Coraz częściej słyszę od moich kolegów i koleżanek nauczycieli coś takiego: „Moi uczniowie nie chcą rozmawiać na temat zmiany klimatu. Żyje im się zbyt wygodnie, by się tym martwić/są skupieni na swoich telefonach komórkowych/po prostu ich to nie interesuje”. Oczywiście, że ci młodzi ludzie – dorastający, uczący się przedstawiciele pokolenia Z – nie chcą z nami na ten temat rozmawiać. Przecież dosłownie żądamy od nich, by skonfrontowali się z własną śmiertelnością.
Czy planeta stanie w płomieniach?
Mimo że jesteśmy świadkami narastającej fali prowadzonego przez młodych ruchu klimatycznego – strajków szkolnych, protestów przed siedzibą ONZ, gniewu i nowych idei wśród dzieci oraz nastolatków, takich jak Greta Thunberg – wielu moich uczniów, słysząc słowa: „Mamy 18 miesięcy, żeby zahamować zmianę klimatu albo będzie za późno”, wyobraża sobie, że za te 18 miesięcy po prostu umrze. Być może ta właśnie myśl motywuje ich do przyłączania się do młodzieżowych organizacji klimatycznych czy też ruchu Extinction Rebellion. Ale może też, co istotniejsze, ta myśl ich paraliżuje, znieczula, sprawia, że wolą trzymać się z dala od tematu, wolą go przespać.
Wyjaśniam im, że nawet jeśli nie „rozwiążemy” problemu zmiany klimatu, to przez najbliższe półtora roku nasza planeta nie stanie nagle w płomieniach.
Jako naukowczyni i nauczycielka zdaję sobie sprawę, że niepewność wyniku – właściwa wszelkim przedsięwzięciom naukowym, w tym badaniom klimatu – wzmacnia pozycję tych, którzy zaprzeczają zmianie klimatu. Wybór pomiędzy jednym, dwoma, trzema czy pięcioma stopniami Celsjusza na skali globalnego ocieplenia nigdy nie należał do domeny nauki, ale raczej do sfery relacji społecznych i polityki. Pożyczony z przestrzeni nauki stał się miarą naszych oczekiwań co do kształtu przyszłości – przeciwstawiony temu, co jesteśmy gotowi poświęcić, aby te oczekiwania zrealizować, i czasowi, który nam pozostał na ich realizację.
Co po apokalipsie?
Bezustannie jesteśmy bombardowani hasłami „katastrofa klimatyczna”, „kataklizm” czy – najmniej przeze mnie lubianym – „apokalipsa”. Bez wątpienia jesteśmy w kryzysie i nie mamy innego wyjścia jak tylko, mówiąc słowami ekofeministki Donny Haraway, zmierzyć się z tym kłopotem. W tym celu potrzebujemy przekazu pozbawionego naiwnego optymizmu w kwestii naszej przyszłości oraz przyszłości innych gatunków zamieszkujących naszą planetę. Potrzebujemy wizji, która sięgałaby dalej niż apokalipsa rozumiana jako koniec. Nie tylko dlatego, że już teraz codzienność całych społeczności przypomina wizje klimatycznej apokalispy stworzone przez świat Zachodu. Także dlatego, że interpretacja kryzysu klimatycznego jako zbliżającej się zagłady może pchnąć nas jedynie do odartego z nadziei czekania na nadejście postapokaliptycznej przyszłości, pozbawionej jakichkolwiek śladów dawnego życia.
Klimat to nie pogoda, a pogoda to nie klimat. Nic nam nie da oczekiwanie, aż naukowcy przedstawią nam optymistyczną bądź, przeciwnie, katastroficzną prognozę na następne 18 miesięcy czy też pięć lat. To, czego nam porzeba, to prawdopodobne scenariusze przyszłości – od ponurych po budzące nadzieję.
Utopia solarpunka
I dlatego zwracam się ku fantastyce będącej gatunkiem zajmującym się i teraźniejszością, i przyszłością – zarówno jako autorka, jak i czytelniczka. Sprzeciw wobec wizji przyszłości jako klimatycznego postapo zainspirował powstanie podgatunku fantastyki nazywanego solarpunkiem. Ten nowy nurt literacki wyrósł z wymiany wpisów pomiędzy użytkownikami społecznościowej platformy Tumblr na początku drugiej dekady XXI w. Solarpunk – jako styl życia, a także ruch kulturalny – koncentruje się na zielonej, przyjaznej naturze wizji przyszłości, możliwej do zrealizowania dzięki rezygnacji z paliw kopalnych na rzecz energii słonecznej oraz dzięki wykorzystaniu rozwiązań technologicznych inspirowanych przyrodą. Utopijny czy nie, solarpunk dąży do przepełnionej zielenią idei piękna, która łączy w sobie elegancję secesji z dzikością permakultury.
Choć solarpunk jako gatunek na razie nie porwał czytelników fantastyki w takim stopniu jak jego poprzednicy – cyber- oraz steampunk – to antologie opowiadań, np. The Weight of Light (Waga światła) i Sunvault (Komora słoneczna), a także tacy autorzy jak Andrew Dana Hudson mają do zaproponowania przekonujące wizje przyszłości.
Choć specyficzne dla solarpunka moda, architektura oraz alternatywne sposoby pozyskiwania energii są dla mnie inspirujące, to poszukuję opowieści innych niż bezkrytycznie optymistyczne bądź całkowicie ponure. I tu pojawia się hopepunk – określenie to ukuła w 2017 r. Alexandra Rowland do zdefiniowania podgatunku fantastyki innego od dominującego rozpaczliwego przekazu „wszystko jest straszne i do niczego”. Tematy opowieści hopepunka nie muszą koniecznie dotyczyć klimatu, a co ważniejsze – również motyw optymistycznej przyszłości nie jest w nich obowiązkowy. Dziś, w dobie Trumpa, gest zwyczajnej życzliwości zamiast pogardy wobec drugiego człowieka ma polityczną wymowę.
Pora na inne narracje
Byłoby dobrze, gdyby literatura fantastyczna rozszerzyła spektrum klimatycznej futurologii z antyutopijnej, apokaliptycznej, ponuro ciemnej wizji nadchodzącego świata o dający tak potrzebną nadzieję hopepunk oraz słoneczny solarpunk. W tym pierwszym cenię, że dopuszcza dwa, trzy lub pięć stopni ocieplenia – bo niby skąd mamy wiedzieć, ile jesteśmy w stanie wytrzymać? – i uprzedza nas, że prawdopodobnie utracimy część z tego, co chcieliśmy ocalić (gatunki, domy, ludzi).
Historie, które opowiadamy, muszą uwzględniać naukowy konsensus, że do ocieplania atmosfery przyczyniła się emisja gazów z paliw kopalnych, ale też fakt, że wiele aspektów i zagadnień dotyczących zmiany klimatu wciąż pozostaje niezbadanych. Budowanie nieapokaliptycznego przekazu na ten temat może otworzyć emocjonalną i intelektualną przestrzeń, by – mimo naszych porażek – zacząć działać. Niektóre rzeczy zostaną utracone. Wiele już zostało.
Chciałabym powiedzieć moim studentom: „Nawet jeśli jest już za późno, to i tak nie mamy jak się o tym dowiedzieć”. Nie chcę, by się poddawali.
Jedną z najbardziej ponurych, a przy tym paradoksalnie najbardziej podnoszących na duchu książek, jakie ostatnio czytałam, jest opowiadająca o niedalekiej przyszłości Blackfish City. Jej akcja toczy się w świecie, który autor Sam J. Miller nazwał „realistycznie przerażającym”. Panujący tu nastrój przygnębia, bo powieść ukazuje mroczną i rozpaczliwą przyszłość, wciąż jednak to świat, w którym możliwe jest przetrwanie – co wydaje się bardzo bliskie stworzonej przez Rowland koncepcji hopepunka.
Osiem ramion miasta
Miasto Qaanaaq unosi się na falach gdzieś pomiędzy Grenlandią a Islandią. Zaprojektowano je tak, by czerpało energię z metanu, produkowanego z miejskich odpadów, a składa się z promieniście rozchodzących się ramion, z których każde zamieszkuje inna warstwa społeczna. Pierwsze Ramię jest dla najzamożniejszych i najpotężniejszych – superbogaczy, którym udało się uniknąć większości skutków katastrofy klimatycznej. To oni założyli miasto, by teraz usunąć się w cień anonimowości w celu ochrony siebie i swojego dobytku. Kolejne dzielnice zamieszkują następne, coraz niższe warstwy społeczne aż do Ósmego Ramienia – najbardziej przeludnionego, gdzie żyją najubożsi. To dzielnica uchodźców, którzy przybyli do Qaanaaq z całego świata, uciekając przed wojnami o wodę pitną, podwyższającym się poziomem mórz oraz religijnym fanatyzmem. (Czy niektóre z tych kryzysów nie brzmią nam znajomo?) Wszystkie istotne decyzje dotyczące życia miasta podejmuje sztuczna inteligencja, z niewielkim tylko udziałem ludzkich zarządców.
Świat przedstawiony w powieści to mozaika losów kilku postaci. Wraz z rozwojem akcji podążamy za asystentem mało znaczącego polityka, za żołnierzem jednego z lokalnych mafijnych bossów oraz za prostym dostarczycielem przesyłek, a wszyscy oni usiłują przetrwać w niebezpiecznie apatycznym systemie miasta. Już ich zwykła codzienna egzystencja, jako osób homoseksualnych albo o innym niż biały kolorze skóry, stanowi bierny akt sprzeciwu wobec systemu aż do chwili, gdy ich historie splotą się w walce z chorobą znaną jako „przełamki” (the breaks). Przypadłość ta polega na dyslokacji pamięci. Zarażone osoby mają wspomnienia kogoś innego. Kogo i dlaczego – to jeden z głównych wątków Blackfish City.
Te postacie nie sprawiają wrażenia wybranych przez jakąś niewidzialną rękę. Żadna z nich nie jest typem altruisty, wszystkie zaś są na wskroś zwyczajne. Podobnie jak działacze klimatyczni, którzy wychodzili na ulice w ciągu ostatnich miesięcy, lat i dekad, dążą do całkowitej przemiany Qaanaaq motywowane świadomością (podpartą zapewne wiedzą historyczną), że żyją w społeczności borykającej się z ograniczonymi zasobami, a współdziałanie to klucz do przetrwania. Nie są pionierami ruchu oporu, raczej czerpią ze zwycięstw i porażek poprzednich pokoleń.
Rozmowy o rozpaczy i przyszłości
Na temat samego Qaanaaq, genezy jego powstania i sposobu funkcjonowania można powiedzieć wiele okropnych rzeczy, jednak wciąż jest to świat, w którym to właśnie postacie o orientacji homoseksualnej, płynnej identyfikacji płciowej, a także o różnych kolorach skóry – często też reprezentujące wszystkie trzy grupy naraz – tworzą główną linię oporu wobec zamożnych akcjonariuszy zamieszkujących Pierwsze Ramię. W tej historii nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, co ukształtowało bohaterów tak, a nie inaczej, nie interesuje to również innych postaci należących do zamieszkiwanego przez nie świata. Takie zagadnienia, jak dyskryminacja rasowa, tożsamość płciowa czy seksualność w bieżącej debacie na temat skutków zmiany klimatu często bywają traktowane domyślnie. W konstrukcji świata przedstawionego Blackfish City sformułowane są w sposób niebudzący wątpliwości: osoby należące do marginalizowanych społecznie grup, szczególnie ludzie biedni oraz „kolorowi”, zamieszkujący przede wszystkim półkulę południową ziemskiego globu, już dziś doświadczają i będą w przyszłości doświadczać znacznie gorszych trudów i niedostatków niż biali, należący do klas średnich mieszkańcy półkuli północnej. Zobaczenie grupy postaci pochodzących ze zmarginalizowanych środowisk, stających ramię w ramię na czele ruchu oporu skierowanego przeciwko niesprawiedliwemu według nich systemowi, pozwala uświadomić sobie ponad wszelką wątpliwość ten aspekt rzeczywistości.
Chciałabym, żeby moi studenci czytali takie książki. Chciałabym, żeby wiedzieli, że będą mieli przyszłość, o ile zaczniemy na nią pracować teraz, razem. Chciałabym, żeby mieli dostęp do książek, które otwierają przestrzeń do rozmowy o rozpaczy, porażce i o przyszłości.
Inspiruje mnie tak wielu przedstawicieli tego młodego pokolenia. Budzą się i łączą siły znacznie szybciej niż my, milenialsi, i są odważniejsi we wspólnych działaniach. Podejrzewam jednak, że niektórym z nich wciąż nie wystarcza odwagi, by się zaangażować, i jest to zrozumiałe. Uświadomienie sobie, że zmiana klimatu ma miejsce tu i teraz i odmieni ich życie nie do poznania, jest równoznaczne z zaakceptowaniem faktu, że życie, które znają, zakończy się. To będzie koniec, ale nie koniec wszystkiego, tylko pewnego sposobu myślenia oraz stylu życia.
Potrzebujemy historii, które poniosą ich – nas – poza ostatnią stronę powieści, tę z napisem „koniec”.
Pierwotnie tekst ukazał się na stronie lithub.com. Tytuł i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.