Podczas pandemii nauczyliśmy się, że aby przetrwać, możemy być osobno, ale jednak razem. Musimy się izolować, ale powinniśmy też sobie pomagać. Oto odbyła się, chcąc nie chcąc, nasza lekcja granic, lekcja wspólnoty, lekcja pokory. Cud wirusa.
Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się uczestniczyć tak mocno w łańcuchu dostaw sąsiedzkich, przyjacielskich i w ogóle międzyludzkich. Na samym początku pandemii napisałam na Facebooku, że potrzebuję maseczek i rękawiczek, bo opiekuję się 80-letnią mamą, która nie wstaje z łóżka i jest w grupie wysokiego ryzyka. Lawina pomocy, która ruszyła w naszą stronę, była nie do ogarnięcia.
Pierwszy zgłosił się pan Piotr. Napisał, że maseczek co prawda nie ma, ale ma za to ochotę, żeby komuś w potrzebie gotować codziennie obiady – może to robić właściwie do odwołania. Zamierzał jechać do Chorwacji, ale nie jedzie, ma trochę oszczędności, jest sam, nie chce od nas pieniędzy. Chce po prostu pomóc. Umówiliśmy się i pan Piotr codziennie przez cały lockdown przynosił nam zupy w słoikach, mielone, buraczki, lepił kopytka. Dla mojej córki nauczył się nawet robić curry z rodzynkami i orzeszkami ziemnymi. Czasem przynosił też ciasto od swojej mamy. Żywił nas. Obficie i smacznie. Nie znaliśmy się przed lockdownem, rozmawialiśmy jedynie na komunikatorze i w bramie, nie wpuszczałam go do mieszkania. A mimo to jego obecność w naszym życiu okazała się zbawienna. W innych okolicznościach pewnie w ogóle nie poznałabym pana Piotra, nie mamy wspólnych znajomych, prowadzimy odmienny styl życia. Na mojej drodze nie stanęłaby zapewne również Kasia, która zgłosiła się z propozycją, że może nam przynosić zakupy. Przywoziła z supermarketu napoje, jogurty, owoce, masło. Moje doświadczenie kryzysu to doświadczenie obfitości.
Napisałam wtedy list do świata, który zaczynał się tak: „Kochany Świecie, który chwiejesz się w posadach, piszę do Ciebie z mojego zamku, pałacu, mieszkania M3. Nie pamiętasz mnie już, bo dawno mnie u Ciebie nie było. Nawet w czasie sprzed korony nie bywałam na rautach, koktajlach, otwarciach, premierach. Potem okazało się, że wszyscy jesteśmy skazani. Nikt się nie ostał, wszyscy dostali bezpłatne L4. Nic się u Ciebie nie dzieje, Kochany Świecie, drzemiesz, a przebudziwszy się na chwilę jak staruszek portier, z uśmiechem dajesz klucz do izolatki”.
Dla wielu był to szyderczy uśmiech. Ja w lockdownie poznałam pojęcie wymiany od całkiem nowej strony. Jedzenie przynoszone przez znajomych, sąsiadów, przyjaciół, obcych ludzi było znakiem troski, pamięci, empatii. Za sprawą wyizolowania poczułam się częścią wspólnoty tak jak chyba nigdy wcześniej. Purée ziemniaczane i buraczki były dobrą wiadomością od świata, zapewnieniem, że nasz dom to nie bezludna wyspa, że „samotność ma braci i siostry”, jak napisał na swoim obrazie szwedzki ilustrator Jesper Waldersten. Hiszpańska infantka w bogato zdobionej sukni zamiast twarzy ma namalowaną prymitywnie czerwoną czaszkę. Oto w 2018 r. Waldersten stworzył nasz pandemiczny portret. W mojej izolatce tak jak w pokoju infantki gdzieś z tyłu było jednak okno i światło słoneczne za firanką. Całkiem dużo tego światła wpuszczał też przez drzwi pan Piotr, gdy podawał mi słoiki z kopytkami i zupą jarzynową. Bardzo mu za to dziękuję.