Przyszło jej tam żyć Przyszło jej tam żyć
i
Jelena Kostiuczenko, zdjęcie: Lene Christensen/Amnesty International
Opowieści

Przyszło jej tam żyć

Rozmowa z Jeleną Kostiuczenko
Paulina Wilk
Czyta się 20 minut

Podobno największy ból może sprawić nam tylko to, co jest dla nas najważniejsze. Reporterkę Jelenę Kostiuczenko Rosja boli tak bardzo, że umie pisać tylko o niej. Autorka głośnej książki Przyszło nam tu żyć mówi Paulinie Wilk, dlaczego nawet ci, którzy krytykują rosyjską rzeczywistość, nie są w stanie żyć nigdzie indziej.

Gdy miała 15 lat, przeczytała artykuł śledczy Anny Politkowskiej i zapragnęła pisać jak ona. Dwa lata później wyjechała z rodzinnego Jarosławia do Moskwy i zgłosiła się na staż w niezależnym dzienniku „Nowaja Gazieta”. Była najmłodszą dziennikarką w redakcji, pracuje tam do dziś [28 marca 2022 r. „Nowaja Gazieta” zawiesiła działalność do czasu zakończenia wojny w Ukrainie – przyp. red., data aktualizacji: 28 marca 2022 r.].

Jelena Kostiuczenko ma zaledwie 34 lata, a połowę życia spędziła jako reporterka. Pierwsza napisała o Pussy Riot, to jej tekst ujawnił działania wojsk rosyjskich na Krymie w 2014 r. Jej wybitne materiały śledcze są detaliczne i rozległe, zawsze pisane z bliska. W Polsce ukazały się w zbiorze Przyszło nam tu żyć w 2020 r. Wielokrotnie atakowana i aresztowana, ma opinię nieustraszonej. Sama mówi jednak, że jest biologicznie niezdolna do strachu – po prostu nie zna takiego uczucia. Była aktywistką ruchu LGBTQ+, organizatorką protestów przeciwko dyskryminacji. Studiowała w USA, pracowała w wielu krajach. Lubi Berlin i Tbilisi, ale nie chce sobie nawet wyobrażać życia poza Rosją. Ma piękne turkusowe, przepełnione smutkiem oczy.

Paulina Wilk: Mówią o Tobie, że wciś­niesz się w każdą szczelinę Rosji. Pisałaś o łapówkarstwie w drogówce, moskiewskich sprzątaczkach, bezdomnych nastolatkach, niszczeniu przyrody i życiu codziennym w odciętych od świata wsiach. Nad każdą sprawą spędzasz miesiące, czasem lata. Jak wybierasz tematy?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jelena Kostiuczenko: Od 17 lat pracuję w „Nowajej Gaziecie”. Połowę tekstów zleca mi redakcja, a drugą połowę wybieram sama. Ludzie przychodzą do mnie, piszą, dzwonią i opowiadają swoje historie – za niektórymi z nich idę; czasem szukam tematów w głębi, w sobie samej. Jestem zwykłym człowiekiem i jeśli czuję, że noszę w sobie jakąś białą plamę, jakiś obszar niewiedzy, to znaczy, że inni też tak mają, czyli sprawę warto zbadać. Są i takie historie, o których myślę bardzo długo, ale nie wiem, jak się do nich dobrać. Czasem udaje mi się to dopiero po latach. W Rosji to nie jest proste.

Samo istnienie białych plam wyczułaś już jako nastolatka. Czytając reportaże śledcze, zdałaś sobie sprawę, że nie znasz prawdy o swoim kraju – jak większość Rosjan. Czy dużo się od tego czasu zmieniło: na lepsze albo na gorsze?

Kiedy Putin doszedł do władzy, zaczął budować system polegający na ręcznym sterowaniu. Polegało to m.in. na wywieraniu bezpośredniego wpływu na dziennikarzy. Rozpoczął proces tłamszenia mediów regionalnych i lokalnych. Redakcji nie pozamykano, jednak odebrano im samodzielność. A Rosja to gigantyczny kraj, nie sposób naświetlić wszystkich tematów bez udziału dziennikarzy pracujących daleko od Moskwy. Z czasem pojawiła się też nowa łatka – „obcy agent”, czyli specjalna kategoria stygmatyzowania gazet czy kanałów telewizyjnych jako działających na obce zlecenie. Lecz nie sposób nie zauważyć także pewnych zmian na lepsze: w odległych regionach, jak również na szczeblu federalnym pojawiają się dziennikarze, którzy decydują się walczyć z tym stanem rzeczy. Bo w Rosji walka jest zawsze pomiędzy ludźmi, którzy chcą mówić prawdę, a władzą, która nie chce jej słyszeć.

Jak na relacje z prawdą wpływa Internet? Czy jest przestrzenią pozwalającą śmielej się wypowiadać, czy raczej stał się dla Kremla narzędziem budowania nowych wymiarów fałszu?

Władze bardzo się starają, aby wykorzystywać Internet do manipulacji. Przede wszystkim to właśnie w sieci znajdują rzekomych „obcych agentów”. W Internecie działa też fabryka trolli, czyli rzesza osób, którym płaci się za to, by publikowały na zlecenie władzy fałszywe informacje. Mimo to wciąż pozostaje on dla nas, dziennikarzy, bezcennym źródłem wiedzy, a także tematów, które spotykają się z tak wielkim zainteresowaniem w mediach społecznościowych, że szybko zyskują zasięg krajowy. Kłopot w tym, że nie wszystkie tematy przyjęło się w rosyjskim Internecie poruszać.

O czym się nie mówi?

To taka niepisana zasada, której nikt nigdy nie sformułował na głos. Na przykład w stanicy Kuszczowskiej, którą opisałam w jednym z reportaży, przez 20 lat miastem rządzili bandyci, ale nikt nie mówił o tym głośno. Zbrodnia wyszła na jaw właściwie przez przypadek. [Reportaż Kostiuczenko opowiadał o zamordowaniu 12 osób zamieszanych w mafijne rządy w mieście, wcześniej przez dwie dekady dochodziło tam do aktów przemocy, morderstw i gwałtów – przyp. red.]. A przecież były tam i stacje radiowe, i gazety lokalne, i Internet. Jednak ludzie nie mieli odwagi przyznać publicznie, co ich gnębi. Dostaliśmy w spadku po Związku Radzieckim takie rozdwojenie: co innego mówi się u siebie w kuchni, a co innego na ulicy. Internet postrzegany jest jak miejsce publiczne – plac, na który wychodzi się, żeby przemawiać i coś głosić. Mieszkańcy stanicy Kuszczowskiej nie mogli na niego wyjść. Bali się.

W Polsce Internet wywołał kakofonię, rwący potok treści, z którego trudno wyłowić prawdę i rzeczy istotne. Wszyscy nadają, każdy czuje się dziennikarzem. Wy nie macie takiego problemu?

Mamy, ale jeśli chodzi o mechanizmy działania propagandy, władza dokonała skoku cywilizacyjnego. W czasach drugiej wojny światowej czy zimnej wojny władzom radzieckim propaganda potrzebna była do umocnienia swojego, jedynego dopuszczalnego punktu widzenia i własnej wersji historii. Kiedy w 2014 r. wybuchła wojna z Ukrainą o Krym, nasza władza opracowała nową metodę. W telewizji płynie główny potok komunikatów propagandowych, wersja oficjalna. Natomiast w Internecie zaczęły pojawiać się sprzeczne informacje po to, żeby zwyczajny człowiek szybko poczuł się nimi zmęczony, nie mógł się zorientować i miał dosyć. Metoda ta okazała się bardzo skuteczna. To samo władze robią teraz z każdą debatą dotyczącą ważnych, niewygodnych tematów. Mamy też w Rosji mutację mediów tradycyjnych i społecznościowych, np. w postaci komunikatora Telegram. Istniała szansa, że stanie się on niezależnym medium, ale znajoma dziennikarka przeprowadziła śledztwo i ustaliła, że wiele pojawiających się tam materiałów produkuje władza. Oczywiście nie można powiedzieć, że Kreml kontroluje cały Internet, lecz jest w tej przestrzeni aktywny. Mamy również nową ustawę, która zakazuje rozprzestrzeniania fałszywych informacji online – za produkcję takich fake newsów można dostać wyrok. To wzmaga niepokój u ludzi, dlatego gdy mają wybierać między mówieniem głośno albo wcale, często milczą.

Powiedziałaś o kuchni – miejscu, w którym dawniej Rosjanie mogli być ze sobą szczerzy. Czy to wciąż działa, czy nawet tam nie da się mówić otwarcie?

Szczerze można rozmawiać tylko ze swoją rodziną. Ale po aneksji Krymu nawet w tych najbliższych środowiskach coś się zmieniło. Wiele rodzin przeszło rozłam pokoleniowy – spór o wojnę z Ukrainą doprowadził do głębokich konfliktów. Dla starszych, którzy żyli w czasach ZSRR, Krym to ważna i przepiękna część Rosji, oni cieszą się z aneksji. Natomiast dla młodych ta wojna jest nieporozumieniem. Mam przyjaciół, którzy ze swoimi rodzicami w ogóle nie rozmawiają o Putinie, o polityce. Wiedzą, że porozumienia nie będzie. Nie chcę dramatyzować, do stanu z czasów sowieckich nam daleko, ale w porównaniu z atmosferą sprzed 10 lat ludzie są bardziej zamknięci.

Skoro dwa pokolenia ze sobą nie rozmawiają, to żyją w dwóch różnych Rosjach?

Nie, to wciąż ten sam, choć niejednorodny kraj. Niedawno pisałam reportaż z półwyspu Tajmyr, gdzie w okolicy Norylska [Kraj Krasnojarski, północny wschód Syberii – przyp. red.] koncern Nornickel, wylewając toksyczne odpady do rzek i gleby, zatruwa środowisko. Przy okazji zawarłam znajomość z miejscową ludnością – Nganasanami. Żyje już tylko 700 członków tego ludu, wymierają. Mieszkają bardzo daleko od jakiegokolwiek miasta. Aby ich poznać, wsiadłam pod Norylskiem do łodzi i płynęłam trzy godziny do ich wioseczki. Zajmują się rybołówstwem. Po całym dniu pracy przychodzą do domu, kładą się na podłodze i pstrykają pilotem, bez słowa zmieniając kanały. Tu wiadomości z Moskwy, tam serial, tu znów talk-show o modelkach – wszystko to dla nich takie samo science fiction, po prostu ich nie dotyczy. Przez cały mój pobyt nie przyszło im do głowy, żeby spytać: „A co tam słychać w tej Moskwie?”. Rosja składa się z takich właśnie odległych przestrzeni, w których Putin, Kreml i cała władza są zupełną abstrakcją.

Ale jednocześnie kontrolowana przez władzę telewizja jest jedynym źród­łem opowieści.

Zgadza się, tylko że one w żaden sposób nie wpływają na życie. Olbrzymia liczba ludzi w Rosji opanowała sztukę przetrwania z całkowitym pominięciem władzy i państwa.

Jak żyją ludzie na Tajmyrze?

Kiedy pracowałam nad reportażem o wyciekach w Norylsku, popłynęłam z ekologami, by pobrać próbki skażonej wody i ziemi. To wtedy na łodzi poznaliśmy przedstawicieli Nganasanów. Zrozumiałam, że ich los zasługuje na osobny materiał. Ich naród znika na naszych oczach. Za 30 lat już ich nie będzie. Wszystko, co tam widziałam, jest przerażające. W umieraniu narodu nie ma żadnej godności, żadnego piękna. Wielu Nganasanów pije, wielu popełnia samobójstwo. W wioseczce Ustiawam jest zaledwie 250 mieszkańców, co roku życie odbiera sobie troje z nich. Nie mówią już w swoim języku, niektórzy pamiętają jeszcze okruchy tradycyjnych legend o życiu pozagrobowym. Chciałam zapisać także te opowieści. Czuję olbrzymią odpowiedzialność za to, że mój naród niszczy ich naród. Miałam szansę zarejestrować ostatnie chwile z ich życia, mocno tę historię przeżyłam.

Dlaczego umierają? Związek Radziecki systemowo niszczył różnorodność kulturową. Czy to kontynuacja tej polityki, czy raczej przemoc związana z przemysłem wydobywczym?

To jest przedłużenie polityki jeszcze z czasów carskich. Trudno dziś odróżnić, które elementy przemocy pochodzą wprost od państwa, a które od kapitalistów. Bo w naszym kraju nie sposób oddzielić władzy od kapitału. Jeszcze w czasach radzieckich siłą zmieniono koczowniczych Nganasanów w lud osiadły. To drastycznie wpłynęło na warunki ich życia i spowodowało katastrofę wśród stad reniferów. Najpierw padły te hodowlane, potem dzikie zmieniły szlaki swoich wędrówek, a wiele aktywności Nganasanów zależało właśnie od zwierząt – ich siły pociągowej, mięsa, skór. Rdzenny język został wyrugowany, bo dzieci wysyłano do odległych internatów, gdzie uczyły się po rosyjsku. Całe życie tego narodu musiało być, zgodnie z sowieckimi ideałami, podporządkowane potrzebom i szczęściu wszystkich ludzi na świecie. I tak go zniszczono. Mieli poświęcić swoje wartości, a w zamian dostać inny, wyższy cel. Ale w latach 90. XX w. Związek Radziecki się załamał, nastąpił koniec. Nganasanie zostali z niczym. Bez przyszłości. No a teraz doszła jeszcze katastrofa ekologiczna wywołana przez awarię zbiornika w Norylsku – wszystko skażone, w rzekach nie ma ryb. Na to nakładają się zmiany klimatyczne w tundrze i tajdze.

Kres Związku Radzieckiego był także zapaścią ideałów. Po nim pojawiła się otchłań pozbawiona wartości symbolicznych. Czy to wciąż dla Rosjan bolesne, że autorytaryzm i rządy oligarchów niczym nie karmią ich dusz?

Ja czuję tę pustkę wyraźnie. Myślę, że również inni ją odczuwają – moja mama, znajomi. I pracując w „Nowajej Gaziecie”, staram się ją zapełniać. Dziś Rosjanie są rozdwojeni: z jednej strony chcą dobrego, wygodnego życia, a z drugiej pragną wyższych celów. Wszyscy tęsknimy za sensem. Władza buduje różne wielkościowe narracje wokół wojny z Ukrainą, wokół pomocy materialnej wysyłanej krajom mniej rozwiniętym – to przecież próba wypełnienia przestrzeni symbolicznej i udowodnienia, że żyjemy nie tylko dla siebie i niesiemy wsparcie potrzebującym.

I to działa na ludzi? Wierzą w wielką Rosję?

Nie, skuteczność propagandy jest znacznie mniejsza niż w czasach sowieckich. Ludzie czują fałsz. Oczywiście wtedy też było wiele kłamstw i cynizmu, ale samych ideałów nikt nie podważał. A teraz, żeby nie wiem jak rządzący swoje działania nazywali, widać, że uzurpują sobie władzę i rozkradają kraj. Putin i jego ludzie sami mają kłopot z ustaleniem, czym ma być ta wielka Rosja. Szukają oparcia w Cerkwi prawosławnej, w konserwatywnych wartościach, ale kręcą się w kółko. Poszukiwania wielkiej Rosji jak dotąd nigdzie nie doprowadziły, służą jedynie przykrywaniu nadużyć i kradzieży.

Powiedziałaś kiedyś, że współczesne rządy w Rosji to imitacja państwa i że ten system musi upaść, lecz nie spodziewasz się, by runął za Twojego życia. Jak z tą myślą żyjesz? Przecież opisywanie świata zwykle wiąże się z wiarą w jego zmianę.

Jestem reporterką, a reporterzy są krótkowzroczni. Działamy na wąsko zakrojonym polu. Widzimy to, co jest wprost przed nami, i wtedy widzimy wyraźnie. Ale kiedy spoglądamy daleko w przód albo w przeszłość, wszystko się rozmywa. Większość moich przewidywań się nie spełniła. No, może poza wybuchem wojny na Ukrainie – tu moja prognoza była trafna. Jednak jestem zadowolona ze swojego życia. Mam duże szczęście, że podczas tego wyjątkowo ciężkiego okresu w dziejach mojego narodu mogę tu być, uczestniczyć i w jakiś sposób działać. Choć potrzebuję też, zupełnie pragmatycznie, komfortu. Moja dziewczyna przeprowadza się teraz do mnie z USA i bardzo chciałabym, żebyśmy żyły w normalnych warunkach, w normalnym kraju. Gdybym znała sposób, żeby się skutecznie zaangażować w zmianę Rosji, zrobiłabym to. Ale byłam aktywistką ruchu LGBTQ+, wychodziłam na ulice, organizowałam protesty. Nic dobrego z tego nie wynikło. Mogę jednak opisywać to, co się dzieje.

Trudno mi sobie wyobrazić, jak to jest być młodą osobą, która dojrzewa bez perspektywy dobrego jutra. Jestem od Ciebie trochę starsza, dorastałam w okresie polskiej transformacji, a to był czas wielkich nadziei, z których dopiero teraz się budzimy. Zastanawia mnie, jaki to stan umysłu – nie móc marzyć o lepszym życiu?

Nie bez przyczyny większość Rosjan to fataliści. Nasze codzienne życie jest tak skomplikowane, że nie ma sensu snuć jakichkolwiek planów. Tutaj ustawy raz obowiązują, a raz nie, czasem zaś działają tylko przeciwko poszczególnym osobom. Mamy taki system penitencjarny, że jeśli wpadniesz w jego łapy, skończysz w więzieniu. Za niewinnych uznaje się tylko 0,13% oskarżonych. Istnieje więc mnóstwo zasad niepisanych, których ludzie się trzymają, żeby jakoś ogarnąć codzienny chaos. I ten wymiar działa najlepiej. A planowanie czegokolwiek nawet na pięć lat do przodu byłoby po prostu niemożliwe.

Na czym polegają te niepisane reguły życia?

Opowiem na przykładzie. Weźmy dobrą zasadę. W małej wiosce położonej na trasie superszybkiego pociągu Sapsan nie ma żadnych dróg. Kiedy więc ktoś zachoruje, nie dojedzie do niego żadna karetka. Chorych leczy się przez telefon, a jeżeli lekarz uzna, że trzeba pacjenta transportować, w grę wchodzi tylko pociąg. Ponieważ drogi między wsią a stacją kolejową także nie ma, jedynym środkiem transportu pozostaje wózek, którym na co dzień przewozi się gnojówkę. I ten gówniany wózek pcha cała wieś. Tu obowiązuje prosta zasada: ty pomożesz pchać wózek z sąsiadem dziś, a jutro ktoś popchnie wózek z tobą. Niezależnie więc, w jakich relacjach żyjesz z ludźmi ze wsi, twoim obowiązkiem jest pchać ten wózek. To kwestia przetrwania i jedyna szansa, że w razie potrzeby i ty znajdziesz się w pociągu. Nic pięknego, ale tak to działa. Albo inny przykład, tym razem negatywny. Kiedy robiłam reportaż o drogówce, wielokrotnie słyszałam od policjantów, że człowiek powinien być uczciwy. To właściwie gra słów, bo w ich nomenklaturze uczciwy nie jest ktoś wierny wartościom, tylko ten, kto przestrzega umownego porządku. Gdy zatrzyma go drogówka, człowiek uczciwy daje łapówkę. A jeśli zaczyna zadawać pytania, grozi prokuraturą, to znaczy, że jest nieuczciwy.

Mówisz o Rosji równoległej, istniejącej pomiędzy ludźmi i niezależnie od struktur państwa. Czy to może być dobre miejsce do życia?

To jest twór postapokaliptyczny, który zrodził się w miejscu pustki po zapaści gigantycznego Związku Radzieckiego. To na jego ruinach istnieje dziś coś, co przyzwyczailiśmy się nazywać Rosją. Czy dobrze żyje się na ruinach? Nie bardzo. Ale da się. Człowiek do wszystkiego się dostosuje. Filmy science fiction, których akcja toczy się po apokalipsie, oglądam tak, jakbym wyglądała przez okno, pejzaż się zgadza.

O Rosji często mówi się jak o fenomenie, osobnej planecie, jądrze dziwności. Czy to nie jest wygodne wyjście? Pozwala uznać, że Twój kraj nigdy się nie zmieni.

Mamy w Rosji powiedzenie, że u nas wszystko zmienia się w pięć minut, ale i sto lat nie zmienia niczego. Faktycznie zdarzają się gwałtowne i bardzo brutalne zmiany, lecz wielka przestrzeń mentalna i geograficzna Rosji ma w sobie coś, co sprawia, że łatwo tu ugrzęznąć. Te niepisane reguły życia, o których mówiłam, zmieniają się bardzo rzadko. Kiedy czytam satyry Gogola albo Sałtykowa-Szczed­rina, nie są to dla mnie teksty historyczne, tylko historie, które dzieją się teraz. W książce Sałtykowa-Szczedrina Państwo Gołowlewowie [rodzinna opowieść o chciwości i obłudzie, porównywana czasem do Świętoszka Moliera – przyp. red.] znajduję opis przerażających zjawisk; ukazanego tam zła nie można oddzielić od bohaterów, ale też ja nie mogę oddzielić tej opowieści od siebie – tak dobrze jest mi znana. Gdy klasyczne teksty wystawiane są teraz w teatrach, aktorzy grają w strojach współczesnych. I krytycy przyjmują ten zabieg nie jako pomysł na inscenizację, tylko jako realistyczny minimalizm. Historyczne scenografie są zbędne, ponieważ bohaterowie mówią i zachowują się w sposób całkowicie współczesny. Rosja oczywiście w jakiś sposób się zmienia – mocniejsze stały się ruchy LGBTQ+ oraz feministyczne – ale nasze niepisane reguły pozostają niezmienne, bo mają charakter prospołeczny: żyjemy jak stado wilków, które instynktownie wiedzą, dokąd iść, gdzie i jak polować.

Pomóż mi zrozumieć, dlaczego opozycyjny lider Aleksiej Nawalny wrócił do Rosji? Dlaczego to tak ważne, żeby był tam, z Wami, choćby w więzieniu?

On należy do naszego kraju, chce w nim żyć. Nawet w tak mrocznym okresie, nawet w zamknięciu. Trudno to wyjaśnić, jego decyzja nie była racjonalna. Ja w ogóle nie bardzo wierzę w racjonalność, bliżej mi do filozofii egzystencjalnej, która mówi, że sami nie dokonujemy wyborów. Całe życie jest jak strumień, który ma swoje zakręty. Podążamy jego nurtem i dopiero później dobudowujemy do swoich postępowań zdroworozsądkowe uzasadnienia. Nawalny nie mógł nie wrócić. Nikt nie potępiłby go, gdyby został na Zachodzie, ale on jest właśnie takim człowiekiem, zawsze tak żył.

Ty go rozumiesz. Też mogłabyś żyć w innej części świata. Miałaś okazje.

Kilka lat temu, kiedy pracowałam nad materiałem w Biesłanie, zostałam napadnięta i doznałam poważnego urazu mózgu. Nie mogłam pisać, przeszłam długą rehabilitację. Po roku lekarze uznali, że się nie udała i jedyną szansą poprawy jest wyjazd za granicę. Praca i mówienie w innym języku mogłyby pomóc odbudować zniszczone połączenia neuronowe. Wyjechałam do Nowego Jorku, dostałam dwa stypendia: na New York University i Columbia University. Wiodłam tam wspaniałe życie. Mieszkałam w pięknym budynku, miałam swój pokój. Po raz pierwszy w życiu w sklepie nie odliczałam, na co wystarczy mi pieniędzy – kupowałam, co chciałam. Studiowałam na najlepszych uczelniach, uczyłam się bardzo interesujących rzeczy, wokół byli ciekawi ludzie, no i Nowy Jork. Ale czułam pustkę. Myślałam: minął kolejny dzień i co z tego? Zrozumiałam, że komfort życia to nie wszystko. Zatęskniłam za wielkim celem. Potem żyłam jeszcze i pracowałam w innych krajach – w Meksyku, Wenezueli – pisałam o nich, jednak nic mnie tak nie dotykało, nie przejmowało jak wydarzenia w Rosji. Jak każdy, kto pisze, mam też szczególny stosunek do języka ojczystego. Rzecz nawet nie w tym, że ja rosyjski lubię – chodzi o to, że jestem mu podporządkowana, zależę od niego. Oczywiście, ze zgrozą mogę wyobrazić sobie, że będę musiała opuścić Rosję i żyć gdzie indziej, ale mam nadzieję, że to się jeszcze długo, długo nie wydarzy.

Mówisz, że Twoja praca polega na dawaniu głosu tym, którzy go nie mają. Bohaterami Twoich reportaży są przede wszystkim ludzie, jednak piszesz też o przyrodzie, o zwierzętach, lasach. Czy relacje z naturą to jakiś nowy obszar opowiadania prawdy w Rosji, świeży nurt w reportażu?

Dla mnie to zupełnie nowa dziedzina. Nigdy nie uważałam siebie za ekologicznie świadomą. Nie byłam wegetarianką, nie segregowałam śmieci. Cierpienia i uczucia ludzi zajmowały mnie najbardziej. A przyroda? No, dobrze, że jest. Tak sobie myślałam. Ale kiedy pracowałam, opisując awarię w Norylsku, na własne oczy zobaczyłam, jak koncern Nornickel niszczy wszystko, co żywe. Tam pojęłam, że przyroda może mieć swój kres. Stałam nad rzeką Kupiec i rozmawiałam z człowiekiem, którego mama pamiętała, jak wzdłuż brzegów chodziły stada reniferów. Słuchałam tej historii, a wokół mnie było tylko to. Pustka. (Jelena pokazuje zdjęcie w telefonie: krajobraz czarnej wody, czarnej ziemi bez roślinności, z poczerniałymi kikutami uschniętych drzew i grubą zardzewiałą rurą leżącą w głównym nurcie rzeki). Coś strasznego. Tam dotarło do mnie, że niszczycielska moc człowieka może być większa niż życiodajna moc przyrody. Teraz pracuję nad tematem, który w redakcji nazywamy „łysa Rosja”. Będzie to historia o wyrębie lasów. Jak każdy obywatel Rosji byłam przekonana, że nasz kraj pokrywają ogromne połacie tajgi.

A nie jest tak?

Przyjechałam do obwodu irkuckiego i zobaczyłam, że tam lasu już nie ma. Wcale. Teraz korporacje prowadzące wyrąb przesuwają się w kierunku Ewenkii, na północ Syberii. Ewenkowie zaprosili mnie na polowanie. Poznałam rodzinę myśliwych, do której dołączył obcy mężczyzna. Żyje z nimi, bo on nie ma już swojego lasu, nie ma gdzie polować ani mieszkać. Rozmawiałam z naukowcami, więc wiem, że moje pokolenie jest ostatnim, które widzi tajgę.

Czy pisanie o tym, jak w Rosji niszczy się przyrodę, jest tak samo niebezpieczne jak mówienie o polityce i korupcji?

Nawet bardziej. Spójrz na listę dziennikarzy zamordowanych w Rosji w ostatnich latach – znaczna większość z nich to dziennikarze lokalni. Wielka polityka jest abstrakcyjna, a ekologia konkretna. Zawsze jest jakaś firma, jakiś gracz, który chce w nieskończoność powiększać swoje bogactwo. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim oporem jak w Norylsku. Latał za mną policyjny śmigłowiec, założyli podsłuchy w moim telefonie, zjawiali się na wywiadach, żeby uniemożliwić rozmowy z ludźmi, ukradli paliwo z łodzi, którą chcieliśmy płynąć po próbki skażonej wody, zabronili wziąć te próbki na pokład samolotu do Moskwy… Im bardziej konkretnie piszesz, im bliżej tematu jesteś, tym większe zagrożenie władza w tobie widzi. Dystans między mną a Putinem jest tak duży, że on z łatwością może ignorować moje teksty o nim przez kolejne 20 lat. Ale szef koncernu nie może pozwolić sobie na ignorowanie mnie, bo dba o wizerunek dla udziałowców, dla klientów kupujących u niego surowce. Choć byłoby dla tej firmy lepiej, gdyby mi nie przeszkadzała w pracy, bo tylko więcej czasu tam spędziłam i napisałam znacznie obszerniejszy materiał, niż planowałam. No ale nie mieli dość oleju w głowie. Oni mają odruch kontrolowania wszystkiego, są de facto władcami regionu: nadzorują w nim policję, służby specjalne, śledzą własnych pracowników. Nie przywykli do tego, żeby ktoś zjawiał się na ich terenie i poruszał się po nim swobodnie.

Myślisz, że młodych Rosjan bardziej obchodzą opowieści o niszczeniu przyrody niż o Kremlu?

Trudno powiedzieć, bo sama jestem już głową w innym miejscu. Mnie dziś najbardziej obchodzą internaty psychoneurologiczne. Wiesz, co to takiego? To zamknięte zakłady, mieszka w nich 177 tys. Rosjan, którzy cierpią na schorzenia psychiatryczne lub neurologiczne, a nie mają bliskich albo rodziny zrzekły się opieki nad nimi. Ludzie żyją tam jak w więzieniach, do śmierci. Mają spacerniak, regulaminową przerwę na papierosa. Wszyscy są goleni na łyso, bielizna jest wspólna, nie mają żadnych praw, nie mogą stamtąd wyjść. Najgorsze, że tabletek i zastrzyków używa się tam jako kary za złe zachowanie. Spędziłam w takim internacie dwa tygodnie, spotkałam tam kobiety, które poddano przymusowej sterylizacji i których o tym nie powiadomiono.

Czy te internaty powstały w czasach sowieckich?

Stalin utworzył je po drugiej wojnie światowej. Dużo było wtedy inwalidów psychicznych, osób z urazami neurologicznymi. Ludzi, którzy nie dawali sobie rady. Trzeba ich było usunąć, by nie psuli widoku na nowy, socjalistyczny świat. To faszyzm w czystej postaci, który trwa do dziś. Najstraszniejsze, że teraz w Rosji dzieli się ludzi na normalnych i nienormalnych, a także pozbawia tych drugich wszelkich praw i wolności. Ta strategia dotyka osoby LGBTQ+, ludy rdzenne, kobiety. Władza chce segregować kolejne grupy i czynić z nich wewnętrznych wrogów. Nie umiem żyć ze świadomością, że w moim kraju istnieją de facto obozy dla ludzi chorych opłacane z budżetu państwa i z naszych podatków. Trudno to wytrzymać. Dlatego będę pisać, pisać i pisać.

Czyli wierzysz, że pisanie może nieść zmianę.

Oczywiście mój reportaż nie zakończy tego systemu, ale chciałabym zobaczyć jego kres. Dwa moskiewskie teatry pokazują właśnie spektakle na motywach jednego z moich artykułów. Mam nadzieję, że przyjdzie chwila, kiedy mury internatów runą, a ja zatańczę na ich ruinach.

Zbiór reportaży Przyszło nam tu żyć Jeleny Kostiuczenko ukazał się w Polsce w 2020 r. w tłumaczeniu i wyborze Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz (Wydawnictwo Czarne).

Czytaj również:

Śladami rosyjskiej duchowości Śladami rosyjskiej duchowości
i
ilustracja: Mieczysław Wasilewski
Pogoda ducha

Śladami rosyjskiej duchowości

Opowieści pielgrzyma
Mikołaj Gliński

Kim był – nie wiadomo. Bezimienny, pokorny asceta przemierzał Rosję w poszukiwaniu siebie (i Boga). Jego rozważania stanowią świadectwo XIX-wiecznego wschodniego mistycyzmu, którego wpływy są widoczne do dziś również w zachodniej kulturze.

Nieczęsto się zdarza, by bohaterem książki, która weszła do kanonu światowej literatury, był człowiek tak szczery i prostoduszny, a jednocześnie budzący fascynację czytelnika. Prosta okazuje się też narracyjna sprężyna, już na pierwszej stronie uruchamiająca całą historię. Ot, pewnej niedzieli główna postać zachodzi do cerkwi, gdzie akurat czytany jest List do Tesaloniczan, i słyszy zdanie: „nieustannie się módlcie!” (1 Tes 5,17).

Czytaj dalej