Opowiadaj baśń, czaruj Opowiadaj baśń, czaruj
i
Theodor Kittelsen „Gutt på hvit hest”, Narodowe Muzeum Sztuki, Architektury i Designu w Norwegii, domena publiczna
Opowieści

Opowiadaj baśń, czaruj

Sylwia Niemczyk
Czyta się 7 minut

Wędrowni bajarze, zbieracze mitów, czarodzieje, hipnotyzerzy. O przyjemności ze snucia historii i o zawodowych opowiadaczach mówi jeden z nich, Szymon Góralczyk.

Sylwia Niemczyk: Skąd taki pomysł na życie?

Szymon Góralczyk: Z zupełnego przypadku. Kiedyś oglądałem biograficzny film o J.R.R. Tolkienie i dowiedziałem się z niego, że ten wielbiony przeze mnie pisarz wiele rzeczy do swoich książek zapożyczył z mitologii nordyckiej. Bardzo mnie to zainteresowało, więc wypożyczyłem zbiór nordyckich mitów – i kompletnie wsiąkłem. Z każdym kolejnym mitem coraz bardziej się dziwiłem, dlaczego my tego nie poznajemy w szkole, czemu przerabiamy tylko mitologię grecką i rzymską, skoro nordycka jest tak ciekawa! I trochę na tej złości i zbulwersowaniu poszedłem do biura biblioteki miejskiej i powiedziałem siedzącym tam paniom, że trzeba koniecznie coś z tym zrobić, bo sąsiedzi zza morza mają takie świetne mity, a my o nich nic nie wiemy. A panie z biblioteki, zamiast się zdziwić, że ktoś tu wpadł z ulicy i mówi o mitologii nordyckiej, szybko odrzekły, że absolutnie się ze mną zgadzają – i że w takim razie będę ich wolontariuszem podczas ferii, i poprowadzę zajęcia z dziećmi. Z rozpędu się zgodziłem. Dopiero w domu zacząłem się zastanawiać, co zrobiłem – nigdy wcześniej nie pracowałem z dziećmi, nawet nie byłem wychowawcą na koloniach. Poza tym nigdy nie występowałem publicznie. Ale już nie chciałem się wycofywać, więc przeprowadziłem wszystkie trzy spotkania.

Jak wyszły?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ku mojemu zdziwieniu bardzo dobrze. Oczywiście byłem bardzo zestresowany, trzęsły mi się i nogi, i ręce, ale przygotowałem bardzo ciekawą opowieść, więc mimo tych „technicznych” trudności wszystko poszło dobrze. Mnie się podobało, dzieciom się podobało i nawet paniom bibliotekarkom też – i to na tyle, że zapowiedziały, iż następnym razem chętnie mi zapłacą za takie zajęcia.

Byłeś już w takim wieku, że mogłeś zarabiać?

Tak, już byłem nawet po studiach, miałem 27 lat.

A Twoje studia miały coś wspólnego z opowiadaniem?

Zupełnie nie, po maturze zacząłem studiować fizykę, a pracę magisterką obroniłem z fizjoterapii.

Już na samym początku swojej drogi opowiadacza wskoczyłeś na wysokiego konia, bo dzieci są przecież bardzo trudnymi słuchaczami.

To prawda: jeśli ich coś nie interesuje, na pewno nie będą udawać, że jest inaczej. Mają w nosie, że np. gdy ktoś stoi przed nimi, to im nie wypada się odwrócić plecami i zacząć głośno gadać. Ale jednocześnie są niezwykle wdzięcznymi słuchaczami. Jeśli uda nam się je zaciekawić, to one wchodzą w historię całymi sobą. Nieraz widzę: buzie im się otwierają, nachylają w moją stronę, że mało nie pospadają z krzeseł.

Chociaż oczywiście są też takie sytuacje, że choćbym stawał na uszach, to nie utrzymam dziecięcej uwagi. Jednego razu, pamiętam, byłem w kulminacyjnym momencie historii, gdy pod okno przedszkola podjechała śmieciarka. Wszystkie dzieciaki rzuciły się do okna, żeby ją zobaczyć, i w sekundę było po mnie. Tamtego dnia dowiedziałem się jednej ważnej życiowej zasady, że jeśli chodzi o czterolatki, to ze śmieciarką nikt i nic nie wygra.

Szymon Góralczyk, Karawana Opowieści, fot. Anna Korbut
Szymon Góralczyk, Karawana Opowieści, fot. Anna Korbut

Jak opowiadać, żeby zaciekawić?

Moim zdaniem najważniejsze jest wybranie opowieści, która jest dla opowiadacza ważna i bliska. Opowiadanie historii polega na dzieleniu się z innymi tym, co jest dla nas cenne. Jeśli próbujemy opowiadać coś, co tak naprawdę nas emocjonalnie nie dotyka, to nawet jeśli zrobimy to sprawnie z technicznego punktu widzenia – i tak z takiej opowieści nie pozostanie w słuchaczu zupełnie nic. Autentyczność i zaangażowanie są wyczuwalne na jakimś nieuchwytnym poziomie.

Ale techniczne sprawy też są ważne: ustawienie krzeseł, światło, muzyka. Nauczyłem się np. tego, że jeśli ludzie nie usiądą w pierwszym rzędzie, to trzeba te puste krzesła usunąć, bo inaczej będą straszyć przez całe spotkanie: odgradzać mnie od słuchaczy. Trudniej będzie nam wtedy zbudować atmosferę skupienia. Przez ostatnie osiem lat, podczas których opowiadam historie, dużo się też dowiedziałem, co można robić z głosem, mimiką, ciałem. Meksykańscy opowiadacze biegają po całej scenie, skaczą, pokazują, zajmują bardzo dużo przestrzeni. Nauczyłem się od nich m.in. tego, że jeśli włączamy do opowiadania gesty, to powinny być one szerokie, inaczej nikt ich nie zauważy.

Ale z drugiej strony przez te lata nauczyłem się też pracy z ciszą. Na początku zawsze starałem się opowiadać dużo, szybko, dynamicznie, bo bałem się, że wystarczy chwila zatrzymania, żeby publiczność przestała słuchać. Nie miałem bladego pojęcia, że istnieje coś takiego jak pauza, za pomocą której można zbudować takie napięcie, jakiego nie zbuduje nawet cały ciąg zdań z wykrzyknikami. Cisza jest potężnym narzędziem.

Dlaczego powołałeś się akurat na meksykańskich opowiadaczy?

W Meksyku sztuka opowiadania jest bardzo rozwinięta, organizowane są duże festiwale dla opowiadaczy, z bardzo dużą widownią. Byłem tam sześć razy, spędzałem tam miesiąc albo półtora miesiąca, słuchałem, obserwowałem – nie tylko opowiadaczy, ale i publiczność, która jest tam bardzo żywiołowa, słucha bardzo aktywnie. Tak samo jest na Kubie, gdzie byłem dwa razy z polskimi opowieściami. Z Kuby przywiozłem bardzo ważne doświadczenie dla mnie, nie tylko jako opowiadacza, ale i zbieracza historii. Jednego wieczoru zaplanowałem, że opowiem stare podanie z Kaszub o kowalu, śmierci i diable. Zaczynam, a tu osoby z publiczności krzyczą do mnie: „Przecież to historia z Chile! My ją znamy!”. To niezwykłe, kiedy na drugiej półkuli odnajdujesz tę samą opowieść.

Wszyscy na świecie opowiadają sobie to samo?

Opowieści wędrują po świecie, te same motywy znajdujemy i w Chinach, i w Afryce, i w Skandynawii. Zmieniają się szczegóły, ale opowieść snuje się tak samo. Wiele kultur ma przecież np. mit o stworzeniu świata i Drzewie Świata albo np. historię o potopie. Dla mnie wyłapywanie tego, co wspólne, a co odrębne, jest bardzo fascynującym zajęciem.

Co jest w zawodzie opowiadacza najlepsze?

Przekazywanie ciekawej opowieści dalej w świat. Myślę, że nie tylko ja tak myślę, ale też wielu innych opowiadaczy. Nieraz podchodziłem na różnych festiwalach do innych występujących i pytałem, czy mogę jakąś ich genialną historię włączyć też do swojego repertuaru – i nigdy nie spotkałem się z odmową. Zawsze była zgoda i entuzjazm, radość, że dana historia zawędruje do innych słuchaczy, dostanie kolejne życia.

Ale też zawód opowiadacza zaspokaja inne ważne życiowe potrzeby – np. szczerego bycia z ludźmi. Przed pandemią pracowałem tak, że przez ok. 20 dni w miesiącu byłem w trasie. Dla mnie to był piękny sposób na życie. Oczywiście bardzo miłe jest, kiedy po występie słyszysz brawa, ale najmilej jest, kiedy ktoś podchodzi i mówi, że jakieś twoje słowa poruszyły w nim czułe struny. Opowiadaczom właśnie o to chodzi: żeby dać innym coś, czego jeszcze nie znali, coś pięknego albo poruszającego.

Masz swoich ulubionych opowiadaczy?

Jest wiele osób, które za różne rzeczy podziwiam. Na pewno wśród nich jest brytyjski opowiadacz Nick Hennessey, jest Godfrey Tuup Duncan, który też mieszka w Anglii, ale ma korzenie afrykańskie, jest Gala Cuentasueños z Meksyku albo Jota Villaza z Kolumbii, który świetnie opowiada. Także w Polsce są osoby, które bardzo podziwiam, np. Małgorzata Litwinowicz, jedna z założycielek stowarzyszenia Studnia O, które w dużej mierze przyczyniła się do rozpowszechnienia się w u nas sztuki opowiadania. Jest świetny Witold Vargas, bardzo ekspresywny, kreatywny, zaskakujący w swojej konwencji. Jest niezwykła Katarzyna Jackowska-Enemuo albo Magda Polkowska, która wędruje z Baśniami Ludów Ziemi i ma zupełnie odrębny, charakterystyczny styl opowiadania. Siada, zamyka oczy, i dopiero wtedy zaczyna grać i opowiadać.

Zupełnie inaczej niż ci meksykańscy mistrzowie opowiadania, o których wcześniej wspomniałeś.

Ale w Meksyku też są różne szkoły. Jedna mówi, że opowiadacz powinien wychodzić do słuchaczy ubrany na czarno i „nie powinien pajacować”, tylko być żywym instrumentem, przez który przepływa historia.

A poza opowiadaczami masz swoją ulubioną historię?

Nie mam. Za dużo znam naprawdę wspaniałych.

Gdybym cię jednak poprosiła, żebyś mi teraz coś opowiedział, to jaka historia przychodzi ci pierwsza na myśl?

O Wojtku, który był biednym chłopem i który wracając z zabawy, spotkał tajemniczą dziewczynę, jak się potem okazało, radunicę ze stawu. Taki typ rusałki, można powiedzieć. To bardzo piękna opowieść o miłości, dla której nie ma rzeczy niemożliwych, ale też którą może zniszczyć ludzka zawiść.

To nie jest chyba wyjątkowa historia?

Oczywiście, że nie. Ale jest uniwersalna i wzruszająca. Takich historii jest bardzo dużo, często na koniec spotkania ze mną zachęcam moich słuchaczy, żeby poświęcili trochę czasu i zapamiętali kilka albo choć jedną z nich. Nie chodzi mi o to, żeby wykuć słowo w słowo, bo tak się nie da, ale żeby ją dokładnie przemyśleć i zrozumieć, o co w niej chodzi.

Moim zdaniem, taka historia, którą umiemy opowiadać, to jest bardzo cenna rzecz. Będzie wędrować z nami, zawsze przy ognisku, na imprezie, na spacerze będziemy mogli zacząć: „A wiecie, jest taka historia…” i podzielić się nią, i zaczarować słuchaczy. Tak jak powiedziałem przed chwilą, nie ma nic milszego niż to.

Szymon Góralczyk – bajarz, podróżnik i poszukiwacz. 

 
 
 

Czytaj również:

Fiński duch na polskiej ziemi Fiński duch na polskiej ziemi
i
Domki fińskie w Warszawie dziś. Zdjęcie: Iza Pająk
Wiedza i niewiedza

Fiński duch na polskiej ziemi

Anna Cymer

W zacisznym, zielonym zakątku Warszawy nazywanym Jazdowem splatają się niezwykłe historie i zjawiska. Prowizoryczne i – w pierwotnym założeniu – tymczasowe, bo zbudowane na pięć lat osiedle istnieje już ponad siedem dekad. Wzniesione dla budowniczych powojennej stolicy dziś jest otwartym domem kultury i modnym wśród warszawiaków miejscem.

Pierwszy pociąg wypełniony gotowymi elementami, z których błyskawicznie można było zbudować drewniany dwuizbowy domek, przyjechał do stolicy w marcu 1945 r. Już w sierpniu na skarpie wiś­lanej z tych „klocków” wzniesiono pierwsze osiedle mieszkaniowe w powojennej Warszawie. Fińskie domki były darem ZSRR (Rosjanie dostali je jako reparacje od Finlandii). W sumie do Warszawy w 1945 r. trafiło ich ponad 500.

Czytaj dalej