Nadal czuję się obywatelem świata i nie zamierzam pozwolić, żeby ktoś mnie tego przeświadczenia pozbawił – mówi Arturowi Zaborskiemu brytyjski gwiazdor Clive Owen.
Zanim usiądzie naprzeciwko mnie na antycznej kanapie w luksusowym hotelu na brzegu Morza Czerwonego, trzy razy upewni się, że po naszym wywiadzie ma już spokój i może odwiedzić suk, arabski bazar, do którego dzień wcześniej nie udało mu się dotrzeć. Nie, nie chodzi o pamiątki dla bliskich. Brytyjski gwiazdor chce po prostu wypić tam herbatę i zaciągnąć się zapachem przypraw. O brytyjskiej herbacie w woreczku wcześniej nie chce nawet słyszeć. Potrzebuje spokoju. A paradoksalnie ma ku niemu sposobność właśnie w takich gwarnych, przeludnionych miejscach. To do nich tęskni najbardziej, gdy opuszcza północ Afryki.
Artur Zaborski: Polak i Brytyjczyk spotykają się na wywiadzie w Egipcie. Świat kurczy się na naszych oczach.
Clive Owen: Szkoda tylko, że nie wszystkim się to podoba. Urodziłem się w Londynie, który był definicją słowa kosmopolityczny. Dało się w nim słyszeć wszystkie używane języki, próbować kuchni z każdego zakątka globu, podglądać zwyczaje każdej grupy etnicznej. To była metropolia bez barier. Mieszkańcy dawali sobie jasny komunikat, że geograficzne granice są reliktem przeszłości. Nigdy nie przypuszczałem, że one mogą mnie w jakiś sposób ograniczać. Dorastając, czułem się obywatelem świata.
Londyn nadal jest europejską stolicą multikulturalizmu.
A ja nadal czuję się obywatelem świata i nie zamierzam pozwolić, żeby ktoś mnie tego przeświadczenia pozbawił. Jednak kiedy doszło do brexitu, poczułem, że moim córkom ktoś właśnie odbiera przynależne im przywileje. Pomyślałem, że nie będą mogły odbierać świata ani cieszyć się nim tak samo jak ich ojciec. To one najbardziej odczują konsekwencje tego, co my dziś robimy, pracujemy na kształt ich rzeczywistości. Wciąż wierzę, że jeszcze stanie się coś, co pozwoli zmienić skutki tej katastrofy, choć rozmowy polityków na to na razie nie wskazują.
Jesteś optymistą?
Mam fantastyczną pracę, wspaniałą rodzinę i taką swobodę ekonomiczną, że mogę jeździć po świecie. Naprawdę potrzebuję jeszcze czegoś, żeby się na co dzień uśmiechać? Codziennie okazuję wdzięczność za to, kim jestem. I chociaż optymistą bym siebie nie nazwał, to staram się nie popadać w czarnowidztwo, bo naprawdę mam dobre powody do radości. Jeśli mam gorszy dzień, to powrócić do pionu pozwala mi śmiech. Od małego tak mam. Odkąd pamiętam, z problemami i trudami oswajał mnie humor. Jestem wielkim fanem komedii. Uważam, że wbrew temu, co się powszechnie sądzi, nie służą ogłupianiu społeczeństwa, tylko dodawaniu otuchy. Pozwalają nam złapać oddech. Dziś szczególnie potrzebujemy komedii, które jakoś uśmierzą nasze niepokoje. Sam marzę o roli u Larry’ego Davida [amerykański komik, który wyprodukował kultowe w Stanach Zjednoczonych sitcomy: Kroniki Seinfelda (1989–1998) i Pohamuj entuzjazm (2000–2009) – przyp. AZ], którego jestem wielkim fanem. On doskonale łagodzi to, co mnie frustruje, zmienia ciężar moich trosk. Chciałbym, żeby nakręcił zabawny film o brexicie.
Skoro brexit Cię boli, nie lepiej byłoby przemówić ludziom do rozsądku na wiecach, zamiast bawić ich komediami?
Od tego są specjaliści, nie aktorzy. Oczywiście, wśród moich koleżanek i kolegów po fachu nie brakuje prawdziwych pasjonatów polityki. Nie można odmówić im ani wiedzy, ani doinformowania. Nie mam nic przeciwko temu, żeby zabierali głos, jednak trend robienia z gwiazd komentatorów każdego tematu – od tych najpoważniejszych po te kompletnie bzdurne – nie przekonuje mnie. W ten sposób wprowadza się jeszcze więcej chaosu, sławni stają się wyznacznikami opinii, a to powinno być zadanie autorytetów w danej dziedzinie. Ja jako autorytet filmowy wolę zachęcać ludzi, żeby oderwali się od stacji newsowych i ruszyli na festiwale filmowe.
Co w nich szczególnego?
Festiwale to dzisiaj miejsca sprzeciwu wobec działań tych, którzy próbują nas podzielić, wmówić nam, że są między nami różnice, które uniemożliwiają nam dialog i zrozumienie się. To wydarzenia, które dobitnie pokazują, czym jest świat bez granic i barier. Chociaż film ma listę dialogową wypowiadaną w konkretnym języku, to jednak istnieje coś takiego jak język kina, zrozumiały niezależnie od tego, czy posługujemy się angielskim, polskim czy arabskim. Na festiwalach miejsce znajduje sztuka z każdego zakątka globu, a wybór programu jest mocno antykapitalistyczny – nie liczą się w nim wielkie nazwiska ani to, ile film zarobił w box offisie, tylko realna wartość dzieła, czyli artystyczna. Na festiwalach przestają się liczyć status społeczny, płeć, kolor skóry, religia, seksualność. Kino stoi ponad takimi podziałami. W filmie możemy się odnaleźć w historii opowiedzianej przez filmowca z zupełnie innego regionu geograficznego, dojrzewającego w kompletnie innych warunkach kulturowych i abstrahować od różnic między nami.
Tylko czy to, czego doświadczamy w kinie, ma przełożenie na rzeczywistość, czy jedynie ją fałszuje?
Film otwiera, zachęca do eksplorowania świata, doświadczania go na własnej skórze. Wiem, co mówię, bo sam mam w sobie gen odkrywcy. Kiedy wybieram scenariusze, zawsze staram się skupiać na tych, które pozwalają mi zapuścić się w nowe geograficznie i kulturowo obszary. Kiedy pojawia się okazja, żeby zagrać w filmie, którego plan dzieje się tam, gdzie jeszcze nie dotarłem, zawsze jest dla mnie łakomym kąskiem. W przypadku wakacji jest nieco inaczej, bo planując podróże, muszę brać pod uwagę moich najbliższych. Córki odziedziczyły po mnie ciekawość świata – uwielbiają nowe place zabaw, więc wyjazdy nie męczą ich, tylko nakręcają. Żona też lubi odkrywać, dlatego specjalnie się nie spieramy. Czekamy na urlop bardziej ze względu na to, że czegoś się dowiemy, niż odpoczniemy. Kto ma czas na odpoczywanie, kiedy jest tyle pięknych miejsc do odkrycia? Córki są prawie dorosłe, więc nie musimy się już zbytnio ograniczać do miejsc, które są odpowiednie dla dzieci.
Mówisz z zapałem rasowego agenta turystycznego.
Turystyka to moja druga po graniu pasja. Od ponad 20 lat jeżdżę na wakacje do Egiptu. Pierwszy raz byłem tam z żoną, Sarah-Jane Fenton, w latach 90. Nasz przyjaciel, Brytyjczyk z urodzenia, mieszka tu na stałe, więc pokazał nam prawdziwy Egipt, daleki od tego, co oglądamy w folderach biur turystycznych. Zupełnie nie rozumiem, co pociąga ludzi w kurortach, dlaczego chcą płacić za podróbkę rzeczywistości, której w nich doświadczają.
Wygoda? Święty spokój? Poczucie bezpieczeństwa?
Dla mnie wyjazd w nowe miejsce to odkrywanie kultury i zwyczajów ludzi zamieszkujących dany obszar. W Egipcie zawsze wynajmujemy mieszkanie od lokalsów, nie zamykamy się w luksusowych hotelach. Według mnie one są symbolem współczesnego kolonializmu – my biali, zamożni odgradzamy się od widoku biednych, żeby nie zepsuli nam samopoczucia. I to mają być wakacje? Odpoczywanie równa się oszukiwanie siebie? To ja jednak podziękuję. Jako Brytyjczyk obciążany kolonialną przeszłością nigdy nie odczułem ze strony Egipcjan ani innych nacji skierowanych w moją stronę pretensji za to, co zrobili nasi przodkowie. Nie czuję potrzeby znajdowania azylu, gdzie mam pewność, że podobne oskarżenia mnie nie dosięgną.
No ale Ty jesteś sławny. Też bym Ci nie wykrzyczał w twarz, że winię Cię za zło tego świata.
Żartujesz sobie? Naprawdę myślisz, że w Egipcie jestem gwiazdą? Kraje Maghrebu, jak również Bliski Wschód mają to do siebie, że nie poddały się kulturalnej konkwiście Zachodu. Spotykamy się w Al-Dżunie na El Gouna Film Festival, gdzie poza nami są też m.in. Sylvester Stallone czy Owen Wilson. Myślisz, że to oni wzbudzają poruszenie tutejszej widowni? Nie, największe emocje wywołują gwiazdy arabskiego kina, które publiczność kocha. Nawet w Wielkiej Brytanii, która ma z amerykańską kulturą wiele wspólnego, publiczność hollywoodzkie gwiazdy stawia ponad te ze Zjednoczonego Królestwa. A tam zachowała się lokalność. Bardzo to cenię i mam nadzieję, że tak już zostanie. W Egipcie na ulicach mogę czuć się anonimowo. Od wielkiego dzwonu ktoś mnie rozpoznaje i prosi o autograf.
W Al-Dżunie odebrałeś Nagrodę im. Omara Sharifa za zasługi aktorskie. Wierzysz, że dzisiaj aktor może mieć u stóp cały świat tak jak niegdyś Sharif?
Omar Sharif żył w czasach, kiedy świat filmowy otaczała pewna tajemnica. Kino traktowano jako świątynię, chodziło się do niego po mistyczne przeżycia. O tym, co się zobaczyło, rozmawiało się i dyskutowało ze znajomymi i przyjaciółmi, to doświadczenie zostawało z widzem na długo. Dzisiaj nadprodukcja filmów i seriali jest tak wielka, że żywotność zobaczonego obrazu skróciła się nawet nie do godzin, tylko minut. Kończy się na krótkiej opinii w mediach społecznościowych albo na wymianie paru zdań ze znajomymi. Nie ma zagłębiania się w dzieło. Zamiast prób dokładnej analizy przechodzi się do kolejnego obrazu. Świetnie pokazują to seriale. Kiedyś na kolejny odcinek trzeba było czekać tydzień, myślało się o nim. Oczekiwaniu towarzyszyło pewne napięcie i podniecenie. Dzisiaj ogląda się kilka odcinków jeden po drugim, a nierzadko i cały sezon. I tyle. Nie ma już tej ekscytacji.
Dlaczego uważasz, że aktorstwo straciło tajemnicę?
System gwiazd w złotej erze Hollywood w latach 40. i 50. nie dopuszczał publiczności do prywatnego życia aktorów. Producenci sprawowali pieczę nad tym, by żadne szczegóły z ich związków, zainteresowań ani humorów nie wyciekały do mediów. Widzowie mogli sobie jedynie wyobrażać, co działo się za ścianami willi, gdzie mieszkały sławy, i studiów, gdzie grały. Dzisiaj cały świat wie, jak żyje dana gwiazda: co jest wewnątrz jej apartamentu, z kim śpi, jakie ma zwyczaje, jakich kremów używa. Nie ma już żadnej tajemnicy ani napięcia, które w przeszłości towarzyszyły tematowi. To wszystko przekłada się na to, że dziś nie ma już możliwości, byśmy mieli do czynienia z ikonicznymi aktorami czy gwiazdami sceny muzycznej. Prywatność moich idoli, w których byłem wpatrzony za młodu, jeszcze była otoczona nimbem tajemnicy.
Kto był Twoim idolem?
Człowiekiem, którego podziwiałem i który inspirował mnie do działania, był David Bowie. On pierwszy poruszył moją wyobraźnię. Chociaż nie był aktorem, potrafił wykorzystać cały arsenał aktorskich środków, żeby za ich pomocą przemawiać do świata, porywać ludzi za sobą, zwłaszcza na scenie. On mi pokazał, jak potężnym narzędziem jest ciało i jak dużo można dzięki niemu przekazać fanom.
Dziś jest łatwiej – masz przecież media społecznościowe, przekazujesz fanom, co chcesz, o wiele bardziej dosłownie.
Jestem ze starej szkoły. Nie prowadzę konta na żadnym z portali społecznościowych. Wolę działać w rzeczywistości niż w Internecie, gdzie zazwyczaj kończy się na słowach i lajkach. Nie znam chyba żadnego aktora z młodego pokolenia, który by myślał w taki sposób. Fani też się zmienili. Dziś na plan filmowy i na przedstawienia przychodzą ludzie tylko po to, żeby oznaczyć się w social mediach. Wytwarza się wtedy dziwna energia, przed którą próbuję ochronić siebie i bliskich. Złapałem się na tym, że na 13 lat niemal zniknąłem z teatru. Gdy zaczynałem, nie wyobrażałem sobie, że można grać gdzie indziej niż na scenie, film ani telewizja mnie nie interesowały, a jednak to one mnie wciągnęły. Kiedy po tej przerwie znów wychodziłem przed publiczność w Nowym Jorku, byłem przerażony. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się bałem. Wtedy przypomniałem sobie, dlaczego zostałem aktorem, co spowodowało, że zdecydowałem się na nowo wrócić do teatru, po doświadczeniu drzemiącej w nim energii. Nie chcę, by została zakłócona przez jakiekolwiek selfie, tagi i inne fotki z dzióbkiem. Trzymam się od nich z daleka.
Clive Owen:
Brytyjski aktor filmowy. Zagrał w kilkudziesięciu filmach. Za rolę w filmie Bliżej otrzymał Złoty Glob i był nominowany do Oscara. Urodził się w 1964 r.