Wczesne powieści Toni Morrison odkryłam w młodym wieku – może nawet nieco zbyt młodym, bo miałam wtedy jakieś dziesięć lat. Nie zawsze nadążałam za jej eksperymentami językowymi, czasami gubiłam się w gęstwinie metafor, ale w tamtym okresie mojego życia jeszcze bardziej od jej twórczości liczył się sam fakt, że Toni w ogóle istnieje. Jej książki stały jedna przy drugiej na półkach w naszym salonie, często w wielu egzemplarzach tego samego tytułu, jakby moja matka próbowała w ten sposób upewnić się, że Morrison nie zniknie z dnia na dzień.
Teraz trudno zrekonstruować albo chociaż opisać to bezdenne pragnienie, które leczyła swoimi książkami. W Londynie w 1985 r. nie istniało coś takiego jak „magia czarnych dziewczyn”. Gdzie tam. W kulturze popularnej w ogóle nie dostrzegało się czarnych dziewcząt, może tylko czasami, kiedy śpiewały, tańczyły albo biegały. Owszem, na regale mojej matki widywałam sporo dzieł czarnych pisarek, którym przewodziła właśnie Toni, ale żaden nauczyciel w mojej szkole nigdy nawet się o nich nie zająknął. Nie przypominam sobie też, bym kiedykolwiek natknęła się na te kobiety w telewizji, w gazecie czy w ogóle gdziekolwiek. Moje pierwsze spotkanie z Najbardziej niebieskim okiem, Sulą, Pieśnią Salomonową albo Tar Baby było więc czymś więcej niż tylko doświadczeniem estetycznym lub psychologicznym; okazało się przeżyciem egzystencjalnym. Podobnie jak wiele czarnych dziewczyn z mojego pokolenia, obsadziłam jedną jedyną Morrison w niemożliwej do wypełnienia roli. Chciałam patrzeć na jej nazwisko na grzbietach książek z tym samym leniwym, aroganckim zadowoleniem, jakie okazywali anglosascy chłopcy z mojej szkoły na samą wzmiankę o Williamie Szekspirze czy Johnie Keatsie. Nawet ci bez śladu talentu i zupełnie obojętni na literaturę nabierali wtedy takiej poufałej pewności siebie, jakby odziedziczyli po tych geniuszach jakiś potencjał. Żadna pisarka ani żaden pisarz nie powinni dźwigać takiego ciężaru na swoich barkach. Morrison była jednak postacią niezwykłą, bo nie tylko chętnie brała na siebie to jarzmo odpowiedzialności, lecz także potrafiła mu sprostać. Wiedziała, że musi stać się dla nas kimś więcej niż pisarką, że musi zawrzeć w sobie cały dyskurs, więc właśnie tym się stała. Stworzyła własny język zupełnie od podstaw, a każdą powieść traktowała jak projekt, jak misję – to zawsze musiało być coś więcej niż rozrywka. Tak jak istnieje w literaturze fraza Keatsowska i Szekspirowska, Morrison również wypracowała swój własny, wyrazisty sposób prowadzenia narracji, gęsty od kompulsywnych, samonapędzających się metafor, równie pełen zdań podrzędnie złożonych co dziewiętnastowieczne przemowy prezydentów. I nigdy nie oddalała się w tym od fundamentalnego przekonania, że język narracji – niejednoznaczny, nierozstrzygający, ambiwalentny, meandrujący, najeżony metaforami, głęboko zakorzeniony w kulturze przekazu ustnego – ma do zaoferowania mądrość zupełnie różną, stojącą w opozycji do, jak sama to określiła, „skostniałej mowy sfer akademickich i użytkowych struktur języka nauki”.
Wielkim tematem, z jakim się zmagała w swoich książkach, było podważanie ludzkiego potencjału, ale nie krył się za tym żaden przypadek, żaden wybryk podświadomości – nie mogłaby sobie na to pozwolić. Weźmy na przykład Najbardziej niebieskie oko – jak opisać pogardę człowieka do siebie samego bez poddania się jej? Bez demonizowania tej tendencji? Bez oddania władzy właśnie tej kulturze, która wywołała w kimś takie uczucia? Wszystko to należało dobrze przemyśleć, a ona rozważała każdy aspekt człowieczeństwa nie tylko jako aktywna powieściopisarka, lecz także krytyczka i naukowczyni. Gdy czytałam jej ostatni zbiór esejów, The Source of Self Regard [O źródłach szacunku do siebie], największe wrażenie zrobił na mnie poziom niestrudzonej analizy akademickiej, jakiej poddawała swoje własne powieści – niczym architektka oprowadzająca nas po stworzonym przez siebie budynku ze świadomością jego piękna i użyteczności zarazem. Toni Morrison poświęciła się służbie swoim ludziom – to zadanie, do którego powołano bardzo niewiele pisarek i pisarzy, a ona uważała je za zaszczyt. Dużą część tego przedsięwzięcia stanowiło uszlachetnienie czarnej kultury oraz celowe zamknięcie jej w ramach słownictwa zasługującego na tak chwalebną rolę. Tym, którzy uważali wejścia do gmachów jej twórczości za zbyt wąskie, odpłacała się słynnymi już ripostami. Dzisiaj – w dużej mierze właśnie dzięki jej determinacji – oczywiście rozumiemy już, że nie ma czegoś takiego, jak wąskie drzwi do domów historii, doświadczenia czy kultury. Każdy człowiek ma nieskończenie bogatą historię, zbudowaną na własnym sposobie opowiadania oraz widzenia świata. I każda czarna kobieta nosi w sobie taką opowieść. To właśnie Toni Morrison roztoczyła te niezmierzone połacie przed dziewczętami takimi jak ja, które bały się, że nic się w nich nie kryje.
W 1992 r. bliska przyjaciółka mojej matki – urodzona w Ghanie, legendarna, czarnoskóra, brytyjska wydawczyni Margaret Busby – opublikowała pierwszy tom antologii Daughters of Africa [Córki Afryki], w której wśród ponad dwustu autorek pojawiła się też oczywiście Morrison. Tytuł zbioru nawiązywał do słów Marii W. Stewart, pierwszej Afroamerykanki wykładającej publicznie:
„O, córki Afryki, zbudźcie się! Zbudźcie się! Powstańcie! Nie śpijcie, przestańcie śnić, wyjdźcie z ukrycia. Pokażcie światu, że jesteście obdarzone przymiotami szlachetnymi i wzniosłymi”.
Rok później Morrison otrzymała Nagrodę Nobla. W kolejnym roku zaczęłam studiować literaturę angielską. Program studiów nie uwzględniał dokonań ani jednej córki – czy syna – Afryki. Zmiany przybywały powoli, ale Morrison zawsze szła na czele pochodu i prowadziła nas ku przyszłości niczym światło latarni. W tym roku Margaret wydała drugi tom Daughters of Africa, równie obszerny co pierwszy. Wiele z jego autorek to nie tylko córki Afryki, lecz także metaforyczne córki Morrison – ja też do nich należę. Morrison odrzucała ideę „wąskich drzwi” i żądała dla siebie całego świata. Wzbogaciła sobą nasze literackie dziedzictwo, a teraz każda uczennica oraz uczeń, bez względu na pochodzenie, może uważać Morrison za swoją literacką przodkinię, za wielką Amerykańską pisarkę, która jest im równie dostępna – jako autorka „uniwersalna” – co każda inna postać z panteonu twórców. Wszystkie czytelniczki i pisarki mają wobec Toni Morrison dług wdzięczności za tę przestrzeń, jaką dla nich stworzyła.
Przełożyła Aga Zano