krewnego, ma czas, by przygotować dom na wizytę gościa. Jeżeli zaś uzna, że nie może go przyjąć, to go nie zaprasza. Dlatego tak istotne jest jak najszersze pole widzenia. Krewny musi zostać zauważony, ale mieszkańcy nie mogą czuć presji, że powinni go przyjąć.

Bez szklanych okien

Dom jest parterowy. Wzniesiono go metr nad ziemią, dzięki czemu wiatr nieustannie chłodzi go od dołu, woda w trakcie obfitych opadów nie zalewa, a przy okazji chroni mieszkańców przed niebezpiecznymi gadami i innymi zwierzętami. Budynek jest zaskakujący w swojej prostocie. Ma spadzisty dach, ruchome ściany i żaluzje zamiast okien. Ponieważ przez cały rok temperatura nie spada tu poniżej 20°C, nie potrzeba szkła, które na dodatek mogłoby się rozbić w trakcie cyklonów. System konstrukcyjny składa się ze stalowych słupów zakotwiczonych w betonowych stopach oraz belek z twardego australijskiego drewna. Dach pokryto blachą falistą. Od południowej strony na elewacji zamontowano głębokie „żyletki”, które nie tylko chronią wnętrze przed letnim słońcem, ale także „wydłużają” perspektywicznie pokoje sypialne i sprawiają, że dzieci nie mają ze sobą kontaktu po zapadnięciu zmroku.

Dom może być w całości otwarty lub kompletnie zamknięty. Można swobodnie obserwować krajobraz. Ściany zewnętrzne wykonane z ruchomych paneli powodują, że dom zachowuje się niczym żyjący, ciągle zmieniający się organizm. W zależności od tego, skąd wieje wiatr lub jak świeci słońce, można je otwierać i zamykać, ustawiając w taki sposób, by wiatry optymalnie chłodziły wnętrze, a słońce jak najmniej doskwierało. Aborygeni chodzą boso i wnoszą do domu na stopach piasek. W związku z tym pomiędzy drewnianymi deskami na podłodze zachowano szpary, aby się on na nich nie gromadził. Wszystkie meble zostały wbudowane w stałą konstrukcję domu i umieszczone ponad poziomem podłogi tak, by na wysokości pięt mieszkańców pozostały wertykalne otwory. Pozwalają one na przepływ wiatru i powodują, że wizualnie dom jeszcze bardziej unosi się nad ziemią, ucieleśniając tym samym motto projektanta, który powtarza, że architektura powinna „lekko dotykać ziemi”.

Na dodatek wszelkie wspomniane otwory, przerwy w podłożu oraz specjalne, zamontowane na dachu obrotowe kominy pozwalają na rozładowanie ciśnienia, które tworzy się pod domem w trakcie cyklonów. Dzięki temu konstrukcja mocno trzyma się podłoża.

Ze względu na trudności z dojazdem i ograniczoną liczbę wykwalifikowanych robotników na miejscu dom w całości sprefabrykowano w Gosford, godzinę drogi na północ od Sydney. Następnie zapakowano go w dwa kontenery i przetransportowano najpierw ciężarówką do Darwin, a następnie łódką do Yirrkali. Na miejscu został złożony i skręcony w cztery miesiące przez dwóch robotników, budowniczych jachtów, oraz najstarszego syna Banduk Mariki.

Okazało się, że ten niepozorny, strannie obmyślony pod względem technicznym dom bez szklanych okien, jest pod każdym względem niebywale współczesny, a na dodatek spełnia symboliczne wymogi kulturowe, niezbędne do funkcjonowania mieszkańców. Lekko dotykając ziemi, łączy nie tylko dwie kultury, lecz także dwa światy – nasz oraz naszych przodków.

Czytaj również:

Dom huraganoodporny Dom huraganoodporny
i
ilustracja: Cyryl Lechowicz
Ziemia

Dom huraganoodporny

Zygmunt Borawski

Dla Polaków dom to przede wszystkim betonowe fundamenty i solidna murowana konstrukcja, które już z założenia mają wytrzymać niejedną dekadę. W przeciwieństwie do nas Amerykanie wolą budować szybciej i taniej, nie zważając na upływ lat czy ewentualne klęski żywiołowe. Czy tak stawiane domy mogą przetrwać kataklizm? Owszem, jeśli są okrągłe.

Jednym z krajów najbardziej narażonych na zmiany klimatu są USA. Według badań przeprowadzonych w grudniu 2019 r. przez Geophysical Fluid Dynamics Laboratory wraz z globalnym ociepleniem stopniowo wzrastać będzie temperatura Oceanu Atlantyckiego, co doprowadzi do większej liczby huraganów nawiedzających południowe i wschodnie wybrzeże kraju. Jest to zła wiadomość, ponieważ porywiste wiatry powodują największe klęski żywiołowe w całych USA. Huragan Harvey, który wstrząsnął Houston w 2017 r., wyrządził szkody szacowane na 125 mld dolarów. Huragany 4. i 5. stopnia, o prędkości do 250 km/h, mogą z łatwością niszczyć budynki i mieć wpływ na życie ich mieszkańców. Jednak o zmianie sposobu osadnictwa na terenach zagrożonych raczej nie może być mowy. Jak zauważyli w 2018 r. redaktorzy „The Wall Street Journal”, miasta przybrzeżne wytwarzają 46% amerykańskiego PKB, a w latach 1980–2017 więcej ludności przybyło w hrabstwach narażonych na huragany niż wewnątrz kontynentu.

Czytaj dalej